Górnik w oślej ławce

Łatwo jest potraktować obrońców polskiego węgla jak ekonomicznych głupców albo klimatycznych denialistów. Ale to krzywdzące.

19.10.2020

Czyta się kilka minut

Rozbiórka kopalni Murcki, Rejon Boże Dary, Katowice 2018 r. / TOMASZ KAWKA / EAST NEWS
Rozbiórka kopalni Murcki, Rejon Boże Dary, Katowice 2018 r. / TOMASZ KAWKA / EAST NEWS

Gdyby Górny Śląsk próbował wystawić nam rachunek za rozwój ekonomiczny kraju w ostatnim stuleciu, to pozostała część Polski dziś by się z niego nie wypłaciła. W rekordowym roku 1979 spod ziemi w polskich kopalniach wyjechało 200 mln ton węgla kamiennego. Cały sektor górniczy zatrudniał wtedy prawie pół miliona ludzi. Nie tylko dostarczał cenne dewizy, za które rozwijano inne gałęzie przemysłu. Na koniec epoki PRL sektor górniczy posiadał 6 nowoczesnych szpitali, 57 przychodni, 187 tys. mieszkań z 630 tys. lokatorów, 220 hoteli pracowniczych na 45 tys. miejsc, 171 szkół, w których uczyło się 41 tys. uczniów, 70 domów kultury i 84 kluby sportowe. Przygniatająca większość z nich znajdowała się właśnie na Górnym Śląsku. Nieprzypadkowo to w tutejszym klastrze technologiczno-medycznym przełomowe innowacje kardiologiczne tworzył Zbigniew Religa. I nieprzypadkowo największe – i dające Polakom wiele radości – sukcesy polskiej piłki nożnej to właśnie drużyny ze Śląska z Górnikiem Zabrze na czele. Przykłady można mnożyć.

Dziś Górny Śląsk to nadal najważniejsze miejsce na mapie polskiego górnictwa. Ale skala jest już inna. W 2019 r. wydobyto w Polsce 62 mln ton węgla kamiennego. Mimo to górnośląskie kopalnie – skupione w spółce o nazwie Polska Grupa Górnicza (PGG) – nadal odpowiadają za mniej więcej połowę polskiego wydobycia. Druga połowa rynku to dwa inne duże podmioty: 15 mln ton rocznie daje Jastrzębska Spółka Węglowa (JSW) – geograficznie to też Górny Śląsk, ale bliżej granicy z Czechami. 10 mln ton przypada zaś na kopalnię Bogdanka położoną na Lubelszczyźnie. Obie te spółki uchodzą dziś za dużo bardziej odporne na próby zamknięcia. JSW specjalizuje się w produkcji koksu stanowiącego składnik konieczny do produkcji przemysłowej, zwłaszcza hutniczej. Z kolei Bogdanka to kopalnia dość nowa (uruchomiono ją w 1982 r.), a co za tym idzie, wydobycie tu jest wciąż tańsze niż na Śląsku, gdzie po surowiec trzeba schodzić głębiej. Prócz tego mamy jeszcze w Polsce węgiel brunatny. Istotny z tego powodu, że bazująca na nim elektrownia Bełchatów wytwarza ok. 20 proc. energii elektrycznej w Polsce.

A Górny Śląsk? Według podpisanego pod koniec września porozumienia pomiędzy rządem a górniczymi związkami przestanie być obszarem górniczym za niecałe trzy dekady. Likwidacja rusza w zasadzie od razu. Pierwszy – już w przyszłym roku – zamknięty ma zostać Pokój w Rudzie Śląskiej. Potem znany z polskiej historii Wujek w Katowicach. I tak dalej. Aż do 2049 r., gdy przewidziano likwidację kopalni Chwałowice i Jankowice znajdujących się na terenie Rybnika. Być może wydarzy się to nawet szybciej, bo wciąż nie wiadomo, czy na plan zgodzi się Komisja Europejska. Może ona zablokować Polsce możliwość udzielenia pomocy publicznej wygaszanym kopalniom i nalegać na ich szybszą likwidację.

