Hamlet przegonił Clausewitza

Wydarzenia z Nangar Khel i sposób, w jaki dyskutuje się o nich w Polsce, dowodzą, że zagubiliśmy sens naszej obecności w Afganistanie. Zaraz, zaraz: czy ten sens kiedykolwiek istniał?

13.05.2008

Czyta się kilka minut

Gdy półtora roku temu "Tygodnik" zorganizował debatę na temat zasadności wysłania polskich żołnierzy do Afganistanu, orientalista Piotr Kłodkowski napisał - powołując się na Talleyranda - że decyzja ta, tak jak i cała operacja NATO w tym kraju, "to gorzej niż błąd, to zbrodnia". Wówczas z nim polemizowałem. Z perspektywy czasu jestem coraz bardziej skłonny przyznać mu rację. Jednak nie dlatego, że operacja Sojuszu Północno­atlantyckiego nie powinna była mieć miejsca, ale dlatego, że sposób jej prowadzenia i podejście do niej zdecydowanej większości sojuszników - w tym Polski - jest zaprzeczeniem zdrowego rozsądku. A tym samym nie daje nadziei ani na realną i trwałą poprawę sytuacji na miejscu, ani na polityczny sukces aliantów.

Zagubiony sens

Mój stosunek do misji afgańskiej i udziału w niej Polski zasadzał się zawsze na dwóch argumentach. Po pierwsze, gdy sojusznicy jednomyślnie podejmują decyzję o aktywnym włączeniu się do walki z przeciwnikiem, który nie przebiera w środkach, to aby go pokonać, nie mogą pozwolić sobie na hamletyzowanie; operacja wojskowa musi być zatem prowadzona konsekwentnie i służyć osiągnięciu celów politycznych. Po drugie, Polska jako państwo rozumiejące znaczenie solidarności sojuszniczej i mająca pewne zdolności wojskowe, ma tu do odegrania istotną rolę, choć oczywiście mierzoną wedle swych możliwości. Nasze zaangażowanie można wykorzystać dla zwiększenia swojej podmiotowości w Sojuszu, a zatem per saldo dla zwiększenia polskiego bezpieczeństwa.

Dzisiaj nie mam wątpliwości, że Clausewitza zastąpił Hamlet, a z udziału Polski w misji afgańskiej nie wyniknie nic istotnego - ani dla regionu, ani dla Polski. Wydarzenia z Nangar Khel oraz sposób, w jaki o nich mówimy, są bowiem świadectwem całkowitego zagubienia sensu naszej obecności w Afganistanie. Są też, niestety, przejawem zakłamania polskiej debaty na temat roli armii we współczesnych konfliktach zbrojnych. A także dowodem ogromnej niedojrzałości decydentów politycznych. O złych relacjach w wojsku już nie wspominając.

Z prawnego punktu widzenia sytuacja powstała w wyniku ostrzału wioski Nangar Khel przez polskich komandosów wydaje się jasna: jeżeli był to akt zemsty, której ofiarą padli niewinni ludzie, to jego sprawcy muszą ponieść karę: prawo konfliktów, a może przede wszystkim elementarne poczucie sprawiedliwości zabrania zabijania ludności cywilnej. A jeżeli był to nieszczęśliwy wypadek, spowodowany np. złym rozpoznaniem lub wadliwym sprzętem, to o winie - przynajmniej dzisiejszych oskarżonych - mowy być nie może.

Zakłamana debata

Spójrzmy na problem z innej perspektywy: polityki państwa i roli sił zbrojnych. Interes międzynarodowy Polski polega na tym, by w możliwie największym stopniu przyczynić się do sukcesu militarnego operacji NATO w wojnie z talibami. Dlatego ogromnym kosztem finansowym wysyłamy i utrzymujemy kolejne zmiany w Afganistanie (jak wcześniej w Iraku). Ponieważ armię mamy liczną, ale w zdecydowanej większości niezdolną do sprawnego działania, w najtrudniejsze rejony walk wysyłamy doborowe jednostki, aby walecznością zrównoważyć niewielką - na tle USA, Kanady, Wlk. Brytanii czy Niemiec - liczbę żołnierzy uczestniczących w operacji.

Z tego powodu - oraz ze względu na brak obciążeń historycznych, jakie mają np. Niemcy - nie nakładamy na nasze wojska tzw. ograniczeń narodowych: godzimy się, aby stały się one narzędziem w rękach amerykańskiego dowództwa operacji w Afganistanie, które - co zrozumiałe - kieruje się mandatem własnego rządu i własnym rozumieniem sposobu prowadzenia działań. Nasza solidarność, pragmatyzm lub naiwność - każdy może mieć odrębne zdanie w kwestii, jak to nazwać - jest zatem świadomym wyborem politycznym.

