Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwszą reakcją zawsze jest niedowierzanie: że on, mój przyjaciel, mógł być donosicielem. Pierwszą reakcją jest też ból i pragnienie obrony przyjaciela: że to przecież niemożliwe, to nie pasuje ani do "profilu" psychologicznego, ani tym bardziej do tego, co o nim wiemy.
Bo to rzeczywiście nie mieści się w głowie, by współpracownikiem bezpieki mógł być np. znany benedyktyn, przewodnik duchowy i autorytet, mający doskonałe kontakty także za granicą, gdzie jego krewny był ważną postacią emigracji niepodległościowej. Benedyktyn ów był na tyle wiarygodny dla Stolicy Apostolskiej, że ta w pewnym momencie posłała go jako tajnego emisariusza na Litwę (wtedy w ZSRR), by dokonał tam inspekcji podziemnego Kościoła. Udając turystę, benedyktyn objechał podziemne klasztory, spotykał się z duchownymi, którzy w skrajnych, sowieckich warunkach podtrzymywali wiarę.
Dziś historyk odnajduje w archiwum IPN kilkanaście tomów akt: dokumentację współpracy tego benedyktyna z SB, trwającą od lat 50. aż do jego śmierci w latach 80. Jest wśród nich podziękowanie od KGB: polska bezpieka przekazała bratniej służbie raporty swego donosiciela o litewskim Kościele. Z tych tomów wyłania się obraz przerażający, który dawnych przyjaciół tego człowieka pozostawia dziś bezradnymi: okazuje się, że nie był on zmuszany do współpracy, ale że podejmował ją z ochotą; sam wymyślał różne "gry operacyjne", a w rozmównicy swego klasztoru w Tyńcu sam zainstalował aparaturę podsłuchową, dostarczoną przez SB.
Jak pogodzić obraz tego ciepłego, dobrego człowieka, zachowany w pamięci, z informacjami z archiwum IPN? Jak on mógł donosić na ludzi wokół siebie, prowadzić przeciw nim różne "gry" - i zarazem spowiadać ich (i spowiadać się), odprawiać Msze, doradzać w sprawach życiowych? Czy to jeden i ten sam człowiek?
Dziś polski katolik z takimi pytaniami pozostaje sam.
Owszem, dyskusja nad problemem agentury SB w Kościele rozpoczęła się dawno. Owszem, wiosną br. biskupi wydali oświadczenie, w którym padły (obwarowane wieloma zastrzeżeniami) słowa przeprosin wobec tych, którzy "doświadczyli krzywd" ze strony ludzi Kościoła, współpracujących z bezpieką (wedle jednych historyków stanowili oni 10-15 proc. duchowieństwa, wedle innych - więcej).
Oświadczenie problemu jednak nie rozwiązuje. Bo choć w pięciu diecezjach (na ponad 40) powstały komisje ds. badania przeszłości, to efektów ich pracy nie widać. Poza archidiecezją lubelską, gdzie zespół z udziałem świeckich podjął pracę nad określeniem zasad, wedle których powinno się ujawniać takie fakty z przeszłości (jest to jednak inicjatywa lokalna). Więcej robią zakony (nie podlegają one biskupom, ale swym przełożonym, często za granicą): wiele z nich wyznaczyło duchownych, którzy w czytelniach IPN zapoznają się z archiwaliami. Uczynili tak nie tylko dominikanie, którzy swą komisję powołali po ujawnieniu agenturalnej działalności o. Konrada Hejmy (donosił też na obecnego redaktora naczelnego "TP", wtedy szefa polskiej edycji "L'Osservatore Romano" i zaufanego Jana Pawła II, który faktycznie pełnił rolę łącznika w kontaktach Papieża z podziemiem w kraju).
Prawdziwej dynamiki debata nabiera dopiero teraz. Dostęp do archiwów (nie tylko SB, ale wszystkich instytucji PRL-u) sprawia, że historia lat 1945-1989, w tym dzieje Kościoła, są przedmiotem wolnych i nieskrępowanych badań historycznych. Jeśli "coś" jest w archiwach, prędzej czy później ujrzy światło dzienne.
Do takiej sytuacji Kościół ciągle nie jest przygotowany instytucjonalnie. Nie ma mechanizmów. Tych kilka komisji nie poradzi sobie z problemami, których kolejną dramatyczną zapowiedzią są informacje o domniemanej współpracy z SB ks. Michała Czajkowskiego, asystenta kościelnego miesięcznika "Więź" i współpracownika "TP".
Obecny stan prawny - z jednej strony niemożność wystąpienia do IPN przez "Więź" i "TP" o wgląd do dokumentów (choć oba pisma są tu stroną pokrzywdzoną, jako obiekt inwigilacji SB, to dostęp do akt mogą mieć tylko historycy) i brak instytucjonalnego zmierzenia się z taką sytuacją przez Kościół z drugiej - sprawiają, że przyjaciele oskarżonego o współpracę pozostają sami wobec dramatycznego dylematu: muszą opowiadać się, często także publicznie, po którejś "stronie", nie znając faktów.
Nie ma wątpliwości, że w przyszłości pojawią się kolejne takie przypadki. Przed 1989 r. bezpieka nie miała donosicieli tylko w tych środowiskach, które nic nie robiły. Kościół przez cały czas był jednym z jej głównych celów, podobnie jak świeccy katolicy: "Więź", "Znak", "TP" itd.
Wydaje się, że najlepszym wyjściem byłoby pójście drogą, jaką wytyczyli biskupi niemieccy: powołali oni centralną komisję, której zadaniem było przeanalizowanie nie tylko "teczek" kościelnych TW, ale także akt administracji i partii. Wnioski sformułowane przez komisję miały, jak czytamy w jej raporcie, "pomóc w wyjaśnieniu tych sfer z przeszłości Kościoła katolickiego w byłej NRD, które znajdują odbicie w dokumentach państwa".
Na koniec biskupi niemieccy wydali oświadczenie. Czytamy w nim m.in.: "Biskupi wezwali wszystkich księży, diakonów i świeckich zatrudnionych w instytucjach kościelnych, by ujawnili swe kontakty z ministerstwem bezpieczeństwa. Niektórzy wykorzystali tę możliwość. Innym trzeba było wykazać ich błędne postępowanie, przedstawiając im dokumenty, by dopiero wtedy przyznali się do utrzymywania niedopuszczalnych kontaktów. Nie w każdym przypadku mamy do czynienia ze zrozumieniem własnych błędów, wyznaniem winy, skruchą i gotowością do zadośćuczynienia. (...)". I dalej: "Ludzkiej winy nie można »przepracować« samym tylko ujawnieniem akt. Potrzeba zrozumienia winy, a także nawrócenia tych, którzy zawiedli lub okazali się winni, jak również przebaczenia ze strony tych, którym została wyrządzona krzywda. (...) Dziękujemy wszystkim księżom, diakonom i świeckim, którzy mimo nacisków i ponoszonych konsekwencji pełnili swą służbę w wielkiej wierności i stawili czoło pokusom czy szantażowi ze strony Ministerstwa Bezpieczeństwa i próbom szantażu. Ich to zasługa, że Kościół katolicki w czasach NRD był dla wielu miejscem, w którym mogli znaleźć wolność, schronienie i bezpieczeństwo - i że dziś zasługuje na zaufanie".
Zaufanie - to słowo kluczowe, także gdy chodzi o Kościół polski. Dla wielu wiernych większym problemem od tego, że jakiś duchowny zawiódł, może być milczenie Kościoła.