Islamiści z certyfikatem

W połowie lat 90., gdy turecka partia islamska, działająca wówczas pod nazwą Refah, Partii Dobrobytu, zaczęła odnosić pierwsze znaczące sukcesy wyborcze, jedna z gazet zachodnich w żartobliwym, co prawda, tonie ostrzegała świeckie elity tureckie: korzystajcie z uroków życia, bo za parę lat, gdy islamiści wypłyną na szerokie wody, trzeba będzie pożegnać się z dekoltami, dobrym alkoholem i zachodnią muzyką.

31.07.2007

Czyta się kilka minut

Fot. Derya (CC) /
Fot. Derya (CC) /

Sugestia ta okazała się, przynajmniej do tej pory, przestrogą na wyrost. Kto nosił dżinsy, nosi je nadal, kto lubił wychylić szklaneczkę raki, tureckiej anyżówki, pije ją bez przeszkód, a restrykcje wobec palaczy nie są skutkiem zakusów islamistów, lecz chęci dostosowania się do nowych obyczajów europejskich. Obecny premier Recep Tayyip Erdogan, gdy jeszcze był burmistrzem Stambułu, przymierzał się wprawdzie do ograniczenia sprzedaży alkoholu w licznych w tym mieście barach i restauracjach, ale ostatecznie, bojąc się protestów, dał sobie z tym spokój. Podobnie zresztą zrezygnował z pomysłu odseparowania kobiet od mężczyzn w środkach komunikacji miejskiej.

Trudno jednak zaprzeczyć, że tego rodzaju idee mają islamski rodowód, tak jak trudno nie pamiętać, że sam Erdogan był w owym czasie gorliwym członkiem partii islamskiej w jej kolejnych wcieleniach (partie islamskie, delegalizowane przez władze, odradzały się pod nową nazwą, z tymi samymi ludźmi i lekko retuszowanym programem). Dziś jest od tego bardzo daleko. Nie uważa się za islamistę, lecz za konserwatystę, który broni swobody nie tylko wyznawania, ale także manifestowania przekonań religijnych.

Jednak wielu Turków mu nie wierzy. Premier to dla nich wilk w owczej skórze. Jego proeuropejskość i gotowość do podejmowania wszelkich wymaganych przez Europę reform to, ich zdaniem, tylko pozory. W głębi duszy, twierdzą, Recep Erdogan pozostał tym samym człowiekiem, który chciał zaprowadzać w Stambule islamskie porządki i który za głoszenie wojowniczych poglądów islamskich - co jest w Turcji zabronione - trafił do więzienia.

Chusta i demokracja

Czy wielkie zwycięstwo Erdogana i kierowanej przez niego Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), która wygrała wybory parlamentarne po raz drugi z rzędu i z poparciem aż 46 proc. głosujących, zmieni spojrzenie na islamistów? Wynik sam w sobie jest sensacją: partia rządząca zwyciężyła, zamiast, czego doświadczały poprzednie partie rządzące, ponieść sromotną klęskę. Najważniejsze jest jednak to, że, jak zauważył poważny dziennik "Turkish Daily News", "rezultat wyborów ma zasadnicze znaczenie dla wytworzenia się stanu równowagi między islamem a demokracją świecką". Tylko co to właściwie znaczy?

Rzecz wydawałaby się prosta, gdyby podziały polityczne w Turcji były zwykłą, czytelną dychotomią: albo islam, albo państwo świeckie. Tymczasem okazuje się, że już tak nie jest. Wystarczy poczytać dyskusje w internecie, wypowiedzi prasowe czy opinie komentatorów, by przekonać się, jak bardzo skomplikował się obraz polityczny Turcji. Na AKP głosowało wielu ludzi, którzy deklarują zdecydowane poparcie dla świeckości republiki. Są kobiety, które obstają przy okrywaniu włosów chustą, ale chcą się uczyć, pracować i żyć nowocześnie. Niejeden Turek nie widzi żadnej sprzeczności między islamem i aspiracjami europejskimi swego kraju.

Jest trochę tak, jak gdyby idee Mustafy Kemala Atatürka, twórcy republiki, które stanowią jej nienaruszalny fundament, nieoczekiwanie przemieszały się z czymś, co jest stare i nowe zarazem. Stare - bo Turcja od zarania swych dziejów jest krajem muzułmańskim. Nowe - bo dopiero od kilkunastu lat, a szczególnie od 2002 r., gdy rządy objęła AKP, obserwuje się powolny powrót religii do życia publicznego. Co wyniknie z tej dziwnej mieszaniny - to prawdziwa zagadka. Przecież nawet przywódcy islamscy z premierem Erdoganem na czele deklarują wierność kemalizmowi, zaklinając się na wszelkie świętości, że państwo tureckie pozostanie laickie.

Furtka do islamizacji

Przypomnijmy, że rozpisanie przedterminowych wyborów to skutek impasu, jaki wynikł wiosną wskutek trudności z wybraniem prezydenta. W parlamencie, który dokonuje wyboru, AKP miała zbyt mało głosów, by przeforsować swego kandydata - ministra spraw zagranicznych Abdullaha Güla. Wobec tego premier Erdogan zaproponował przyspieszenie wyborów parlamentarnych i zmianę trybu wybierania prezydenta na wybory w głosowaniu powszechnym. Liczył bowiem na to, że, jak to często bywa, wygrana partii przełoży się na sukces jej kandydata na szefa państwa.