Interes polityczny kolejnych ekip rządowych w polityce wewnętrznej kieruje się natomiast odmienną logiką. Widoczne jest to już na poziomie języka, w którym właściwie nie pada już słowo "wojna" - słyszymy natomiast o "operacji NATO", o "działaniach Sojuszu", o "walce z terroryzmem". Politycy zdają się rozumować tak: śmierć polskiego żołnierza jest informacją mogącą wywołać poważne reperkusje polityczne, a przede wszystkim przypomina opinii publicznej o naturze operacji w Afganistanie. Dlatego trzeba dołożyć wszelkich starań, aby takie newsy nie pojawiały się za często. Ostrzał z daleka czy naloty z powietrza - wszystkie działania służące zminimalizowaniu ofiar po własnej stronie - są zatem więcej niż wskazane. Skutek: w wypadku tzw. wojny asymetrycznej, prowadzonej przez ugrupowania stosujące metody partyzanckie, zwiększa to ryzyko śmierci po stronie ludności cywilnej.

Wojna nie wojna?

Sprzeczne motywy w polityce zarówno zagranicznej, jak i wewnętrznej prowadzą do takiej oto przedziwnej sytuacji, że państwo polskie nie jest w stanie wojny, lecz prowadzi operację polityczną w ramach NATO. Natomiast polska armia jest jak najbardziej w stanie wojny, wykonując założenia polityczne tejże operacji. To rozdwojenie jaźni jest źródłem szeregu problemów, dotyczących nie tylko oceny działań polskich wojsk, ale i całego sensu operacji afgańskiej: niechcianej wojny, która trwa, bo nikt nie ma pomysłu ani odwagi na jej wygranie.

Jak to się stało, że znaleźliśmy się w takim potrzasku?

Wysyłanie wojska do udziału w operacjach NATO czy UE miało być działaniem politycznym, obliczonym na budowanie pozycji Polski na arenie międzynarodowej i zwiększeniem jej odpowiedzialności za międzynarodowe bezpieczeństwo. Niestety, realizując tę koncepcję (której zwolennikiem jestem) zapomniano, że kontekst wojskowy tzw. reagowania kryzysowego nie jest dany raz na zawsze. Czym innym jest udział w misji na Bałkanach w latach 90. albo w Kongo, a czym innym w Iraku czy Afganistanie.

Po wojnie w Kosowie (1999 r.), a zwłaszcza po atakach na USA z 11 września 2001 r. zgodzono się - a przynajmniej nikt nie protestował - że uzasadnione jest bardziej aktywne podejście do zwalczania zagrożeń, włączając w to regularne działania wojenne. Stąd m.in. wzięła się "koncepcja koalicji chętnych", która w warstwie wojskowej była po prostu uznaniem faktu, że tego typu podejście jest dla wielu państw trudne do zaakceptowania.

Polskie elity podjęły jednak to wyzwanie - bez większego namysłu nad nim, a co za tym idzie, bez świadomości jego długofalowych skutków. Z perspektywy czasu można więc śmiało powiedzieć, że wysłanie wojska na operację stało się czynnością zastępującą działanie polityczne: przejawem pozbawionej jakichkolwiek celów nadaktywności kolejnych rządów. W Afganistanie nic nie budujemy dla siebie ani dla ludzi, którym mamy pomóc. Jesteśmy tam dlatego, że są tam sojusznicy. Dajemy świadectwo swej obecności - i koncentrujemy na ograniczeniu strat, w obawie przed gniewem opinii publicznej.

Albo - albo

Trzeba się jednak na coś zdecydować: albo chcemy być liczącym się graczem militarnym, albo traktujemy zaangażowania wojskowe jako "zło konieczne".

W pierwszym przypadku musimy wiedzieć, że doborowe jednostki nie służą do eskortowania dzieci do przedszkola - jak powiedziała to kiedyś sekretarz stanu USA, Condoleezza Rice - lecz do realizacji wojskowych celów operacji, co często wymaga zabijania przeciwników, a zatem ściąga zagrożenie także dla cywilów.

Jeśli natomiast uznamy taką perspektywę za nie do zaakceptowania - z powodów moralnych, ideologicznych lub politycznych - to nie silmy się na "twardzieli", lecz zastanówmy się, w jaki inny sposób możemy wziąć większą odpowiedzialność w działaniach naszych sojuszników.

Próba połączenia elementów amerykańskiej doktryny wojskowej z niemieckim lękiem przed udziałem w rzeczywistej wojnie nie jest żadną odpowiedzią na to, co stało się w Nangar Khel.

OLAF OSICA jest politologiem z Centrum Europejskiego Natolin, redaktorem kwartalnika "Nowa Europa". Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2008