Zagadka nierentowności

Znamienne, że ani podpisanie porozumienia, ani podziemny protest 400 górników z PGG nie wywołały szczególnego poruszenia. Nie było wyrazów solidarności, które towarzyszyły protestom nauczycieli czy wcześniej lekarzy rezydentów. Ani popłochu, jak przy okazji niedawnych protestów przedsiębiorców. Większość polityków, komentatorów, ale i postronnych obserwatorów wzruszyła tylko ramionami. Trudno się nawet dziwić. Do powtarzanego w pierwszych dekadach transformacji przekonania, że górnictwo węgla kamiennego jest przedsięwzięciem „trwale nierentownym” i swoje dalsze istnienie zawdzięcza głównie strachowi polityków przed górniczym oporem, doszedł nowy zestaw skojarzeń. Węgiel znaczy emisja dwutlenku węgla, znaczy niszczenie planety, znaczy kataklizm. Niedawno Komisja Europejska wezwała wręcz do zaostrzenia celów klimatycznych: już nie redukcja emisji o 40 proc. do 2050 r. Teraz walczymy o 55 proc. Parlament Europejski chce nawet ten cel podnieść do 60 proc. Z tego powodu normalna rozmowa o górnictwie jest trudniejsza niż w latach 90. Łatwo można dostać łatkę klimatycznego denialisty. Czyli kogoś prawie tak groźnego jak antyszczepionkowcy, i tak głupiego jak płaskoziemcy. Argumenty ekonomiczne i ekologiczne układają się w proste przesłanie: polski węgiel trzeba wygaszać. Nie ma alternatywy. A może jednak jest?

Zacznijmy od ekonomii. Zbitka „trwale nierentowny polski węgiel” funkcjonuje w obiegu od wielu lat. Ale co właściwie oznacza? Oznacza tyle, że wydobywany w Polsce surowiec jest dla wielu odbiorców mniej konkurencyjny od węgla zagranicznego. W 2019 r. polscy importerzy kupili prawie 10 mln ton węgla z Rosji i około miliona ton węgla z Kolumbii. Dlaczego? W tym kontekście często pada argument, że węgiel zagraniczny jest lepszej jakości. Owszem, bywa. W większości przypadków decyduje jednak najprostsze kryterium ekonomiczne – czyli cena. W 2019 r. polski węgiel z PGG kosztował ponad 400 zł za tonę. Węgiel rosyjski ok. 300 zł. Kolumbijski zaś 280 zł.

„Zwykle słyszymy w tym kontekście, że polski węgiel jest zbyt drogi. A może jest odwrotnie? Może to węgiel z zagranicy jest zbyt tani? A jego cena wręcz dumpingowa” – dowodzi Jarosław Niemiec, działacz społeczny i przewodniczący zarządu Zakładowego Związku Zawodowego „Przeróbka” w Bogdance. Wyjaśnia, że niska cena importowanego węgla jest efektem albo silnego dotowania przez władze (niemal zerowe koszty państwowego transportu surowca w Rosji) albo (najczęściej) niskich kosztów i złych warunków pracy. Co szczególnie dotyczy krajów Ameryki Południowej, skąd węgiel też chętnie bierzemy. Brak uwzględnienia tego czynnika w naszych rachubach dotyczących przyszłości kopalni skutkuje tym samym mechanizmem, który się pojawił w wielu zachodnich krajach. To znaczy eksportem przemysłu i związanych z nim miejsc pracy często wręcz na inne kontynenty. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku z wytworów tego przemysłu i tak korzystamy (w tym wypadku importując węgiel). To, w jakich warunkach jest wydobywany i jakie powoduje zniszczenia dla ekosystemu z dala od naszego domu, już nas nie interesuje. Jedni zyskują tanie produkty i czyste sumienie, inni tracą miejsca pracy i życiowe perspektywy.

Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego w hasło o „trwałej nierentowności” nie wolno bezrefleksyjnie wierzyć. Pod wieloma względami polskie górnictwo jest bowiem jedną z mniej znanych ofiar logiki polskiej transformacji. Już w planie Balcerowicza miało odegrać rolę tzw. kotwicy antyinflacyjnej. Uwolniono wówczas większość cen towarów i usług komercyjnych – z wyjątkiem węgla. Sektor górniczy zapłacił za tamten eksperyment olbrzymią cenę. W całym 1990 r. średni koszt wydobycia tony węgla wynosił 20 dolarów. A średnia cena węgla eksportowanego z Polski 50 dolarów. Kopalnie były jednak zmuszone do sprzedawania węgla po średniej cenie 12 dolarów. Gdy próbowały go eksportować, karano je 80-procentowym podatkiem eksportowym. Dla kopalń oznaczało to wpadnięcie w spiralę długu. To wówczas zaczęło się osławione zadłużenie branży, na które tak chętnie powoływali się zwolennicy wygaszania „nierentownego górnictwa”.

Kolejne posunięcia władz również nie pomagały. Prowadzona przez NBP polityka podwyższania wartości złotego obniżała opłacalność eksportu węgla i nie pozwalała odpracować poniesionych na początku dekady strat. Do tego doszedł program restrukturyzacji górnictwa za czasów rządu Jerzego Buzka. Zlikwidowano wówczas 24 kopalnie węgla i zmniejszono wydobycie o 32 mln ton. Z górnictwa odeszło zaś blisko 100 tys. pracowników. Odchodzący – aż do roku 2006, gdy przepis cofnięto – mieli zakaz podejmowania pracy w górnictwie. Program odejść finansowany był kredytem z Banku Światowego. Niektórzy obserwatorzy (jak choćby socjolog przemysłu Gabriel Kraus) krytykując tamte posunięcia, dowodzili, że ich skutkiem nie będzie wcale poprawa efektywności ekonomicznej górnictwa, tylko wyeliminowanie Polski jako liczącego się eksportera węgla z rynków światowych. Stało się to szczególnie odczuwalne, gdy w latach 2003-04 ceny węgla poszły w górę, osiągając poziom nienotowany od 80 lat. Kraus dowodził wtedy, że gdyby polskie górnictwo nie zostało wygaszone, to Polska mogłaby w korzyściach z tego boomu partycypować, utrzymując zatrudnienie w górnictwie na poziomie 200 tys. i wydobycie 140 mln ton. Ale niedofinansowane kopalnie nie były w stanie tego zrobić.

Lepsi od Niemiec?

Wszystkie te rozważania ekonomicznie bledną, gdy na horyzoncie pojawia się postulat ekologiczny. – Zanim grzecznie zajmiemy wskazane nam miejsce w oślej ławce światowych trucicieli, spójrzmy na liczby – przekonuje Adam Gierek, emerytowany profesor Politechniki Śląskiej i trzykrotny europoseł zajmujący się w Brukseli i Strasburgu m.in. kwestiami klimatycznymi. Co zobaczymy, sięgając po te dane? Tyle, że nasza wciąż węglem stojąca gospodarka emituje rocznie ­ponad 300 mln ton CO2. Niemcy zaś, będący zielonym sumieniem Europy, mają emisję na poziomie 800 mln ton. Z kolei Rosja, od której kupujemy węgiel, emituje 1,7 mld ton. W przeliczeniu na głowę mieszkańca wychodzi ok. 9 ton dla Polski, ok. 10 dla Niemiec i 12 dla Rosji.

Wielu zwolenników szybkiego odchodzenia od energetyki węglowej odpowie na to pewnie, że celem wygaszania wydobycia w Polsce jest nie tyle zmniejszenie bieżącego zużycia i emisji, tylko raczej zachęcenie nas, byśmy odważniej wkroczyli na ścieżkę ku zielonej energetyce. Trochę na zasadzie, że najlepszą szkołą pływania jest zabranie delikwentowi kajaka, którym się do tej pory poruszał. Wtedy – chcąc nie chcąc – musi zacząć pływać.

