Jeszcze możemy zachować twarz

Z chwilą podpisania traktatu akcesyjnego przestano w Polsce cenić Europę. To nastawienie pokazała rozpętana w drugiej połowie ubiegłego roku przez polityków i znaczącą część komentatorów antyeuropejska histeria. Na UE przestało nam zależeć, gdyż ich zdaniem to Europie powinno zależeć na Polsce. Jesteśmy przecież “globalnym graczem", pozostającym w “strategicznym partnerstwie" z jedynym supermocarstwem.

11.01.2004

Czyta się kilka minut

Wyobraźmy sobie, że to nie Ameryka jesienią 2002 r., lecz Francja, Chiny lub Rosja mówią o zagrożeniu, jakie dla reszty świata stanowi Irak. Przekonują, że jedynym sposobem unieszkodliwienia Saddama może okazać się jednostronna interwencja zbrojna - wbrew woli innych państw i bez zgody Rady Bezpieczeństwa NZ. Jakie wówczas byłoby stanowisko społeczności międzynarodowej? Czy udałoby się pod naciskiem któregoś z tych mocarstw uchwalić rezolucję RB zarządzającą najbardziej wnikliwy (zob. rez. RB NZ nr 1441) system kontroli w historii ONZ?

Nie byłoby to raczej możliwe. Ameryka stanęłaby prawdopodobnie na czele koalicji państw, której celem byłoby zapobieżenie interwencji. Atak byłby postrzegany jako przejaw neokolonialnej polityki Francji bądź próba powrotu do mocarstwowych ambicji Moskwy. Jak wtedy zachowałaby się Polska? Czy uwierzylibyśmy w legendę o saddamowskiej broni masowego rażenia? Czy zdecydowalibyśmy się uczestniczyć w zbrojnym zaprowadzaniu demokracji w odległym islamskim kraju?

Wypaczona wizja rzeczywistości

Nie chodzi tu o słuszność decyzji ataku na Irak. Idzie raczej o to, co to oznaczało dla dalszego rozwoju sytuacji międzynarodowej.

Okazało się mianowicie, że USA mają siłę narzucania światu obrazu i interpretacji rzeczywistości międzynarodowej, jak również myślenia o sposobach reagowania na identyfikowane przez nich zagrożenia. Jest to proces w znacznym stopniu obiektywny, wynikający z wpływów politycznych Ameryki w świecie, jej atutów ekonomicznych i finansowych. Nie bez znaczenia jest także potęga mediów amerykańskich oraz wysoki poziom jej środowisk analitycznych. Aleksander Smolar uważa, że właśnie pod tym względem zostaliśmy najbardziej “skolonizowani" przez Amerykę. Na te obiektywne procesy nałożyła się także specyficzna wizja stosunków międzynarodowych administracji prezydenta Busha, wyłożona dobitnie w Strategii Bezpieczeństwa Narodowego (wrzesień 2002 r.)

Zbigniew Brzeziński twierdzi, że jest to “wypaczona wizja rzeczywistości". Owo zafałszowanie dostrzec można w kilku podstawowych zagadnieniach porządku międzynarodowego. Widać to choćby w tezie głoszonej przez USA o kryzysie tzw. systemu westfalskiego, opartego na zasadach suwerenności i nieinterwencji. Według USA powinno się je odrzucić z racji ich anachroniczności. Sęk w tym, że zasady te należą do praw podstawowych państw i one nigdy się nie zgodzą na ich odrzucenie. Ba, poszanowanie tych zasad leży w interesie całej społeczności międzynarodowej. Nota bene, sami Amerykanie z nich korzystają, domagając się w najwyższym stopniu respektowania swojej suwerenności, co - jak wiadomo - nie przeszkadza im praktykować doktryny ograniczonej suwerenności w stosunku do innych krajów.

