Warlikowski jest dowcipny!

Berlińska inscenizacja "Żywota rozpustnika" Strawińskiego zaskakuje świetnym wyczuciem muzyki i libretta. Nareszcie Warlikowski znalazł operowe dzieło, które pasuje do snutej przez niego od lat tej samej opowieści.

20.12.2010

Czyta się kilka minut

„Najbardziej pyszne sceny z berlińskiej inscenizacji nie zyskałyby takiego blasku, gdyby nie zjawiskowa interpretacja muzyczna...”. Staatsoper Berlin, grudzień 2010 r. / fot. Ruth Walz, Staatsoper Berlin /
„Najbardziej pyszne sceny z berlińskiej inscenizacji nie zyskałyby takiego blasku, gdyby nie zjawiskowa interpretacja muzyczna...”. Staatsoper Berlin, grudzień 2010 r. / fot. Ruth Walz, Staatsoper Berlin /

Większość dotychczasowych operowych doświadczeń Krzysztof Warlikowski wywodził z eksperymentów na scenie teatru dramatycznego. Kolejne inscenizacje perełek teatru muzycznego stanowiły odpryski głównego nurtu artystycznego. Dlatego szukał w librettach podobnych tematów, mierzył się z tymi samymi traumami, a postaci obdarzał cechami tożsamymi z bohaterami jego spektakli teatralnych. Jednak mimo wielu elementów wspólnych, nietrudno było zauważyć, że w operze reżyser czuł się nieswojo, zbyt uwierała go dyscyplina muzycznego czasu, ograniczała wyraźnie definiująca emocje muzyka, nie odpowiadało mu schematyczne libretto z namalowanymi grubą kreską bohaterami. Stąd częste w operze u Warlikowskiego zatrzymanie się w pół drogi. Stąd też liczne nieporozumienia na operowej scenie, wchodzenie w konflikt z treścią kompozycji, osadzanie akcji w niezrozumiałych kontekstach, szukanie na siłę treści oryginalnych, tworzenie pozorów istnienia drugiego dna tam, gdzie go nie ma.

Najnowsza produkcja Krzysztofa Warlikowskiego jest pod tym względem inna. Jakby reżyser chciał odpocząć po trudnych przedstawieniach dramatycznych, zrobić przerwę w psychoanalitycznych zwierzeniach, chwilowo nie rozdrapywać zabliźnionych ran z przeszłości i nie przywoływać skrywanych tragedii. Dlatego być może "Żywot rozpustnika" - dzieło Igora Strawińskiego oraz wyśmienitych wirtuozów słowa Wystana Hugh Audena i Chestera Kallmana - odznacza się lekkością i błyskotliwym dowcipem, inteligentnym flirtem z popkulturą i dystansem, reżyserską konsekwencją i niemal kanonicznym trzymaniem się libretta oraz muzycznej dramaturgii.

Kalifornia dream

Rzecz jasna, Warlikowski nie mógłby zaproponować przedstawienia tradycyjnego, ściśle trzymać się wytyczonych przez twórców szlaków. Przeniósł akcję z Londynu do Ameryki i cofnął się w czasie tylko do lat 50., a więc do momentu, w którym w słonecznej Kalifornii artyści pracowali nad jedną z najdoskonalszych partytur operowych XX w. Zabieg sprawdził się wyśmienicie, bo nie tylko urealnił motyw paktu naiwnego chłopaka z diabłem, dodał mu autentyczności i zbliżył do widza, ale także pozwolił na ukazanie wszelkich pokus ówczesnego świata: nadchodzącą seksualną rewolucję, coraz śmielsze przyzwolenie na narkotykowe szaleństwa, uprawiany w imię sztuki hedonizm, choć i ambiwalencję uczuć, kryzys wartości i duchową pustkę. Z drugiej strony wszystkie atrybuty teatralne - scenografia, rekwizyty, kostiumy, zespół gestów i zachowań - mimo że opowieść uwiarygodniły, pozwoliły także ów moralitet ująć w cudzysłów, zabarwić ironią, nadać mu rys groteski.

Bo według polskiego reżysera Tom Rakewell to żaden utracjusz i prostak, lecz aspirujący do lepszego życia początkujący pisarz, który dziś, po burzliwych latach poszukiwań, znalazł się na szczycie i wydał głośną autobiografię, właśnie na scenie przez berlińską publiczność oglądaną. Autor jest zresztą obecny na widowni, do niego zwracają się w prologu protagoniści, jego widzowie oklaskują - na początku i na końcu przedstawienia. A we wnętrzu Schiller Theater obserwujemy jego pogmatwane losy: zrazu nudne życie na amerykańskiej prowincji, poznajemy Annę, pierwszą miłość Toma, i jej ojca, prawdziwego Amerykanina w wytartych dżinsach, kowbojkach i teksańskim kapeluszu, z którym relacja córki wykracza poza standardowe stosunki rodzicielskie. Szybko wkracza na scenę Nick Shadow, a ściślej mówiąc Andy Warhol, postać tyleż demoniczna i niebezpieczna, co dla młodego pisarza ikoniczna, artystycznie nieskrępowana, obyczajowo rozwiązła, symbol amerykańskiego romansu sztuki wysokiej z popkulturą.

