Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Nieznaczna wygrana Andrzeja Dudy – procentowo jego wynik był nawet słabszy niż pięć lat temu, ale za to w liczbach bezwzględnych oznacza przyrost o 1,8 mln głosów. Prawie tyle samo ludzi więcej zagłosowało też na kandydata PO. Faktycznie bowiem jedyną nowością tych wyborów była znacznie wyższa frekwencja, o wiele mniej niż dotąd zróżnicowana na osi wieś-miasto. To bezwzględnie dobra wiadomość – Polska prowincjonalna głosuje prawie tak samo chętnie jak metropolie, co oznacza, że polityka, choćby pośrednio, może stać się ekspresją interesów większej części społeczeństwa i znika przynajmniej jedna z wielu nierówności typowych dla udziału w życiu publicznym III RP.
W stosunku do sytuacji z jesieni 2018 r., kiedy wybory samorządowe zaczynały bezprecedensowy wyborczy „czteropak”, w szerokim obrazie zmieniło się niewiele – żaden z dwóch dominujących obozów ani znacząco się nie wzmocnił, ani nie zepchnął drugiego na margines. Kolejne próby rozszczelniania duopolu paliły na panewce, chociaż to nie znaczy, że kolejne potencjalne „trzecie siły” nie wnosiły ważnych tematów i obiecujących twarzy.
Jeśli jednak patrzeć węziej, jak radzi pewien raper w głośnym tuż przed wyborami utworze, to zaszło kilka istotnych zmian: z jednej strony Jarosław Kaczyński nie ma już tak dużej swobody w kształtowaniu prawa i praktyki rządzenia, a wymęczona wygrana Andrzeja Dudy pokazuje, jakie są granice skuteczności szczodrych transferów socjalnych opakowanych w populizm podlany zmasowaną propagandą państwowych mediów. Poza tym, nawet jeśli PiS odzyska teraz panowanie nad „ciągiem technologicznym” na Wiejskiej, czyli przekupi paru senatorów, to będzie miał do czynienia z Dudą mniej zależnym od widzimisię i łaski prezesa, o ile oczywiście prezydent zechce zaskoczyć wszystkich pokazem charakteru.
Z drugiej zaś strony, widzimy Platformę, która w sprzyjających okolicznościach – bo podmiana fatalnej kandydatki była, przy całym dramatyzmie sytuacji, świetną okazją do odświeżenia wizerunku – nie potrafi przebić szklanego, wielkomiejskiego sufitu. Często wydaje się bardziej zajęta sobą i ustalaniem hierarchii w obozie niż próbą wpływu na rzeczywistość. Rafał Trzaskowski zapewniał niedawno, że Donald Tusk jest już na emeryturze. Dla dobra partii powinien do niego dołączyć Grzegorz Schetyna.
Co zaś uczyni prezes Kaczyński, zanim uda się na emeryturę? Sporo się w kampanii mówiło o dokańczaniu rzekomej rewolucji – ale na ile był to tylko sposób na utwardzanie tej części elektoratu, którą kieruje resentyment do poprzednich elit? W końcu PiS zdążył wykształcić własne elity oraz całkiem spory establishment zainteresowany spokojną konsumpcją korzyści ze skolonizowania instytucji. Licytowanie się w radykalnych hasłach – np. zmian w strukturze własności mediów albo ustroju samorządów – to też sposób ustalania podziału sił i wpływów w obozie władzy.
Niestety, PiS może kompensować niedostatek realnych przeobrażeń podgrzewaniem sztucznej wojny kulturowej. Krzyżujące się podziały społeczne są, owszem, binarne, ale żadną miarą nie dają się sprowadzić do prostej opozycji obozu wstecznictwa i postępu. W ostatniej kampanii to PiS pierwszy zaatakował tematami obyczajowymi, ale trzeba pamiętać, że po drugiej stronie barykady jest równie wiele niezrozumienia dla faktycznych, niejednoznacznych postaw społeczeństwa. Pozostaje ono letnie, oportunistycznie konserwatywne, ale praktykujące po cichu otwartość na zmianę. Jesteśmy jako wspólnota gdzieś pomiędzy skrajnościami. To, że dzielimy się pół na pół w wyborach nie oznacza, że w wielu innych sprawach nie jesteśmy gromadnie pośrodku. ©℗
WYBORY PREZYDENCKIE 2020: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>