Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wiadomo, że nocą z piątku na sobotę (z 1 na 2 kwietnia) i następnego dnia doszło do zaciętych walk między wojskami ormiańskimi i azerskimi wokół Górskiego Karabachu – spornego regionu, który w chwili rozpadu ZSRR należał do Azerbejdżanu i zamieszkany był przez ludność mieszaną, a w efekcie kilkuletniej wojny znalazł się pod kontrolą Ormian. Od rozejmu w 1994 r. jest to typowy „zamrożony konflikt”: Azerowie nie pogodzili się z utratą Karabachu i wygnaniem kilkuset tysięcy azerskich mieszkańców, a na linii zawieszenia broni, gdzie stoi naprzeciw siebie kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, często dochodzi do starć. Teraz Ormianie twierdzą, że to Azerowie zaczęli „zmasowaną ofensywę”, a Azerowie, że tylko odpowiedzieli na ormiański ostrzał i wyzwolili trochę „wzgórz i osiedli”. Obie strony przyznają, że poniosły straty, ale niewielkie, i że to wróg utracił 100-200 zabitych. W niedzielę walki ustały, ale w każdej chwili mogą wybuchnąć na nowo. W ostatnich latach zwłaszcza Azerbejdżan intensywnie się zbroił, kupując broń w Rosji, która uzbrojenie sprzedawała też Armenii. Konflikt jest na rękę Kremlowi, który prowadzi na Kaukazie Południowym politykę „dziel i rządź”. Jego nowy wymiar polega natomiast na tym, że turecki prezydent Erdoğan, skonfliktowany z Putinem, ogłosił, że będzie popierać Azerów „aż do samego końca” – cokolwiek by to miało znaczyć. ©℗