Imperium na sprzedaż

Czy 20 lat temu politycy ZSRR i Rosji gotowi byli oddać ziemie, zdobyte podczas II wojny światowej? Coraz więcej dowodów wskazuje, że na Kremlu rozważano oddanie Finom Karelii, Japończykom Kuryli, a nawet - być może - Kaliningradu Niemcom.

29.06.2010

Czyta się kilka minut

Czy można równocześnie mówić prawdę i kłamać? Przypadek Mauno Koivisto pokazuje, że w polityce to możliwe. Wszystko zależy od doboru słów, które - w zależności od ich interpretacji - mogą, ale nie muszą, znaczyć to samo.

87-letni Koivisto to polityczny "dinozaur": w jego życiu jak w lustrze odbija się historia XX-wiecznej Finlandii. Gdy w 1939 r. kraj napadli Sowieci i ich lotnictwo bombardowało fińskie miasta, 16-latek był strażakiem. Później, gdy w latach 1941-44 Finowie stanęli u boku Niemiec przeciw ZSRR, służył w wojsku, w jednostce legendarnego Lauri Törni - fińskiego bohatera, który po 1945 r. wyemigrował do USA i tam pod zmienionym nazwiskiem zaciągnął się, by walczyć z komunistami (zginął w Wietnamie). W powojennym półwieczu Koivisto zrobił niezwykłą karierę: od robotnika portowego po urząd prezydenta (w latach 1982-94). W międzyczasie pełnił funkcje w partii socjaldemokratycznej, był prezesem banku narodowego, ministrem finansów i premierem. Gdy był prezydentem, jego popularność w sondażach sięgała 90 proc.

Zdradzona "kolebka"?

Dla kogoś będącego żywą legendą - a dla wielu wręcz pomnikiem - tym bardziej nieprzyjemne musiały być publikacje, które latem 2007 r. pojawiły się w fińskiej prasie.

A brzmiały one sensacyjnie. Lokalny dziennik "Kainuun Sanomat" napisał, że w 1991 r. Borys Jelcyn złożył niezwykłą ofertę: prezydent Rosji miał zaproponować, że odstąpi - właściwie: odsprzeda - Finom Karelię, region odebrany przez ZSRR w 1940 r. w wyniku "wojny zimowej". Dziennik twierdził, że ówczesny prezydent Koivisto powołał tajny zespół, który krytycznie ocenił sugerowaną przez Rosjan cenę (równowartość dzisiejszych 10 mld euro) i koszty odbudowy regionu (szacowane na 60 mld euro), po czym oferta została odrzucona.

Nie było innego wyjścia: Koivisto musiał przerwać emeryturę, wystąpić publicznie i tłumaczyć się, dlaczego uznał, że odzyskanie utraconej ziemi będzie zbyt kosztowne. Tymczasem Karelia to nie tylko ojcowizna dla prawie pół miliona Finów, zmuszonych w 1940 r. do jej opuszczenia. To także "kolebka" Finlandii, region tak ważny dla fińskiej tożsamości i historii, jak dla Polaków Wielkopolska z Gnieznem i Poznaniem.

Ale Koivisto się nie tłumaczył. Oświadczył tylko, że Rosja nigdy nie złożyła takiej oferty. I zaznaczył, że nie chce, by podobne spekulacje przeszły do historii Finlandii. Czytaj: aby cokolwiek zakwestionowało jego wizerunek męża stanu.

Mauno Koivisto może być spokojny, jego wizerunkowi chyba nic nie zagraża. Ale nie dlatego, że powiedział prawdę o wydarzeniach sprzed prawie 20 lat. Przeciwnie: jest coraz więcej poszlak, że w 1991 r. Rosja wysłała taką ofertę. A właściwie: nie oficjalną ofertę, lecz nieoficjalny sygnał. A nawet wiele sygnałów.