Amerykańska mistyfikacja rzeczywistości daje się zauważyć także wobec roli i wartości instytucji wielostronnych - zwłaszcza Organizacji Narodów Zjednoczonych. Komentarze wybitnych amerykańskich polityków i ekspertów odsłaniają pogardę dla ONZ, jak również zasady multilateralizmu. W zamian propaguje się i praktykuje unilateralizm oraz działania podejmowane w doraźnych koalicjach. W takie postępowanie wpisane jest odrzucanie wielostronnych regulacji prawnych w istotnych dla życia międzynarodowego dziedzinach, np. ograniczanie wyścigu zbrojeń czy obrona praw człowieka.

USA budzi na świecie niepokój, kiedy powiada, że podstawowym - jeśli nie jedynym - środkiem gwarantującym bezpieczeństwo narodowe jest siła militarna. Więcej, potęgę militarną uważa się za podstawowy czynnik organizujący porządek międzynarodowy. Zdaniem Waszyngtonu, siła wojskowa może być używana wbrew prawu międzynarodowemu, jeśli wymagają tego interesy USA (najpoważniejsze organizacje pozarządowe: Human Rights Watch, Amnesty International, są przerażone łatwością, z jaką Amerykanie likwidują rzeczywistych i domniemanych przeciwników w Afganistanie czy Iraku).

Zmianie uległ także wizerunek USA i interpretacja ich roli w życiu międzynarodowym. Wokół tej kwestii toczą się być może najostrzejsze spory. Administracja prezydenta Busha przedstawia Amerykę jako czempiona wolności i strażnika bezpieczeństwa światowego. Jednak wielu obserwatorów (m.in. George Soros, Al Gore, Zbigniew Brzeziński), nie mówiąc o autorach i politykach spoza USA, mają na ten temat odmienne zdanie - oskarżają administrację Busha o destabilizowanie porządku międzynarodowego. Zaś obrońcy praw człowieka twierdzą, że Waszyngton już dawno nie był tak obojętny wobec tych praw i zasad rządzących demokracją, jak obecna administracja. Potwierdzają to również wyniki sondaży przeprowadzanych w wielu krajach świata. Instynkt moralny społeczeństw, który odzwierciedlają badania, nie powinien być lekceważony. Tu nie chodzi o pacyfizm, lecz lęk przed samowolą największej potęgi militarnej w historii świata.

Prawo czy siła

Jedną z konsekwencji tak zafałszowanej wizji świata jest odrzucenie historii i lekceważenie wskazówek z niej płynących. A ta podpowiada, że ignorowanie prawa i stawianie na rozwiązania siłowe jest zapowiedzią hegemonii, niestabilności i konfliktów. Z reguły, dla wszystkich źle się to kończy, co pokazały w ostatnich dwustu lat francuskie, niemieckie, japońskie i sowieckie dążenia mocarstwowe. Pierwszymi rezultatami tej tendencji są: wzrost narodowych egoizmów, nawrót atawizmów w zachowaniach państw, renacjonalizacja ich polityki zagranicznej. Z mocarstwa dążącego do hegemonii przykład biorą inni, a wtedy sprawdza się hobbesowska wizja świata - wszyscy walczą ze wszystkimi. Nie jest to jednak fatalizm, ale efekt świadomych działań państw psujących porządek międzynarodowy.

Napięcia międzynarodowe świadczą, że nie wszyscy godzą się na amerykański ogląd świata. Wizja USA odpowiada natomiast polskiej klasie politycznej - zarówno tej z prawa, jak z lewa. Choć sami Amerykanie są w tej sprawie podzieleni, wśród Polaków panuje zaskakująca jednomyślność. W takiej zgodzie tkwi jedno z najważniejszych źródeł naszego stosunku do Europy i projektu traktatu konstytucyjnego UE - to część większej całości. Zauważmy: administracja Busha także nie lubi UE i jej prób wybicia się na quasi mocarstwową pozycję. W Waszyngtonie zaczyna się postrzegać Unię jako zagrożenie dla interesów i rywala, przeszkadzającego w międzynarodowych ambicjach USA. Stąd idea dzielenia na “starą" i “nową" Europę, okazywane jej lekceważenie oraz formułowanie pogardliwych określeń w rodzaju: tchórzliwi barmani (w odróżnieniu od dzielnych kowboi).