To on będzie Mefistofelesem, pokaże Tomowi atrakcyjność bycia w jego Factory, przedstawi najważniejszym postaciom tzw. świata kultury, udostępni seksualnie odważnych przyjaciół - całą galerię płciowo nieokreślonych osób, a jednocześnie podda obyczajowej manipulacji, wciągnie w szaleńczy performance, wykorzysta w filmie jako materiał do artystycznego eksperymentu. Widzimy więc Toma, który zostaje kochankiem Shadowa, jesteśmy świadkami, jak odurzony heroiną wchodzi w erotyczny alians z Matką Gęsią, jak żądny kolejnych doznań wiąże się z transwestytą Babą-Turek, w końcu próbuje sił w roli celebryty-filantropa. A wszystkie te wydarzenia rozgrywają się w znanej z innych spektakli Warlikowskiego przestrzeni (scenografię i kostiumy przygotowała Małgorzata Szczęśniak), metalowo-szklanych boksach, na szykownych kanapach, przy ascetycznych stołach oraz w obecności chóru, który w kinowej sali nad sceną już to komentuje akcję, już to włącza się w nią w erotycznych konwulsjach.

Licytacja ikon

Sporo było w berlińskim "Żywocie rozpustnika" scen intrygujących. Przykładem kipiąca namiętnościami scena w burdelu Matki Gęsi, urządzonym w legendarnej amerykańskiej przyczepie kempingowej, spotkanie Anny Trulove z Babą-Turek, mocny obraz produkcji jedzenia z kamieni, stylizowany na Ostatnią Wieczerzę, czy fenomenalnie rozegrana w ciszy i w pustej przestrzeni karciana partia, której stawką było życie Toma. Bardzo sprawnie Warlikowski urządził słynną aukcję majątku Toma. I chociaż zabrakło tu nieco dramaturgicznego przyspieszenia, pomysł z licytacją ikon amerykańskiej popkultury - Spidermana, Vadera, Myszki Miki, króliczka Playboya - był strzałem w dziesiątkę.

Ale nawet najbardziej pyszne sceny z berlińskiej inscenizacji nie zyskałyby takiego blasku, gdyby nie zjawiskowa interpretacja muzyczna. Ingo Metzmacher, który rzecz poprowadził, zabawiał się w odkrywanie w partyturze licznych odniesień do przeszłości, bezbłędnie odnajdywał dźwiękowe stylizacje. Prowadził orkiestrę swobodnie, pozwalając muzykom czerpać satysfakcję z grania muzyki Strawińskiego. Z lekkością wykonywał fragmenty żartobliwe, podkreślał rytmiczność dzieła, jego tanecznego ducha, a kiedy trzeba, proponował brzmienie skupione, intymne, w momentach, w których Tom wspomina Annę i snuje refleksję nad swoim życiem. Wówczas orkiestra z salonowego zespołu zamieniała się w emocjonalnie zaangażowaną grupę muzyków, którzy głębią rysowania frazy podkreślali ekspresyjny ładunek partytury.

Metzmacher świetnie partnerował śpiewakom. Troje protagonistów w Berlinie namalowało mistrzowskie portrety bohaterów. Anna Prohaska w partii Anny Trulove pięknie brzmiała w arii wieńczącej akt pierwszy. Wzruszyła także w scenie ostatniej, kiedy czule żegnała ukochanego. Ale były chwile, w których liryczny sopran potrafiła zamienić w głos pełen gniewu i złości. Florian Hoffmann w roli Toma Rakewella od razu zachwycił aktorskim kunsztem i ciepłym brzmieniem głosu. Jakkolwiek pod koniec przedstawienia osiągał górne rejestry z niemałym wysiłkiem, jego postać stanowiła subtelne połączenie naiwności i pragnienia poznania świata. Najpełniejszą jednak kreację aktorską stworzył Gidon Saks jako Nick Shadow. Fenomenalnie korzystający z talentu teatralnego, o potężnym i władczym głosie, wkładał w muzyczne frazy niezliczone odcienie emocji. Warto jeszcze wspomnieć o Nicolasie Ziélinskim, kontratenorze, który wcielił się w postać Baby-Turek.

***

Największą zaletą berlińskiej inscenizacji "Żywota rozpustnika" Strawińskiego jest zatrzymanie się reżysera na poziomie opowieści i zawierzenie muzycznej dramaturgii. Brak tutaj psychologizowania, odwołań do filozofii, szukania inspiracji w wielkiej literaturze. I choć wszystkie znane elementy języka teatralnego Krzysztofa Warlikowskiego znalazły tutaj miejsce, a koncepcją przedstawienia artysta wszedł w dialog z Krystianem Lupą i jego Factory, rzecz się ogląda - i słucha! - z wielką przyjemnością. To dobrze, bo z wypowiedzi kompozytora wynika, że akurat w "Żywocie rozpustnika" o to najbardziej chodzi.

Igor Strawiński, "The Rake’s Progress", dyr. I. Metzmacher, reż. K. Warlikowski, premiera Staatsoper Berlin, 10 grudnia 2010 r., recenzowany spektakl 15 grudnia 2010 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Muzykolog, publicysta muzyczny, wykładowca akademicki. Od 2013 roku związany z Polskim Wydawnictwem Muzycznym, w 2017 roku objął stanowisko dyrektora - redaktora naczelnego tej oficyny. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2010