"Sygnały" z Moskwy

Veikko Saksi - współautor strony internetowej ProKarelia.net, autor książek o Karelii i jeden z niewielu Finów, którzy uważają, że region powinien wrócić do macierzy - twierdzi, że Rosja istotnie nie sformułowała "oferty" (takiego słowa użył Koivisto). Co nie znaczy, że nie było tematu: powołując się na ówczesnych polityków i dyplomatów Saksi twierdzi, że Rosja wysłała kilka "sygnałów" (takiego słowa użył także dziennik "Kainuun Sanomat") i że trafiały one do Koivisto. Nieoficjalnie, ale jednoznacznie sondowano, czy Finlandia odkupi Karelię.

Jednak Koivisto nie tylko nie odpowiedział wówczas Rosjanom na takie sygnały, ale - jak pisał w "Tygodniku" fiński politolog Pekka Kauppala ("TP" nr 1/2008) - jeśli ktoś podejmował wtedy ten temat w Finlandii, ucinał dyskusję, twierdząc, że "Moskwa nie wykazuje gotowości do takich rozmów". Kauppala przypominał, że w 2007 r. doniesienia prasy dementował też ówczesny szef MSZ Paavo Väyrynen. Tymczasem wkrótce po zaprzeczeniach Koivisto i Väyrynena głos zabrał dawny doradca Jelcyna Andriej Fiodorow - i przyznał, że Rosja oferowała Finom sprzedaż Karelii. Fiodorow twierdził, że o ofercie wiedzieli Koivisto i Väyrynen. Oliwy do ognia dolał eksdyplomata Jukka Seppinen: według niego podobne sygnały miały słać Finom także władze ZSRR, istniejącego jeszcze do grudnia 1991 r., a rywalizujące z Jelcynem.

Czy więc Koivisto kłamał? Rosja wprawdzie nie złożyła mu "oferty", ale przecież wysyłała "sygnały"... Jednak były prezydent może być spokojny: tacy pasjonaci jak Saksi należą w Finlandii do mniejszości - tworzą ją głównie nieliczni i wiekowi wygnańcy z Karelii oraz ich potomkowie. Większość społeczeństwa jest tu obojętna. Zaś potomkowie tych, którzy kiedyś postanowili nie opuszczać domów - za cenę stania się obywatelami ZSRR - stanowią dziś ledwie 10 proc. mieszkańców tego biednego regionu Federacji Rosyjskiej.

Biednego, ale znów strategicznego: dziś w Wyborgu - czyli w dawnym mieście Viipuri, powstałym w X w. i ważnym dla fińskich dziejów - swój początek bierze Gazociąg Północny. Tutaj rury z gazem schodzą w wody Bałtyku.

Czas chaosu, czas strachu

Wolno sądzić, że prezydenta Finlandii zniechęciły nie tylko koszty, ale także - jeśli nie zwłaszcza - obawa przed stworzeniem w Europie precedensu: zmiany powojennej granicy.

Aby zrozumieć ten lęk, trzeba przypomnieć atmosferę tamtych lat. O ile w Europie Środkowej "negocjowana rewolucja" roku 1989 dokonała się pokojowo (poza Rumunią), a zjednoczenie Niemiec (sfinalizowane 3 października 1990 r.) przebiegało spokojnie, o tyle rozkład ZSRR wyglądał inaczej. Towarzyszyły temu wstrząsy większe (wojna ormiańsko-azerska, konflikt w Naddniestrzu) i mniejsze (akcje Armii Radzieckiej w republikach bałtyckich, które pierwsze upomniały się o niepodległość). Zmiana układu sił - przechodzenie władzy z rąk prezydenta ZSRR w ręce prezydenta Rosji - budziła na Zachodzie obawy. W końcu było to mocarstwo atomowe, jego żołnierze stacjonowali w Europie Środkowej (kilkaset tysięcy tylko w byłej NRD) i istniał Układ Warszawski, rozwiązany dopiero w lipcu 1991 r.

Nad Europą unosiło się widmo rewizji granic ustalonych w 1945 r. i konfliktów narodowych; jedno i drugie miało stać się rzeczywistością w rozpadającej się Jugosławii. Mało kto dziś pamięta, że wówczas jako sukces polskiej transformacji uznano na arenie międzynarodowej fakt, że Warszawa szybko zawarła umowy ze wszystkimi sąsiadami, potwierdzając istniejące granice.

Jednak konflikty w ZSRR i Jugosławii miały pewną cechę, która sprawiała, że "reszta świata" mogła przyglądać im się z dystansu: można było o nich powiedzieć, że to "spory wewnętrzne", że nie zagrażają "ładowi w Europie" i powojennym granicom.

Tu zaś w 1989-90 r. kluczowa była "kwestia niemiecka": doprowadzenie do zjednoczenia Niemiec, tak by nie wywołało to międzynarodowych reperkusji, a zjednoczone Niemcy potwierdziły swą zachodnią granicę.

Latem 1990 r.wywoływało to obawy w Polsce - rządzonej od roku przez Tadeusza Mazowieckiego, ale należącej nadal do Układu Warszawskiego i "goszczącej" żołnierzy sowieckich. W Warszawie pojawił się nawet zarzut, że Kohl nie chce uznać granicy.

Kohl dmucha na zimne

Kilka lat później, na początku lat 90., po stołecznym (jeszcze) Bonn kursowała wśród dziennikarzy opowieść, jak kanclerz Kohl miał niemal wpaść w panikę, gdy dowiedział się, że Jelcyn - planujący właśnie swą pierwszą podróż do Tokio - rozważa oddanie Wysp Kurylskich, które Sowieci zdobyli w 1945 r. Wedle tej opowieści, Kohl połączył się z Kremlem słynną specjalną linią i przekonywał prezydenta Rosji, by nie zwracał Kuryli Japończykom. Kohl miał obawiać się precedensu: zwracając Kuryle, Rosja po raz pierwszy zmieniłaby granicę będącą skutkiem II wojny światowej - i to z własnej woli.

Tymczasem radykalne organizacje prawicowe w Niemczech - zwłaszcza Partia Republikanów (dziś zapomniana, wtedy mająca kilkuprocentowe poparcie; na początku lat 90. obawiano się, że wejdzie do Bundestagu) - przywoływały właśnie sprawę Kuryli, twierdząc, że po takim precedensie rząd RFN powinien domagać się od Rosji zwrotu Kaliningradu, dawnego Königsberga.

Sytuacja Kaliningradu była wprawdzie inna niż Kuryli - zarówno od strony prawnej (traktat "2+4" z 1990 r., podpisany przez dwa państwa niemieckie oraz USA, ZSRR, Wielką Brytanię i Francję, i regulujący proces zjednoczenia Niemiec, wykluczał zmiany granic, podczas gdy Rosja i Japonia nie miały żadnego traktatu), jak też politycznej (w Niemczech, inaczej niż w Japonii, elity nie popierały podobnych postulatów).

Jednak Kohl wolał dmuchać na zimne i z góry eliminować sytuacje, które choćby hipotetycznie mogłyby stać się argumentem dla środowisk, które po 1990 r. zarzucały mu, że "zdradził" niemiecki Wschód. Obok małych partii prawicowych, taką "zdradę" zarzucała mu część działaczy Związku Wypędzonych.

Propozycja hrabiny Dönhoff

Jeszcze przed pierwszymi wyborami po zjednoczeniu, w grudniu 1990 r., skrajnie prawicowi Republikanie obwiesili Niemcy plakatami, na których widniały granice z 1937 r. i hasło: "Das ganze Deutschland soll es sein!" (tj. że zjednoczenie powinno objąć nie tylko NRD i RFN). Wprawdzie Republikanie nie weszli wtedy do Bundestagu, ale tematu nie porzucili - gdy kilka miesięcy później Gorbaczow wybierał się w swą pierwszą podróż do Tokio, apelowali: "Herr Gorbaczow, także Königsberg jest niemiecki! Michaił Gorbaczow zaproponował Japonii oddanie Wysp Kurylskich. Jedyną zapłatą za to mają być japońskie inwestycje w ZSRR.

Kuryle są dla Japończyków tym, czym dla Niemców są Prusy Wschodnie i Pomorze, Königsberg i Stettin [Szczecin] - czyli terenem niemieckim, okupowanym ze złamaniem prawa międzynarodowego". I znów domagali się zjednoczenia "całych Niemiec w granicach z 1937 r.".

Apele Republikanów nie były dla Kohla kłopotem. Jednak byłaby nim już dyskusja, w której Kaliningrad pojawiłby się jako coś więcej niż glossa w niszowych pismach skrajnej prawicy. Tymczasem nad przyszłością dawnych Prus Wschodnich myśleli nie tylko politycy egzotyczni. Także np. Marion Dönhoff, pierwsze pióro tygodnika "Die Zeit", pisma lewicowo--liberalnej inteligencji: w listopadzie 1991 r. Dönhoff zaproponowała, by Kaliningrad stał się międzynarodowym kondominium, zarządzanym wspólnie przez Rosję, Niemcy i Polskę. Propozycja hrabiny, wywodzącej się z dawnych Prus Wschodnich, nie miała skutków politycznych (przez chwilę dyskutowano o niej w prasie). Ale dowodziła, że są w Niemczech ludzie bynajmniej nie o poglądach nacjonalistycznych, gotowi rozważać takie scenariusze. A Dönhoff nie była jedyna.

Kohl miał powody, by rozmawiać z Jelcynem o Kurylach - jeżeli opowieść o jego telefonie jest prawdziwa... Ale nawet jeśli nie jest, dobrze oddaje klimat tamtych lat.

Wyspy niezgody

Sprawa Karelii, której odkupienie Rosjanie mieli oferować Finom, jest dziś najlepiej udokumentowanym przypadkiem, który dowodzi, że 20 lat temu na Kremlu rozważano wyzbycie się owoców zwycięstwa z 1945 r. Ale nie jedynym - drugi to właśnie Kuryle.

Przez 46 lat Wyspy Kurylskie były dla Kremla pierwszą linią frontu "zimnej wojny": wysuniętą rubieżą obronną (ZSRR utrzymywał tam silny garnizon) i punktem wypadowym - kilkadziesiąt stacjonujących tu myśliwców bombardujących Mig 23 mogło łatwo zaatakować Tokio, stolicę najważniejszego sojusznika Ameryki na Pacyfiku.

Moskwa długo uważała też, że sam fakt dokonany, czyli okupacja Kuryli, automatycznie przesądza o nowej przynależności państwowej wysp. Dopiero wizyta Michaiła Gorbaczowa w Tokio w kwietniu 1991 r. zakończyła negowanie istnienia między ZSRR a Japonią sporu terytorialnego. Wtedy też określono wspólnie, jakiego obszaru dotyczy problem. A chodziło - i chodzi do dziś - o cztery wyspy na południowym końcu archipelagu Kuryli: o tzw. Grupę Habomai i Shikotan, o Kunashin i Etorofu.

Co ciekawe, w 1956 r. rząd ZSRR zapewnił w tzw. Wspólnym Oświadczeniu wobec rządu japońskiego o swej gotowości oddania Japonii wysp Habomai i Shikotan po zawarciu traktatu pokojowego. Ale takowego nigdy nie podpisano, a w 1991 r. okazało się, że Gorbaczow ani nie chce, ani nie może (prezydent ZSRR miał już słabą pozycję w kraju) odnowić obietnicy z 1956 r., z której ZSRR wycofał się zresztą jednostronnie w 1960 r.

Kuryle: karta przetargowa?

W kwestii Kuryli Japonia była i jest konsekwentna (albo, jak kto woli, nieelastyczna): tak 20 lat temu, jak i teraz rząd japoński obstaje przy żądaniu zwrotu wysp - nawet jeśli dziś mało kto wierzy, że przywódcy współczesnej Rosji oddadzą Kuryle.

Ale 20 lat było inaczej. Gdy po rozpadzie ZSRR partnerem dla Japonii stał się Jelcyn, początkowo wydawało się, że Rosja chce negocjować. Był nawet moment, gdy Jelcyn wystąpił z tzw. pięcioetapowym planem rozwiązania sporu - choć nigdy nie powiedział jednoznacznie, że popiera ideę oddania wysp. Sugestie takie wysuwali za to ludzie z jego otoczenia - np. wiceszef MSZ Rosji Gieorgij Kunadze (skądinąd japonista), który tak powiedział o kwestii zwrotu Kuryli: "Nie jestem zwolennikiem oddania tych czy innych terytoriów Japończykom ani komukolwiek innemu. Ale w odróżnieniu od innych naszych polityków nie widzę możliwości ucieczki od realiów historycznych i prawnych, z którymi nie możemy się nie liczyć, jeśli chcemy zbudować państwo prawa" (cytat za: "Za Uralem", nr 46). Z takimi poglądami Kunadze długo nie utrzymał się na szczycie władzy - w 1994 r. został odsunięty i wysłany na placówkę dyplomatyczną.

Ale zanim to nastąpiło, Japończykom wydawało się, że Jelcyn odda choć dwie wyspy. Odwołanie jego wizyty w Tokio tuż przed planowanym terminem (miała odbyć się we wrześniu 1992 r.) zirytowało Japończyków. Tyle że szanse, iż ta pierwsza podróż Jelcyna do Japonii przyniesie efekty satysfakcjonujące obie strony, były już wtedy niewielkie. Gdy rosyjski prezydent, po kolejnym przesunięciu terminu, w końcu odwiedził Japonię (w październiku 1993 r.), odniósł sukces psychologiczny: Jelcyn przeprosił za cierpienia, jakich japońscy jeńcy doznawali w sowieckich obozach po 1945 r. Ale merytorycznie podróż niewiele dała - podobnie jak wizyta Gorbaczowa dwa lata wcześniej. Wyglądało na to, że zwrot choćby tylko dwóch wysp stał się nierealny - w rosyjskiej polityce do głosu dochodziły tony nacjonalistyczne i autorytarne.

W ten sposób spór o Kuryle trwa do dziś - blokując zawarcie, jeśli już nie traktatu pokojowego (65 lat po wojnie byłby on raczej nieadekwatny), to umowy regulującej na nowo relacje polityczne. A że dla obu stron jest to głównie kwestia prestiżu, rozwiązania nie widać.

Choć są sygnały, że Rosja nie porzuciła myśli o Kurylach jako karcie przetargowej. Gdy w maju 2009 r. premier Władimir Putin pojechał do Japonii, ponownie pojawiły się sugestie, że Moskwa gotowa jest rozwiązać spór o Kuryle - wszelako pod warunkiem, że Japonia "zainwestuje" w relacje rosyjsko-japońskie, także gospodarcze. Putin zaznaczył wtedy, że z prawnego punktu widzenia wyspy należą do Rosji, ale że widzi możliwość politycznego rozwiązania - co analitycy interpretowali jako gotowość zwrotu dwóch z czterech wysp.

Spotkanie w Moskwie

Jeżeli prawdą jest, że sprawa Kuryli i możliwego tu precedensu tak niepokoiła Kohla jeszcze w roku 1992, to można sobie wyobrazić, jakie poruszenie musiała wywołać w Bonn tajna depesza, która do zachodnioniemieckiego ministerstwa spraw zagranicznych napłynęła z ambasady w Moskwie dwa lata wcześniej - pewnego letniego dnia roku 1990. A więc w chwili, gdy decydowały się losy Niemiec (i, co widać dziś, całej Europy Środkowej: bez zjednoczenia Niemiec NATO i Wspólnoty Europejskie nie mogłyby poszerzyć się na wschód).

Wtedy, latem 1990 r., trwały międzynarodowe negocjacje - faktycznie prowadzone w duetach Kohl-Gorbaczow, Gorbaczow-Bush i Kohl-Bush - nad statusem zjednoczonych Niemiec: mają być neutralne czy mogą pozostać w NATO? Do kluczowego spotkania doszło w połowie lipca 1990 r. w Stawropolu: tam, na rodzinnej ziemi Gorbaczowa, w sielankowej scenerii (Gorbaczow i Kohl przy ognisku) przywódca ZSRR zgodził się, by Niemcy pozostały w NATO.