Tyle że z zieloną energią to nie do końca tak. Nie mamy tu do bowiem do czynienia z wyborem albo-albo. Dzieje się tak dlatego, że energia ze źródeł odnawialnych (OZE) ma wciąż olbrzymi problem z zapewnieniem społeczeństwu i gospodarce stałych dostaw. Krótko mówiąc: nawet tacy gracze jak Niemcy wiedzą, że nie mogą w stu procentach polegać na ustawionych na Morzu Północnym farmach wiatrowych i zlokalizowanej w najbardziej słonecznych landach energetyce słonecznej. Ryzykowaliby bowiem niechybnym blackoutem. Musi więc istnieć energetyka zapasowa. Ale tu właśnie rozpoczyna się gra interesów o bardzo wysoką stawkę. I trudno czasem odróżnić, w którym miejscu kończy się troska o planetę, a zaczyna próba jak najbardziej dogodnego usadowienia się w energetycznej kolejności dziobania w XXI wieku.

Najpotężniejsi gracze w Europie (np. Niemcy) rozwiązali to sprytnie. Sami są mistrzami w produkowaniu i eksportowaniu technologii OZE, energię zaś (której tak potrzebuje ich przemysł) pokrywają importowanym węglem oraz gazem z Rosji. Jednocześnie próbują również zarabiać na reeksporcie nadwyżek swojej energii do krajów ościennych, np. do Polski. Polska takiego importu węgla nie potrzebuje. No, chyba że opieranie się na rezerwach węglowych stanie się dla niej (nie ma ani atomu, ani własnego gazu) nieopłacalne.

Węgiel jak armia

Oczywiście żaden obcy rząd nie jest władny pozamykać kopalń w Polsce. Można jednak tak zwiększyć presję na Polskę, by zrobiła to sama. Trochę ze strachu, że będzie wytykana palcami w Europie, a trochę z konieczności, bo dalsze śrubowanie norm emisji CO2 musi skutkować podnoszeniem kosztu pozyskiwania energii z węgla poprzez konieczność kupowania coraz droższych praw do emisji tego gazu. W ten sposób dochodzimy do miejsca, w którym temat ekologii spotyka się z zagadnieniem suwerenności. Wygląda bowiem na to, że w XXI wieku kwestia posiadania własnych rezerw energetycznych jest równie ważna, co wojsko czy waluta. Jeśli ich nie mamy, to de facto nie mamy większych możliwości przeciwstawiania się tym, którzy dysponują źródłami energii i systemem sieci przesyłu.

Na koniec argument społeczny. Górniczy związkowcy są dziś gotowi rozmawiać o redukcji wydobycia węgla i zmniejszaniu zatrudnienia w branży. Domagają się jednak prostych i przejrzystych zasad. „Po pierwsze: za każde miejsce pracy tracone w górnictwie nowe i pewne miejsce pracy w innym sektorze gospodarki. Jeśli zielonej, to tym lepiej. Po drugie: za każdy kilowat energii węglowej kilowat energii z OZE. Ale zielonej energii pochodzącej z Polski. A nie importowanej z zagranicy” – streszcza związkowe postulaty Jarosław Niemiec. Warto wziąć je pod uwagę.

Z tych wszystkich powodów grzebanie górnictwa zdaje się być mocno przedwczesne. A nawet przeciwskuteczne. Powinniśmy wyciągać wnioski z poprzednich faz transformacji. Celnie opisał to ostatnio jeden z liderów OPZZ Piotr Ostrowski: „Bezrefleksyjne i bezalternatywne wpisywanie się w model modernizacji imitacyjnej w kwestii klimatyczno-surowcowo-energetycznej w Polsce, obecne u wielu polityków, do złudzenia przypomina mi »ukłucie« neoliberalnym paradygmatem z lat 90. Chciałbym się mylić, ale to skończy się równie tragicznie. I to znów w zdecydowanie większym stopniu dla ludzi pracy, a nie dla tych polityków”. Jest jeszcze czas, by tak się nie stało. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2020