Jestem, jaki jestem

Na małej scenie Warszawskiej Opery Kameralnej zagościła wielka muzyka. Do tego w świetnym wykonaniu i atrakcyjnym scenicznym entourage’u. Tym samym realizacja "Żywota rozpustnika" Strawińskiego uzupełniła niedawny festiwal operowych prapremier.

25.05.2010

Czyta się kilka minut

Genialny kompozytor i wybitny literat, twórca o wielu muzycznych twarzach, odnajdujący się w radykalnej estetyce ekspresjonizmu, ale i śmiało żonglujący neoklasycznymi idiomami oraz lewicujący poeta, pisarz o zacięciu filozoficzno-religijnym. Artyści naznaczeni odrzuceniem, w pierwszych miesiącach II wojny światowej osieroceni, rychło zaadoptowani przez Nowy Świat, dziś uznani za klasyków. Spotkanie Igora Strawińskiego i Wystana Hugh Audena musiało dać wspaniały rezultat - powstał "Żywot rozpustnika", jedna z najwspanialszych oper XX wieku.

Strawiński od chwili przyjazdu do Ameryki poszukiwał operowego tematu. Owszem, miał ogromne doświadczenie w pisaniu muzyki scenicznej, ale dotychczas - na prośbę Diagilewa - zajmował się głównie baletami. Kiedy więc w chicagowskim Art Institute zobaczył w 1947 roku cykl obrazów osiemnastowiecznego angielskiego malarza i rytownika Williama Hogartha, wiedział, że przygody młodego hulaki, który za cenę odziedziczonego majątku bez opamiętania korzysta z życia, będą dobrym materiałem na libretto. Pozostało tylko znaleźć odpowiedniego literata, który ów obrazkowy moralitet o obyczajowej degrengoladzie, hedonistycznym pędzie do przyjemności i odrzuceniu miłości oraz życiowych pryncypiów inteligentnie ubierze w słowa. Auden był kandydatem idealnym - otwarty na współpracę, muzycznie wyczulony, pokorny wobec wymagań operowej formy, a więc skłonny za dźwiękami schować literacką ambicję.

Popijając kawę i whisky, Strawiński, Auden i towarzyszący im Chester Kallman gorączkowo snuli więc w hollywoodzkiej willi wariacje na temat obrazów Hogartha. Motywy otrzymania spadku przez Toma Rakewella, trwonienia go, małżeństwa ze starą, brzydką kobietą, bankructwa, wreszcie smutnego końca w domu dla obłąkanych uzupełnili postacią Nicka Shadowa, wzorowaną na Mefistofelesie, i karcianą partią z trzema życzeniami w tle, której stawką było życie utracjusza. Stało się ponadto libretto "Żywota rozpustnika" erudycyjną grą mitycznych odwołań, biblijnych cytatów, archetypów wyjętych ze śródziemnomorskiej kultury, ale przecież i gorącym społecznie komentarzem na temat powojennego kryzysu wartości, krytyką libertynizmu z jednej strony oraz idei komunistycznego raju z drugiej.

Prapremiera dzieła odbyła się w weneckim teatrze La Fenice w 1951 roku i od razu wzbudziła gorące komentarze. Szczególnie przez wzgląd na muzykę. Bo oto mistrzowsko skrojona partytura jest swoistą historią muzyki w pigułce, hołdem oddanym operowemu gatunkowi. W błyskotliwą sieć quasi-cytatów Strawiński wplątał bowiem fragmenty wyjęte z dzieł Belliniego, Donizettiego, Rossiniego, znać też kontury motywów Gounoda i Chabriera. Jak w krzywym zwierciadle przeglądają się tu Händel i Verdi, ale najchętniej chyba twórca przywdziewa maskę Mozarta.