W Polsce przestano cenić Europę po podpisaniu traktatu akcesyjnego. Zmiana postawy odbiła się w rozpętanej przed kilkoma miesiącami przez większość klasy politycznej i komentatorów antyeuropejskiej histerii. Na UE przestało nam zależeć, ponieważ to Europie powinno zależeć na nas. Jesteśmy przecież “globalnym graczem", pozostającym w “strategicznym partnerstwie" z jedynym supermocarstwem. Niektórzy komentatorzy tak dalece stracili poczucie rzeczywistości, że zaczęli nazywać Polskę pomostem między Europą a USA. W tę miłą dla ucha narrację szybko uwierzyli politycy. Stosunek polskiej klasy politycznej do prawa czy instytucji międzynarodowych upodabniał się do amerykańskiego. Dowodem naszej niewiary w użyteczność multilateralizmu i przeświadczenia o wyższości unilateralizmu jest fakt, że mamy ponad dwuletnie zaległości w płaceniu składek do ONZ i innych ważnych organizacji międzynarodowych (chodzi o sumę parokrotnie mniejszą od kosztów, jakie ponosimy w związku z operacją w Iraku).

"Polska z wozu..."

By zrozumieć polskie wybory w polityce zagranicznej, trzeba zdać sobie sprawę, że nasza dyplomacja stała się, jak nigdy po 1989 r., zakładnikiem polityki wewnętrznej. Dyplomatom nie można zarzucić braku kompetencji czy determinacji w rozmowach z UE. Rozumieją na czym polega tzw. kultura instytucjonalna Unii i dialektyczna uroda jej wewnętrznych mechanizmów. Nie potrafią jednak wyjść poza kontekst narzucony jej przez polską klasę polityczną. Presja jej życzeniowego myślenia sprawiła, że na europejskim boisku Polacy zostali sami. Co to oznacza?

Po pierwsze, niezależnie od “zasług" innych krajów, to my jesteśmy odbierani jako hamulec integracji. Po drugie, popsuliśmy stosunki z naszymi najważniejszymi partnerami w Europie, nie wykluczając krajów Europy Środkowej. Nie można się gniewać, jak robiło to wielu polityków, na naszych partnerów z Grupy Wyszehradzkiej, którzy poprawnie odczytali swój interes w jednoczącej się Europie i podjęli decyzję zgodną z interesem Unii. Dlatego Czechy nie przeraziły się mitycznego “dyktatu francusko-niemieckiego", który spędza sen z powiek “graczowi globalnemu", za jaki wielu naszych polityków uważa Polskę. Psiocząc na kraje GW wykazaliśmy zdumiewające zrozumienie dla naszych sojuszników z Iraku, Brytyjczyków, którzy podpisali godzący w nasze interesy finansowe “list sześciu" (ogłoszony dwa dni po fiasku szczytu w Brukseli zapowiada redukcję budżetu na lata 2007-13. List podpisali przywódcy Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Austrii, Holandii i Szwecji, a zapowiadane ograniczenia oznaczałyby zmniejszenie funduszy dla nowych, uboższych członków UE).

Po trzecie, w nieefektywnej UE będziemy mogli liczyć na daleko mniejszą solidarność, wyrażającą się w ograniczeniu różnego rodzaju funduszy (mieliśmy z nich korzystać w największym stopniu). I po czwarte, hamując integrację UE otwieramy drogę do realizacji koncepcji zmiennej geometrii: “dwóch prędkości", “twardego jądra" czy “wzmocnionej współpracy". Coś z tych projektów na pewno w końcu wyjdzie. Szkoda tylko, że już bez nas. Za to zgodnie z naszym porzekadłem: “Polska z wozu...". Do kogo wtedy będziemy mieli pretensje?

