Futbolowe ziarnko pieprzu

04.05.2003

Czyta się kilka minut

Zmierzajmy do próby konkluzji. Hiszpanie kochają futbol namiętnie, ale to uczucie odwzajemnione. Gdyż i wielki futbol kocha Hiszpanię i dobrze się w niej czuje. Jest tu najlepsza i najdroższa liga świata. Tu świecą najjaśniejsze gwiazdy: Zidane, Roberto Carlos, Figo, Ronaldo, Saviola, Kluivert, Aimar, Ayala. Nawet Włosi muszą uznać tę wyższość. Kluby są perfekcyjnie zorganizowane i dysponują trwałym zapleczem dziesiątek tysięcy wiernych socios. Wspaniałe stadiony - Camp Nou w Barcelonie, Santiago Bernabeu i Vicente Calderón w Madrycie, Mestalla w Walencji czy San Mames w Bilbao - to estetyczne i funkcjonalne konstrukcje, cacka architektury, istne świątynie piłki nożnej. Rozgrywane na nich nocturnos, czyli późnowieczorne mecze, to fascynujące spektakle.

Lecz futbol jest „świecką religią” Hiszpanów z jednego jeszcze względu. Nigdzie indziej, jak właśnie tu, nie skupia on tylu jednoczesnych emocji, wzajemnych skojarzeń i resentymentów. W nim pełna sprzeczności, dramatyczna historia splata się ze współczesnością. W nim przegląda się hiszpańska polityka, gospodarka, moda, styl, wierzenia i obyczaje. Stanowi odbicie narodowej mentalności, sposobu bycia, dumy i wzniosłości, ale też narosłych przez lata kompleksów i ambicji. Zawiera także charakterystyczne dla Latynosów rysy fatalizmu, pychy i okrucieństwa.

Można Hiszpanię poznawać poprzez teksty Ce-rvantesa i Lorki, rozważania Ortegi y Gasseta i Una-muno, obrazy Goyi i Picassa, filmy Bunuela i Almo-dóvara, architekturę Escorialu i katedry Gaudiego, rytmy flamenco, smak kiełbasek chorizo, bukiet win Rioja. To wszystko doświadczenia niezbędne i pouczające, wymagające wszakże jeszcze jednej, ostrej przyprawy. Tym ziarnkiem pieprzu jest równie kulista w kształcie - piłka.Dlaczego akurat w Hiszpanii futbol miałby odgrywać tak niezwykłą, jak wymieniona w nadtytule, rolę? Toż dopiero w takiej Ameryce Łacińskiej piłkarskie fascynacje przybierają objawy uniesienia bez mała quasi-religijnego. Wibracje emocjonalne są też niemniejsze w krajach tak różnych, jak „gorące” Włochy, Grecja i Turcja, a z drugiej strony teoretycznie „zimnokrwiste” - Anglia, Holandia czy nawet Niemcy. W XX wieku piłka nożna w ogóle stała się psychospołecznym fenomenem kultury masowej w skali całego niemal świata, i w poszczególnych jego częściach podobieństw jest więcej niźli odmienności. Lecz to melodia czyni piosenkę. I właśnie niepowtarzalny koloryt lokalny, obyczaj, kultura, tradycja, charakter i temperament narodowy - sprawiają, że w obrębie jednego „futbolowego wyznania” tak wiele mamy rozmaitych „obrządków”.

„Don Juan obciśnięty w swetrze”

O specyfice hiszpańskiej przesądza historia kraju, który w XX wieku przechodził burzliwe koleje losu, mimo iż ominęły go tragiczne doświadczenia obu wojen światowych. Punktem zwrotnym był rok 1898 i przegrana wojna z USA, w wyniku której Hiszpania straciła Kubę i nieodwracalnie postradała - i tak już mocno wątpliwy - status mocarstwa. Dotkliwy szok wywołał poczucie upokorzenia. Tak zwane „pokolenie 1898”, zdając sobie sprawę z anachroniczności, w jaką popadł kraj, podjęło próbę wyrwania się z głębokiego marazmu.