I trzeba powiedzieć, że orkiestra Warszawskiej Opery Kameralnej tę dźwiękową mozaikę układała z należytą starannością. Pod dyrekcją kanadyjskiego kapelmistrza Charlesa Olivieriego-Munroe’a całość nabrała krągłych kształtów, a muzycy z zapałem odgadywali muzyczne źródła, pysznie bawili się konwencją, nie zapominając jednocześnie o walorach dramatycznych partytury. Kiedy trzeba, dyrygent podkręcał tempo i pogłębiał wyraz, chociaż bywało, że chłodził gorącą akcję, nie popadał w tani sentymentalizm ani nie serwował pustych żartów. Może tylko czasem brakowało - szczególnie w partiach instrumentów dętych blaszanych - intonacyjnej precyzji i brzmieniowej perlistości, w lirycznych frazach skrzypiec towarzyszących miłosnym wyznaniom Anny Trulove emocjonalnej intensywności, szalonej zmysłowości podczas wizyty Toma w londyńskim domu uciech czy ostrzejszego dowcipu w scenach z Babą Turek.

W dziele Strawińskiego świetnie odnaleźli się śpiewacy, zwłaszcza Anna Mikołajczyk, słuchanie jej aksamitnego sopranu dawało ogromną satysfakcję, i dysponujący miękkim tenorem Aleksander Kunach. Widać było, że wykonywanie muzyki rosyjskiego mistrza sprawia im dużą radość. Tę pozytywną energię sprawnie zagospodarował Marek Weiss, który nadał "Żywotowi rozpustnika" zgrabną teatralną formę. Przeniósł akcję z XVIII-wiecznego Londynu w czasy współczesne. Nick Shadow (Tomasz Rak) jest telewizyjnym showmanem, żerującym na ludzkiej potrzebie akceptacji, reżyserem krótkotrwałych sukcesów, mistrzem manipulacji i kreowania bohaterów zbiorowej wyobraźni. Jego ofiarą staje się Tom Rakewell (Kunach), mężczyzna znudzony życiem na prowincji, łasym na łatwą popularność, który chętnie godzi się na udział w reality show. Żyjąc pod ciągłym obstrzałem kamer, zgodnie z wymogami oglądalności, musi ciekawić widzów, zaskakiwać coraz to bardziej ekstremalnymi rozrywkami (ślub z kobietą z brodą... - zbyt dużo rytmicznych wpadek Doroty Lachowicz), które dostarcza mu demoniczny Shadow. Tyle że losy Toma śledzi także Anna Trulove (Mikołajczyk), skromna dziewczyna o pięknych i smutnych sarnich oczach, której uczucie tak łatwo kiedyś odrzucił. I cierpi, widząc, że nie odzyska już ukochanego.

Weiss nie tylko dynamicznie i logicznie poprowadził akcję sceniczną, ale także sprytnie wykorzystał niewielką przestrzeń Warszawskiej Opery Kameralnej. Rozgrywał losy Anny i Toma symultanicznie, w angielskim domu rodziny Trulove i w londyńskim apartamencie kochanka. Mimo że wiele było w inscenizacji rozwiązań interesujących, w pamięć zapadł najbardziej akt trzeci. Mistrzowska rola Krzysztofa Kura, który licytował majątek Toma, to przykład dobrej jakości humoru i znakomitego współdziałania orkiestry, solisty i rozproszonych wśród publiczności chórzystów. Kulminacja dramatyczna przypadła na scenę gry w karty przy eleganckiej trumnie. To zresztą moment, w którym Tomasz Rak nareszcie pozbył się dość uciążliwej aktorskiej maniery, zbytecznej sztuczności gestów i uwiarygodnił postać Shadowa. Dojmujący klimat psychiatrycznego szpitala w finale opery ilustrowała zaś snująca się po pustej scenie grupa postaci z trumnami w rękach.

***

Polska premiera "Żywota rozpustnika" odbyła się 45 lat temu. Dobrze więc, że po latach dzieło zostało przypomniane. I dobrze, że odwieczny problem wyboru między dobrem a złem, miłością prawdziwą a namiętnością, został tak wiarygodnie na scenie oddany.

IGOR STRAWIŃSKI, "ŻYWOT ROZPUSTNIKA", dyr. Ch. Olivieri-Munroe, reż. M. Weiss, Warszawska Opera Kameralna, premiera 18 maja 2010 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Muzykolog, publicysta muzyczny, wykładowca akademicki. Od 2013 roku związany z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, w 2017 roku objął stanowisko dyrektora - redaktora naczelnego tej oficyny. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2010