Rzadki to przypadek, aby projekt traktatu międzynarodowego odrzucił kraj, który mógł być jego głównym beneficjentem - zarówno ekonomicznym, jak politycznym. Pamiętajmy też, że tylko silna pozycji w Unii da nam wpływ na jej politykę wschodnią. No cóż, widocznie “globalnego gracza" stać na taką dezynwolturę. A przecież można było przystąpić do odpowiadającego najgłębszym interesom Polski i Europy traktatu, przez kolejne lata (odcinając od tego kupony) chodząc w glorii wielkich Europejczyków.

Obrońcy narodowego interesu

Stanowisko polskiej klasy politycznej dyktowało znane z polskiej historii osobliwe rozumienie relacji między interesem indywidualnym a interesem całości (pisali o tym sporo i Karl von Clausewitz - pruski generał, teoretyk wojskowości - i Józef Piłsudski). Między podejściem partykularnym i egoizmem jednostkowym, a dobrem wspólnym - który w tym przypadku oznacza rzeczpospolitą europejską - zwyciężył partykularyzm.

Nie mogło być inaczej, skoro stanowisko poszczególnych odłamów klasy politycznej wobec traktatu konstytucyjnego dyktowało nie tyle rozumienie istoty zagadnienia, co myśl o sondażach oraz przyszłych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. Każda z partii chciała być “najlepszym obrońcą interesu narodowego". Można się zastanawiać, dlaczego ta sama klasa polityczna nie broni tak dzielnie interesu narodowego w polityce wewnętrznej? Przypomnijmy, że wśród krajów przystępujących do UE Polska jest państwem o najwyższej korupcji i najsłabiej przygotowanym do członkostwa w Unii (włączając w to zdolność do przyjęcia miliardowych funduszy strukturalnych, np. SAPARD-u itp.). Polski polityku - hic Rhodus, hic salta!

Rodzimi politycy nie rozumieją istoty konstrukcji europejskiej. Opowiadają się za zasadą solidarności, ale zapominają, że jej gwarantem jest silna pozycja Komisji Europejskiej. Chcą Unii luźno związanych państw narodowych, ale także Unii socjalnej z hojnymi funduszami pomocowymi. Pragną Europy o wyrazistym obliczu cywilizacyjnym (invocatio Dei), ale i członkostwa Turcji. Głoszą konieczność budowy sprawnych instytucji unijnych, praktykując jednak liberum veto. Wniosek nasuwa się sam: Unia jest dla nas za trudna. Wolimy prostsze równania: my - oni albo kto - kogo, czyli “Nicea albo śmierć". Nic dziwnego, że autorem tego hasła był najbardziej pracowity członek sejmowej komisji śledczej. Nie można być równie dobrym ekspertem od europejskiego traktatu konstytucyjnego i meandrów związanych z uchwalaniem ustawy o mediach.

Przed nami długa droga powrotna do traktatu konstytucyjnego. Jest jeszcze czas na zmianę podejścia i zachowanie twarzy. Trzeba jednak zaprzestać ataków na projekt europejskiej konstytucji i kraje, które uczyniły konstrukcję europejską tak atrakcyjną, że - mimo wszystko - chcemy się w niej znaleźć. Spróbujmy zatem, jak pisał kiedyś Stefan Kisielewski, poprawnie zobaczyć obraz świata (i Europy), aby zająć w nim należne nam miejsce.

ROMAN KUŹNIAR jest profesorem w Instytucie Stosunków Międzynarodowych UW i dyrektorem Akademii Dyplomatycznej. Przedstawione poglądy mają charakter prywatny i nie odzwierciedlają stanowiska instytucji, w których autor jest zatrudniony.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 02/2004