Na czas tego przełomu przypadają początki futbolu w Hiszpanii. Sławne już niebawem kluby-instytucje były dziełem właśnie „pokolenia 1898”: Athletic de Bilbao powstał dokładnie w tymże 1898 r., Barcelona w 1899, Espanol Barcelona w 1900, madrycki Real w 1902, Atletico Madryt w 1903, Deportivo La Coruna w 1904, Sevilla w 1905, Betis Sevilla w 1907, Real Sociedad z San Sebastian w 1909.

Futbol stanowił wtedy dla warstw wyższych szlachetną rozrywkę, nawiązującą do tradycji turniejów, gier i zabaw rycerskich; dla mas plebejskich stawał się powszechnie dostępną formą uczestnictwa w kulturze masowej. Niebawem zyskał większą popularność niż tak mocno w hiszpańskiej mentalności osadzona corrida. A kiedy na Olimpiadzie w Antwerpii w 1920 r. reprezentacja zdobyła srebrny medal, stał się sportem narodowym numer jeden. „Pokolenie 1898” mogło z satysfakcją obwieścić: oto Hiszpania wyrywa się z nijakości, pokonuje paraliżującą niemożność i znów dorównuje światu, przynajmniej w tej dziedzinie. Taka tromtadracja może budzić uśmiech pobłażania, ale wtedy te pełne patosu słowa padały na podatny grunt.

Nastał czas prosperity. Stadiony były pełne, zainteresowanie kolosalne. Tu najwcześniej wystąpiło w takiej skali zjawisko znane jako kult gwiazd. Zamora, Samitier czy Alcantara stali się bożyszczami tłumów, dosłownie noszonymi na rękach. Publiczność pożądała idoli, wielbiła ich, a oni zaspokajali jej marzenia. Sława hiszpańskich gwiazd dotarła i do Polski. Kazimierz Wierzyński heroiczną postać słynnego bramkarza („..Zamora wsparty o szczyt Pirene-jów/piękniejszy niż Don Juan obciśnięty w swetrze/ śledzi kulę świetlistą prującą powietrze”) uwiecznił w wierszu „Match footbalowy”.

W 1934 r. na mistrzostwa świata we Włoszech Hiszpania przywiozła rewelacyjną drużynę. Bramkarz Zamora oraz Ciriaco, Quincoces, Cilaurren, Langara, Iraragorri, Regueiro - na swoich pozycjach nie mieli równych sobie. Grali jak natchnieni, roznieśli w puch Brazylię. Niestety, presja gospodarzy (Italia Mussoliniego musiała być najlepsza!) i stronniczość sędziów sprawiły, że ten wspaniały zespół został wyeliminowany. Oburzenie bezstronnych widzów upewniło Hiszpanów w słusznym poczuciu niezasłużonej krzywdy. Wracali w glorii moralnych zwycięzców. Lecz w 1936 r. rozgorzała straszliwa wojna domowa i piłka zeszła na odległy plan.Futbol „we fraku i lakierkach”

Być może najzdolniejsza generacja tamtych czasów rozproszyła się po świecie, per saldo okazując się kolejnym „straconym pokoleniem”. Wojna domowa, rujnując kraj, zdewastowała także rodzimy futbol. Zrównane z ziemią stadiony, zawodnicy na emigracji, w armii, w więzieniach; niektórzy stracili życie. Wprawdzie w 1939 r. wznowiono rozgrywki ligowe, ale już nadciągała II wojna światowa.

Wykrwawiona wewnętrznie Hiszpania nie dała się wciągnąć w jej wir, ostając się między dwoma młyńskimi kamieniami, Stalinem i Hitlerem (za co nieodżałowanej pamięci Kisiel podziwiał szczerze gen. Franco). Jednak były to trudne lata, pełne wyrzeczeń, nędzy, szare i ponure. Hiszpania znalazła się w izolacji gospodarczej, politycznej, także sportowej. Mecze międzypaństwowe rozgrywano jedynie z Por-tugalią. I choć poziom piłkarski podupadł, w tym surowym, smutnym krajobrazie jedynie futbol dawał jakieś wytchnienie i szczyptę radości.

Po wojnie zmieniło się niewiele. Izolacja i autar-kia trwały nadal. Nie przerwały ich inicjatywy dyktatora Argentyny Perona, który w 1947 r. przysłał wspaniałą drużynę San Lorenzo. Madryt doznał olśnienia i zarazem pojął, jak wiele hiszpańskim graczom brakuje do prawdziwych mistrzów. W tymże roku prężny prezes Realu Madryt, Santiago Bernabeu buduje imponujący stadion, nazwany później jego imieniem. A w 1953 r. kupuje wyśmienitego Argentyńczyka Alfredo Di Stefano. To był przełom. Niebawem przyszła kolej na następne mega-gwiazdy: Argentyńczycy Rial i Dominguez, Hiszpan Gento, Francuz polskiego pochodzenia Kopaczewski (czyli Kopa), Urugwajczyk Santamaria, Węgier Puskas. Powstał niesamowity „Dream team”, który w latach 1956-60 był najlepszym zespołem świata, grającym futbol piękny, elegancki i finezyjny - jak wtedy mawiano: „we fraku i lakierkach”. Madryt na długie lata stał się piłkarską stolicą kontynentu.

Połowa lat 50. przynosi epokowe zmiany. W 1953 r. Hiszpania podpisuje porozumienie z USA, co oznacza początek wychodzenia z izolacji. Franco dopuszcza do głosu świetnie wykształconych ekonomistów z Opus Dei, którzy liberalizują gospodarkę i modernizują zacofany kraj. Następuje bujny rozwój turystyki, w znacznym stopniu zasilającej budżet. Hiszpania stopniowo wyswobadza się z gorsetu krępujących ograniczeń, zmierza ku demokracji. Ów proces przejścia - transicion - ma już przebieg nieodwracalny.

Futbol pełni w tym wszystkim rolę niepoślednią. Stanowi wizytówkę Hiszpanii, jej okazałą witrynę i wytworną kartę wizytową, a do tego szeroko otwarte okno na świat. Oprócz wielkiego Realu oraz Barcelony, Atletico, Valencii i Saragossy do klubowej elity z czasem dochodzą Real Sociedad i La Coruna. Ten niebywały przepych kontrastuje wszakże z pozycją reprezentacji, która poszczycić się może zaledwie trzema sukcesami. Mistrzostwo (1964) i wicemistrzostwo (1984) Europy oraz czwarte miejsce na MŚ w 1950 r. Niewiele, jak na wybujałe aspiracje.

Piłkarskie okręty flagowe

Drużyna narodowa symbolizuje odwieczne hiszpańskie niespełnienia, rozczarowania, zapóźnienia, głęboko tkwiące w historycznej świadomości, a tak przenikliwie dostrzeżone jeszcze przez Cervantesa. Za to liga jest najlepsza w świecie, i na nią to - zgodnie z zasadą kompensacji - Hiszpanie przenoszą wszystkie pełne pasji uczucia. Ale i ta miłość podszyta jest lekkim niedosytem. Przecież o triumfach tutejszych wunderteamów przesądzają głównie znakomici obcokrajowcy: Di Stefano, Kopa, Puskas, Redondo, Roberto Carlos, Zidane, Figo, Ronaldo w Realu; Kubala, Evaristo, Kocsis, Cruyff, Koeman, Stoiczkow w Barcelonie; Canario, Kempes, Bonhof, Ayala, Aimar w Valencii. Z kolei najwybitniejsi hiszpańscy gracze - Basora, Gento, Suarez, Amancio, Pirri, Santillana, Butragueno, Hierro, Guardiola, Raul - zawsze o klasę lepiej wypadali w klubach niż w reprezentacji. Może to odbicie wciąż żywych regionalnych podziałów, utrudniających pełną identyfikację z ekipą narodową?

Poszczególne prowincje nadal pieczętują się własną, dumnie strzeżoną odrębnością i tradycją. Jej okrętami flagowymi są również kluby. Zrzeszenia członków klubu - socios - to potężne organizacje społeczne i wpływowe instytucje polityczne. Barcelona liczy 110 tys. socios, Real Madryt - 80 tys., Betis Sevilla - 45 tys., Valencia - 43 tys., Athletic Bilbao

- 40 tys. Ale nawet skromniejszy, obecnie drugoli-gowy Sporting Gijon ma grubo ponad 20 tys. niezłomnych fanów. To niezwykła, zorganizowana siła, nie lada jaki elektorat i ogromne pieniądze. Ten fenomen przekłada się na patriotyzm lokalny. Sevilla i Betis są dumą Andaluzji, Osasuna - chlubą Navarry, cała Galicja szczyci się klubem La Coruna, Asturia -Oviedo, a Aragonia - Saragossą. Można wyobrazić sobie tylko, do jakiej rangi urastają lokalne derby: Real z Atletico, Sevilla z Betisem, Barcelona z Espanyolem.

To wszystko blednie jednak, gdy dochodzi do super-arcy-derbów Hiszpanii, czyli do meczu Real kontra Barcelona. Cały kraj wstrzymuje wtedy oddech, pustoszeją ulice, zamiera ruch, tysięczne bary, puby i kawiarnie wypełnia rozgorączkowany tłum. Tego dnia nie ma ważniejszego wydarzenia. Gdyby pierwsze lądowanie na Księżycu przypadało akurat wtedy, prawdopodobnie przeszłoby w Hiszpanii niezauważone.

Ma się rozumieć, że również we włoskich kafejkach czy angielskich pubach godzinami toczą się podobnie żarliwe dysputy. Jednak w Hiszpanii życie nocne przeciąga się dłużej i jest bardziej bujne, intensywne. Dla Hiszpanów boisko jest w jakimś sensie przedłużeniem areny; zarówno tej współczesnej, corridy, jak i tej historycznej, od walk gladiatorów poprzez turnieje rycerskie. Obyczaj gremialnego powiewania chusteczkami (na stadionie Realu - białymi) ma taki właśnie starodawny rodowód. A kiedy chusteczki na znak dezaprobaty zwisają w dół, oznacza to często wyrok dla kiepskiego trenera bądź nieudolnego prezesa.

„Więcej niż klub”

W wielkich derbach Hiszpanii liczy się wynik, ale jeszcze bardziej honor i prestiż. Stawka przekracza stokrotnie czysto sportowy wymiar. Tu czuje się tchnienie historii i jej przytłaczający niekiedy ciężar. Barcelona - jak brzmi popularna dewiza - to „Więcej niż klub”. To ucieleśnienie niewygasłych katalońskich aspiracji do niezależności. To przekonanie o wyższości cywilizacyjnej, kulturalnej i przewadze gospodarczej tego pięknego, bogatego regionu nad resztą kraju. To nietajona niechęć do dominacji oschłego, centralistycznego Madrytu, który tuczy się pomyślnością innych. To większa otwartość, liberalizm, swoboda obyczajowa.

Lecz to także jątrzące, ciągle niezabliźnione rany. Podczas dyktatury Primo de Rivery w 1925 r. za publiczne wygwizdanie hiszpańskiego hymnu FC Barcelonę zamknięto na pół roku. Franco uważał ten klub za twór kosmopolityczny (założycielami byli Szwajcar Gamper i grono Anglików), a samo miasto za niepoprawne siedlisko komunizującej lewicy i zgubnego anarchizmu, a na domiar złego buntowniczy matecznik katalońskich separatyzmów. Prawdę mówiąc, nie było to całkiem bezpodstawne. Podczas wojny domowej na Barcelonę posypały się represje. Zamordowany został prezes Josep Sunyol, a zabudowania klubowe zburzone. Zmieniono nazwę i herb, zakazano wnoszenia katalońskich flag. Jeszcze w 1953 r. obaj odwieczni rywale toczyli zajadły spór, czyje barwy przywdzieje słynny Di Stefano i dopiero frankistowska biurokracja przechyliła szalę na rzecz Realu. Bo też Real był antytezą Barcelony. Klub królewski, z dumą hidalgów, wyniośle arystokratyczny, konserwatywny, lubiany przez Franco i kręgi wojskowe, finansjerę, zamożne mieszczaństwo. Dla jasności dodajmy, że Barcelona wcale nie była plebej-skim, ludowym klubem biedoty, jak to przedstawiała lewicowa propaganda. Jej stery zawsze spoczywały w rękach katalońskich milionerów, tyle że o poglądach „postępowych”, choć zabarwionych silnym nacjonalizmem. Oczywiście Real od dawna już nie jest w żadnej mierze „reżymowy”, ale dawne animozje mają trwały żywot.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2003