Nie przypadkiem Erdoganowi tak bardzo na tym zależy. Prezydent z własnego obozu jest dla niego sprzymierzeńcem bezcennym. Gdy obejmie urząd, Erdogan będzie mógł przeprowadzić wszystkie swe zamysły, bez obawy, że zablokuje je weto szefa państwa. Obecny prezydent Ahmet Necdet Sezer, sekularysta jak cała turecka elita, stosował je zawsze, ilekroć zarysowywała się groźba islamizacji (zawetował na przykład ustawę oświatową zrównującą średnie szkoły religijne ze szkołami państwowymi, choć te pierwsze mają o wiele niższy poziom nauczania). Premier miał związane ręce.

Gdy jednak Erdogan na czele państwa ulokuje swojego człowieka, uchylona zostanie furtka, przez którą kiedyś może wedrzeć się fala islamizacji. Tego właśnie obawia się turecki establishment, a wraz z nim armia, która ma bronić republiki nie tylko przed wrogiem z zewnątrz, ale także przed wrogiem wewnętrznym, niszczącym dzieło Kemala. Gdy więc premier wysunął kandydaturę Güla, generałowie ostrzegli, że nigdy się nie zgodzą, by na czele Turcji stał islamista - choć akurat Gül uchodzi za polityka umiarkowanego w poglądach, zwłaszcza na tle niektórych jastrzębi z AKP.

Dla tysięcy Turków spór o prezydenta stał się okazją do zademonstrowania poparcia dla świeckości republiki. Miliony ludzi wyszły na ulice największych miast - Ankary, Stambułu, Izmiru. Dwa miesiące później, w dniu wyborów okazało się, że mają oni przeciw sobie prawie połowę społeczeństwa - tych wszystkich, którzy islamistów poparli. To już nie podział, a wręcz rozdarcie. Ani premier, ani prezydent nie mogą go ignorować.

Powrót "Szarych Wilków"

Ale to też tylko część prawdy, bowiem swą wielką popularność AKP zawdzięcza nie tyle wierności dla islamu, co względom czysto praktycznym. Islamiści w kierowaniu krajem wykazali się zarówno sprawnością, jak elastycznością. Sprawnością - bo gospodarka po raz pierwszy od wielu lat jest w bardzo dobrym stanie. AKP kontynuuje reformy zapoczątkowane przeszło 20 lat temu przez Turguta Özala, późniejszego prezydenta, i realizowane przez kolejne rządy, ale dla zwykłego Turka nie ma znaczenia, kto był inicjatorem, a kto wykonawcą. Zwykły Turek cieszy się, że stopa inflacji spadła z 70 do 7 proc., gospodarka rozwija się w tempie 7 proc. rocznie, a on sam ma pracę i perspektywę członkostwa w Unii Europejskiej.

Do pozytywnego bilansu rządów AKP należy również dopisać rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych z Unią Europejską. Także w tej kwestii drogę przetarły poprzednie rządy, ale na tym polu islamiści wykazali się o wiele większą od nich elastycznością - nie obrażają się na Unię i stawiane przez nią warunki, tylko ochoczo je spełniają, może poza jedną trudną kwestią Cypru. Spełniają je wtedy zwłaszcza, gdy unijne żądania są po ich myśli - jak wymóg ograniczenia roli armii. Dla Europy to kanon, dla AKP - czysta korzyść, bo tylko armia jest w stanie pohamować jej islamistyczne zapędy, gdyby była taka potrzeba.

A czy taka potrzeba będzie? Wyniki wyborów bez wątpienia skomplikowały sytuację także pod tym względem. Masowe poparcie dla AKP wiąże generałom ręce. Gdy w 1980 r. wojsko przejęło władzę, społeczeństwo tureckie przyjęło to z ulgą i pełną aprobatą. Szalał terror (w ostatnich tygodniach przed zamachem stanu codziennie z rąk zamachowców ginęło ponad 20 osób), ludzie bali się wyjść na ulicę. Jeszcze parę lat temu, gdy rząd AKP poczynał sobie zbyt śmiało, nadzieje pokładano w generałach - i mówiono o tym otwarcie. Ale teraz wszystko się zmieniło. Czy armia odważyłaby się działać, mając przeciw sobie zwolenników AKP i Brukselę?

W tej kadencji parlamentu islamiści będą mieć przeciw sobie dwie partie, a nie jedną, i to też komplikuje sprawy. Oprócz Partii Ludowo-Republikańskiej (CHP), ugrupowania założonego przez Atatürka, do Medżlisu weszła ekstremistyczna prawica - Partia Ruchu Narodowego (MHP). Z jej młodzieżową przybudówką, organizacją "Szare Wilki", związany był niegdyś Mehmet Ali Agca, zamachowiec z placu św. Piotra. Poza tym po raz pierwszy od lat w parlamencie zasiądzie duża grupa deputowanych niezależnych, w tym 20 Kurdów.

Wszystko to razem stanowi jasny i czytelny sygnał: na wokandzie znajdą się sprawy narodowe i ściśle z tym związany problem kurdyjski - kwestie nie mniej fundamentalne niż laickość państwa. Zatem Turcy będą nadal żyć w ciekawych czasach, bez szansy na nudę i spokój.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2007