Tymczasem dwa tygodnie wcześniej, 2 lipca, doszło w Moskwie do niezwykłego spotkania dwóch ludzi: sowieckiego generała i niemieckiego dyplomaty. Niezwykłego, gdyż Rosjanin miał zasugerować Niemcowi, że strona sowiecka gotowa jest negocjować o statusie tej części dawnych Prus Wschodnich, która po 1945 r. znalazła się w granicach ZSRR.

Przebieg spotkania opisał w maju tego roku hamburski tygodnik "Der Spiegel" - powołując się na dokument z niemieckiego MSZ: tajny dalekopis, który 2 lipca 1990 r. wysłał z Moskwy do Bonn Joachim von Arnim, kierownik referatu politycznego ambasady (czyli najważniejsza osoba po ambasadorze). Arnim opisuje w nim swe spotkanie z niejakim generałem Gelim Batjeninem: to on miał zasygnalizować, że Rosjanie są gotowi negocjować o przyszłości Kaliningradu. Dyplomata pisał, że Batjenin uważany jest w Moskwie za osobę zbliżoną do "skrzydła reformatorskiego" w armii (cokolwiek miałoby to znaczyć); sam Arnim uważał, że rozmówca jest związany z tajnymi służbami. Z dalekopisu wynika, że Arnim wysłuchał generała, po czym oświadczył, iż stanowisko Bonn jest znane: "W kwestii zjednoczenia Niemiec chodzi o Republikę Federalną, NRD i cały Berlin". Na tym rozmowa się skończyła.

Dziennikarze "Spiegla" próbowali ustalić, kim naprawdę był Batjenin i jakie były motywy jego propozycji - bezskutecznie.

Pytania bez odpowiedzi

Czy więc faktycznie ktoś we władzach ZSRR sondował, jak Niemcy zareagują na ofertę rozmów o Kaliningradzie? Czy rzeczywiście ktoś na Kremlu myślał o oddaniu - a  raczej: sprzedaniu - Niemcom dawnego Königsbergu? A może była to próba storpedowania zjednoczenia Niemiec? Łatwo wyobrazić sobie reakcje w Europie, gdyby ujawniono, że Niemcy i Rosjanie zamierzają negocjować status dawnych Prus Wschodnich…

Na razie takie pytania muszą pozostać bez odpowiedzi. I nie tylko one: także pytania o Karelię i Kuryle. Być może kiedyś, gdy (jeśli) Rosja stanie się krajem demokratycznym, jakiś rosyjski historyk znajdzie w archiwach dokumenty, które rzucą światło na motywy tych polityków ZSRR, a potem Rosji, którzy 20 lat temu byli gotowi negocjować o Kaliningradzie, Karelii i Kurylach - albo przynajmniej wysyłali w świat takie sygnały. Czy widząc rozkład państwa i upadek jego pozycji w świecie, chcieli szukać nowego miejsca dla Rosji, za cenę takich gestów? Czy też motywem była chęć pozyskania pieniędzy, w tak niekonwencjonalny sposób, w obliczu zapaści gospodarczej? Czyli: wyprzedaż imperium, wzorem Alaski sprzedanej w XIX w. Stanom Zjednoczonym? O motywach Rosjan można tylko spekulować.

Inaczej jest w przypadku Niemiec: reakcje władz RFN na sygnały, że na politycznej agendzie może stanąć status Kaliningradu i Kuryli potwierdzają, iż 20 lat temu Niemcy nie tylko nie myśleli o rewizji granic, ale usiłowali zapobiec sytuacji, gdy w sferze publicznej pojawią się sygnały, iż Rosjanie są otwarci na taką rewizję.

A jakie skutki polityczne - także dla Rosji i dla Europy - miałaby ewentualna "sprzedaż" Karelii lub Kaliningradu? Także o tym można dziś jedynie spekulować.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2010