Elegia dla Ludwinowa

Turysta o niej nie usłyszy, nawet niektórzy krakowianie jej nie znają. Gdyby komuś przyszła jednak chętka odwiedzić tę zapomnianą dzielnicę, powinien się pospieszyć.

27.07.2015

Czyta się kilka minut

Nad Wilgą, lipiec 2015 r. / Fot. Kamila Buturla dla „TP”
Nad Wilgą, lipiec 2015 r. / Fot. Kamila Buturla dla „TP”

Obcy nie zabłąka się tutaj, wędrując po okolicy, bo Ludwinów schował się sprytnie, między przelotową trasą do ronda Matecznego, rzeką Wilgą i brzegiem Wisły, na tyłach hotelu Forum. Nawet Facebook, gdy go spytać, podsuwa zamiast tych kilku skromnych uliczek wieś w powiecie bialskim albo w województwie łódzkim. A ponoć, gdy czegoś nie ma na portalu społecznościowym, to jakby nie istniało.

Dziwna pocztówka

Istnieje jednak ciągle, jakby na przekór, wbrew ogranym wizytówkom miasta, które pnie się w górę w kolejnych światowych rankingach atrakcyjności. Przez lata ciągałam więc tam wszystkich przyjezdnych na spacery z cyklu „Kraków, o jakim nie przeczytasz w przewodnikach”: pokazywałam przekrzywione chatki, malwy na progach, butwiejące drzwi, a żujący tytoń faceci przyglądali się nam trochę nieufnie, a trochę z sympatią. Bo komu by się chciało tutaj zapuszczać – albo jest się wysłannikiem firmy deweloperskiej, albo zwyczajnie trzeba Ludwinów lubić. A jeśli się lubi, jest się trochę swoim, bo to jedno z takich upodobań, które tylko nieliczni potrafią zrozumieć.

Przybysze wyciągali aparaty i smartfony, ale potem szybko rezygnowali – głupio trzaskać zdjęcia, gdy otaczają cię miejscowi, jak w rezerwacie, a poza tym efekty wystawione na widok publiczny wypadłyby nazbyt skromnie. Jaki sens słać jako wirtualną pocztówkę obrazy odrapanych budynków z XIX wieku na tle zarośli, kiedy w Krakowie jest wystarczająco dużo ładnej architektury? Zachwycali się więc, że urokliwe, z niedowierzaniem słuchali, że w okresie zaborów Austriacy właśnie tutaj planowali ulokować konkurencyjne wobec Krakowa miasto po drugiej stronie Wisły, choć ostatecznie zdecydowali, że przesuną je bardziej na wschód – i jak w przypadku innych tego typu zakusów, to Kraków wchłonął ostatecznie zarówno Podgórze, jak i Ludwinów – odpowiednio jako ósmą i dziewiątą dzielnicę. Dziwili się, że z początkiem XIX wieku zjeżdżała tutaj lokalna bohema, trochę jak na Saską Kępę w Warszawie, i że w tamtych czasach Ludwinów mógł być najprężniej rozwijającą się podkrakowską wsią. