Elita równych

Cyfrowy uniwersytet trzeba wymyślić na nowo. Odtworzyć w internecie sale wykładowe, korytarze, a nawet płomienne spory w kawiarniach i pubach.

05.10.2020

Czyta się kilka minut

 / JOANNA RUSINEK
/ JOANNA RUSINEK

W miarę, jak zbliża się rozpoczęcie roku akademickiego, gazety zapełniają się czarnymi wizjami. Podobnie jak moja skrzynka mailowa, przez którą przetacza się właśnie kilka dyskusji o zdalnym nauczaniu i przyszłości uniwersytetu.

Przeprowadzka do sieci – przekonują moi koledzy – pozbawi nas dyskusji do białego rana i szansy na czerpanie z wielowiekowego etosu, spotkań przy kawie, albo i piwie. Bo zajęcia, oceny, semestry i indeksy (od dawna wirtualne) to nie wszystko. Uniwersytet to więcej niż tylko suma wszystkich ćwiczeń i wykładów.

Co właściwie ten lęk przed utratą zakorzenienia w Rzeczywistym mówi nam o współczesnej republice uniwersyteckiej i jej obywatelach?

Wielkie Rozdzielenie

Istotą nowoczesności było Wielkie Rozdzielenie – profesjonalizacja, rozwój instytucji, przede wszystkim zaś nakreślenie wyraźnych granic między domem a pracą i szkołą. Najważniejsze instytucje nowoczesności oparte są na kulturowym podziale pracy i wiedzy. Rozpoznajemy precyzyjnie zdefiniowaną przestrzeń, w której żyjemy (odpoczywamy, spędzamy czas z rodziną), oraz przestrzeń, w której pracujemy. Jest także oddzielna przestrzeń, w której nauczamy i jesteśmy nauczani. W przednowoczesnych społeczeństwach agrarnych wszystkie te domeny pozostawały połączone. Granice między rolami ojca, pracownika/pracodawcy i nauczyciela były płynne.

Uniwersytet lubi wspominać swe średniowieczne, a nawet antyczne tradycje, sięgając do Akademii Platońskiej niczym książęta wywodzący swe rodowody od Karola Wielkiego, Cezara albo i Noego. W swej współczesnej formie jest jednak przede wszystkim dzieckiem nowoczesności. Bratem nowoczesnego korpusu urzędniczego, fabryki i powszechnej szkoły; wynikiem opisywanego przez Maksa Webera procesu odczarowywania i racjonalizowania świata.

Choć wizja „zamiany uniwersytetu w fabryki studentów” jest tym, przed czym przestrzegają dziś krytycy zmian, w rzeczywistości nowoczesna akademia już od dawna jest fabryką w bardzo głębokim sensie. Dawne kultury oparte wyłącznie na rzemiośle nie znały doskonałej powtarzalności stołów, krzeseł i koszul, jaka cechuje nasz świat Ikei i odzieżowych sieciówek. Utrata niepowtarzalności każdego przedmiotu jest ceną, którą zapłaciliśmy za radykalne obniżenie ceny wielu dóbr, co z kolei zaowocowało ich demokratyzacją i powszechną dostępnością (niepowtarzalność pozostaje dziś luksusem, na który pozwolić sobie mogą wyłącznie sztuka czy rękodzieło).

Podobnie rzecz ma się z wiedzą. Powszechna szkoła i jej starszy brat, uniwersytet, oferują dziś szeroki dostęp do wiedzy za cenę odejścia od prawdziwie indywidualnego nauczania. Nie tylko nauczanie, lecz także produkcja wiedzy w ramach akademii zostały poddane standaryzacji poprzez podział na dyscypliny i wydziały, standardowe procedury publikacyjne i recenzyjne, konkursy grantowe itp.

Najistotniejsze jest jednak, że uniwersytet pozostaje wydzieloną czasoprzestrzenią, która rości sobie prawo do autonomii od reszty rzeczywistości. To, wbrew pozorom, także cecha, która łączy nas z fabryką, urzędem czy koszarami. Gdy zabrzmi fabryczna syrena, reguły świata na osiem godzin ulegają zawieszeniu, robotnik staje się wyłącznie ciałem wykonującym precyzyjnie opisane, zmechanizowane czynności, które są na tyle skomplikowane, że wciąż jeszcze nie opłaca się ich zastąpić maszyną. Podobny proces sygnalizuje szkolny dzwonek, odbierający z kolei (poza lekcjami WF) całą cielesność i redukujący ją do chłonącego wiedzę umysłu, ewentualnie piszącej w zeszycie ręki. Na uniwersytecie nie ma syren ani dzwonków. A jednak rozbrzmiewają one w naszych głowach.

Wielki Kryzys

Prekaryzacja, czyli „uwolnienie” pracy od tradycyjnych ram związanych z etatem i stałością wykonywanego zawodu, popularność wymuszonego i dobrowolnego samozatrudnienia czy doraźnych zleceń, uberyzacja, praca zdalna, outsourcing zacierający granice pracowniczej wspólnoty, przestrzenie coworkingowe coraz bardziej przypominające szalone place zabaw dla dorosłych, do tego edukacja zdalna, umożliwiająca uczenie się przez całe życie, wizja nieustannego przebranżawiania się, pościg za uciekającym rynkiem pracy… Wszystko to dzieje się na naszych oczach od dobrych kilku dekad!

Wiara w zbawczą moc konkurencyjności zwycięża z dogmatem stabilności. Tam, gdzie wczoraj wierzono, że tylko inwestycja w infrastrukturę i rozwój pozwoli na nieskończoną niemal, taśmową reprodukcję bogactwa, dziś głosi się kult elastyczności, jakiego nie powstydziliby się nomadzi.

Jeżeli nie możesz w jedną noc zwinąć swojej fabryki, ścieżki kariery, edukacji czy rodziny i przenieść ich na drugi koniec świata – nie będziesz zwycięzcą w nowym, wyłaniającym się porządku. Lokalność świetnie się sprzedaje, ale nie gwarantuje bezpieczeństwa. W XXI wieku musisz współpracować z całym światem i z całym światem konkurować. „Wszystko, co trwałe, rozpływa się w powietrzu”. Najszybszej zaś erozji ulega etos pracowniczej wspólnoty – bycia razem, ku wspólnemu celowi.

Ta sama logika stoi za erozją wielu struktur nowoczesnego państwa narodowego, które – poszukując elastyczności i oszczędności – coraz więcej prerogatyw ceduje na zewnętrzne podmioty. Od sprzątaczek i ochroniarzy w szacownych instytucjach zatrudnianych na skandalicznych warunkach przez firmy zewnętrzne w celu redukcji kosztów aż po całe ustawy pisane przez wyspecjalizowane kancelarie. Z tej perspektywy pandemia nie jest rewolucją. Zaraza jedynie przyspieszyła i uwyraźniła mechanizmy dogłębnie przekształcające nasze społeczeństwo od lat.


Czytaj także: prof. Ryszard Koziołek, rektor Uniwersytetu Śląskiego: Uczelnia jest ostatnią niezależną instytucją publiczną, która nam została. Autonomia jednostki, swobody obywatelskie i polityczne, jakie tu panują, są nieporównywalne z tymi gdzie indziej.


Uniwersytet nie jest wyjątkiem. Dotyczą go te same procesy. Od lat akademia mierzy się z prekaryzacją naukowców skazanych na coraz dłuższe tułaczki po stażach i grantach w pogoni za uciekającym etatem. Studenci nieustannie zmieniają wydziały i kierunki, rzucając wyzwanie utartym ścieżkom dydaktyki. Wykładowcy i studenci zmuszeni są żonglować rolami i formami zatrudnienia, a personel sprzątający na wielu wydziałach zatrudniany bywa w ramach przetargów realizowanych przez firmy zewnętrzne, co nierzadko prowadzi do skandalicznych nadużyć.

Rozmywa się podział między nauką i pracą, między domem i uniwersytetem, który wielu swym pracownikom nie zapewniał przecież nawet biurek, nie wspominając o gabinetach. Wobec postępów digitalizacji źródeł uświęcony status straciła nawet biblioteka. Coraz częściej pracujemy oddzielnie, obok siebie, a nasze wysiłki synchronizuje kolejny zaawansowany system zarządzania projektem. Granice wspólnoty pracujących i uczących się razem zacierają się. To wielkie wyzwanie dla międzyludzkiej solidarności, etosu uniwersytetu i jakości kształcenia.

Ale niekoniecznie koniec świata.

Wieża z kości słoniowej

Problem z tego rodzaju diagnozami polega bowiem na tym, że gdy zaczniemy od opisu rozpadu dawnych wspólnot, zastany porządek wydaje się czymś, czego w oczywisty sposób powinniśmy bronić. Z punktu widzenia status quo każda zmiana wydaje się zmianą na gorsze.

Tymczasem na uniwersytet spojrzeć można z innej strony. Wiele prowadzonych na całym świecie badań skupionych na społecznych skutkach „ukrytego programu” uniwersytetu (chodzi o owe kawy, piwa i nocne dyskusje) wskazuje wyraźnie na negatywne skutki w postaci reprodukcji klasowych podziałów i kapitałów społecznych. Na uniwersytecie najlepiej radzą sobie ci, którzy przychodzą nań z gotowym formatowaniem. Dzieci wykształconych rodziców (najlepiej z rodzin profesorskich, oczywiście), po elitarnych liceach, z dużych ośrodków miejskich. Powtarzające się od lat w październiku rytualne narzekanie na masowość współczesnych studiów i coraz słabsze przygotowanie kandydatów, na brak kindersztuby i maile zaczynające się od „Witam!” to, przynajmniej w pewnym stopniu, wyraz tęsknoty za niezakłóconą reprodukcją elit. Podobnie jak krytyka spadająca na głowy studentów, którzy „nie chcą się w pełni poświęcić studiom”, godząc je z pracą zarobkową.

Najlepiej widać to za oceanem. Wśród zarządzających amerykańskimi uniwersytetami od kwietnia panuje panika. Przerażenie wzbudza m.in. odpływ studentów zagranicznych, którzy płacili wyższe czesne, zawieszenie rozgrywek sportowych, przynoszących gigantyczne dochody bezpośrednio i pośrednio (np. przez sprzedaż koszulek). Wielu studentów nie chce także płacić pełnego czesnego za naukę online, gdyż dawniej godzili się na inwestycję horrendalnych sum z pieniędzy rodziców lub pożyczonych, licząc na zwrot w postaci bezcennego networkingu. Anglosaskie uniwersytety są bowiem w większości nastawione na zamieszkiwanie studentów na kampusie i stanowią niejako naturalne przedłużenie elitarnych boarding schools, oferując całościowe doświadczenie formujące, silne więzy, ale też wolność od rodziców (a także wolność rodziców od dzieci). Zaporowe czesne jest więc w zasadzie opłatą za reprodukcję klasowych przywilejów.

Przeciętny dochód rodziny studenta Harvardu to niemal 169 tys. dolarów rocznie, trzykrotność mediany dochodów w USA. Aż 15 proc. studentów pochodzi z grupy 1 proc. najbogatszych obywateli. Podobnie jest na pozostałych najbardziej prestiżowych uczelniach. W ten sposób uniwersytety stały się narzędziem reprodukcji prestiżu i strukturowania społeczeństwa poważnie ograniczającym mobilność.

Polskim uczelniom daleko do tych amerykańskich nie tylko pod względem miejsc w rankingu. Uniwersytety Warszawski czy Jagielloński w znacznie mniejszym stopniu zależą od czesnego, a dochody z tytułu sprzedaży biletów na wydarzenia sportowe i koszulek są u nas właściwie zaniedbywalne. A jednak słuchając po raz tysięczny historii o dyskusjach po świt, uniwersyteckim etosie i kawie z wykładowcami raz po raz zadaję sobie pytanie, czy w chaosie toczącej się wojny o przyszłość świata bronimy aby na pewno właściwych szańców? Czy te aspekty uniwersytetu, o które drżymy teraz najbardziej, są faktycznie narzędziami budowania wspólnot i sieci solidarności? A może przeciwnie? Może przyczyniają się do fragmentaryzacji społeczeństwa i dzielenia go na oderwane od siebie archipelagi, które nadchodzące tsunami uberyzacji zatopi bez trudu?

Oczywiście uniwersytety powinny tworzyć elitę. Taka jest ich misja. Ważne jednak, by nie robiły tego w myśl starej tramwajowej zasady: gdy już wsiądziesz do zatłoczonego wagonu, pilnuj, by na kolejnych przystankach drzwi nie otwierały się zbyt szeroko.

Cyfrowe burzenie Bastylii

Liczne badania sugerują, że rozwój edukacji online (w trybie mieszanym lub całkowicie zdalnym) może być istotnym narzędziem rozbijania monopoli elity, wspierania mobilności i docierania z wykształceniem do grup wykluczonych.

To nie tylko teoria. Od lat nie brakuje też konkretnych historii sukcesów. Michael Crow stojący na czele Arizona State University, w mojej ocenie jedna z najciekawszych postaci na współczesnej mapie zarządzania edukacją wyższą, jest jednym z nielicznych prezydentów uniwersytetów, którzy na COVID-19 patrzą z pewnym spokojem. W licznych wystąpieniach podkreśla, że Arizona State University przygotowywał się na epidemię od dawna, choć jego włodarze nawet o tym nie wiedzieli. W trosce o większą demokratyzację wiedzy i stworzenie oferty dydaktycznej dopasowanej do potrzeb różnych studentów placówka od lat rozwijała kursy online i w trybie mieszanym, prowadząc jednocześnie staranną ewaluację efektów kształcenia i pracując nad mechanizmami minimalizującymi negatywne skutki odcięcia od „kampusowego życia”.

To bardzo ważne, bo z badań wiemy też, że edukacja online działa odmiennie od tej prowadzonej twarzą w twarz. Nie jest gorsza ani lepsza, ale właśnie inna. Uważna obserwacja (którą zresztą narzędzia online ułatwiają) sugeruje, że olbrzymie znaczenie mają tu np. różnorodne „style poznawcze” samych studentów. Ci, którzy dobrze przyswajają wiedzę kanałami wizualnymi, wyraźnie lepiej radzą sobie w zdominowanych przez tekst i obraz środowiskach online niż na kampusie, wciąż podporządkowanym dyktatowi słowa mówionego.

Nie do przecenienia jest też stała i konstruktywna informacja zwrotna od wykładowców, która według wszystkich niemal badań stanowi kryterium decydujące o sukcesie bądź porażce kursów online. Zaskakująco istotna (ważniejsza niż w przypadku kursów na kampusie) okazuje się też satysfakcja studentów, która w środowisku online bardzo silnie koreluje z uzyskanymi wynikami. Przekonującą hipotezą wyjaśniającą to zjawisko jest wpływ przyjemnego doświadczenia na zdolność do samodzielnego zmotywowania się do pracy i zarządzania czasem. Czynniki te są w nauczaniu online (zwłaszcza asynchronicznym) w oczywisty sposób ważniejsze niż na kampusie, gdzie rytm dnia wyznacza nam (przynajmniej w teorii) porządek kolejnych wykładów.

To wszystko konkretne wskazówki, którymi powinniśmy się kierować przy budowaniu edukacji zdalnej. Przy pełnej świadomości, że online nie pójdzie się na razie na piwo i lody, mamy do wyboru dwie drogi: albo załamać ręce i narzekać, albo spróbować do maksimum wykorzystać nowe narzędzia.

Przy tym wszystkim trzeba zdawać sobie sprawę, że badania przeprowadzone nawet kilka lat temu kompletnie nie odzwierciedlają dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości i bez wątpienia zaniżają skuteczność transmisji wiedzy online, a także budowania przy użyciu narzędzi cyfrowych trwałych i głębokich więzi międzyludzkich. W ciągu ostatniej dekady wszyscy (a zwłaszcza najmłodsze pokolenie) nauczyliśmy się znacznie lepiej korzystać z cyfrowych narzędzi, w szczególności tych mobilnych, związanych z „bezpośrednią transmisją doświadczenia” czy nawet rzeczywistością rozszerzoną i wirtualną. Pokolenie obecnych studentów odruchowo chwyta za telefon, gdy dzieje się coś ważnego albo nawet i nieważnego. Dzięki mediom społecznościowym rodzą się nowe ruchy społeczne i polityczne, zawiązują protesty, rozprzestrzeniają memy z kotkami, rzeźbami i opinie o modnych knajpach. Czy nam się to podoba, czy nie, ekrany są dla młodych ludzi podstawowym narzędziem nawiązywania i utrzymywania relacji społecznych, wspólnego odbioru kultury, flirtowania i przyswajania wiedzy.

Facebook, Twitter, YouTube czy TikTok są wirtualnymi czasoprzestrzeniami, do których wchodzimy, przenosimy się, w których spotykamy obcych i bliskich, nawiązujemy nowe znajomości, przyswajamy wiedzę, w których znikamy nierzadko na całe dnie.

Nowe szanse

Nowoczesne fabryczne ściany, które gwarantowały stabilność i bezpieczeństwo m.in. uniwersytetowi, były zarazem murami, które dzieliły ludzi. Jeżeli z tej strony spojrzeć na wymuszone przez pandemię zmiany na uniwersytecie, może się nagle okazać, że mamy do czynienia nie ze śmiertelnym zagrożeniem, lecz z szansą. Szansą, by nie odwlekać dłużej zmian, które i tak trzeba by przemyśleć i podjąć. Szansą, by cyfrowe narzędzia wykorzystać nie do podwyższania starych uniwersyteckich murów, lecz do przerzucania nowych mostów. Nie damy rady zawrócić biegu dziejów, tak samo jak nie zawrócili go luddyści, rozbijający maszyny i protestujący przeciw upadkowi agrarnego, feudalnego porządku.

Od nas zależy natomiast, czy cyfrowe narzędzia potępimy w czambuł, jako niepozwalające na wspólne piwo i kawę, czy też weźmiemy aktywny udział w walce o kształt nowego, cyfrowego świata. i naszym marzeniem będzie przeniesienie kampusowego doświadczenia do sieci w skali 1:1, porażka jest nieunikniona. Nie da się po prostu prowadzić zajęć jak dawniej, tyle że przed kamerą. W pełni rozumiem frustrację wykładowców, którzy czegoś takiego po nowych narzędziach oczekiwali. Cyfrowy uniwersytet trzeba, przynajmniej do pewnego stopnia, wymyślić na nowo. Odtworzyć nie tylko wirtualne sale wykładowe, lecz także wirtualne korytarze, a nawet płomienne spory w kawiarniach i pubach. Kilka lat temu przespaliśmy moment, w którym uniwersytecki system USOS mógł się stać wielofunkcyjną platformą tworzącą cyfrowe doświadczenie bycia razem. Ale może nie ma tego złego. Teraz trzeba się rozejrzeć wokoło w poszukiwaniu gotowych narzędzi, z których każdy wydział, a nawet każdy wykładowca, może tworzyć unikalną kombinację.

Za dwa tygodnie zaczynam swoje pierwsze kursy online. Nie będę oszukiwał – boję się straszliwie. Kontakt z zebraną w wykładowej auli publicznością dawał mi mnóstwo energii i satysfakcji. Jeżeli jest coś trudniejszego niż nauczanie przed ekranem, to chyba tylko opowiadanie dowcipów do czarnych kwadratów symbolizujących wyłączone kamerki słuchaczy. A dowcipy zawsze były dla mnie kluczowym narzędziem dydaktycznym. Wierzę jednak, że uniwersytet wyjdzie z tej próby zwycięsko. Zapuścimy mocne korzenie w nowych, wirtualnych światach, by jeszcze skuteczniej walczyć o to, co dla nas ważne.

A pewnego dnia wymyślimy wirtualne piwo. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2020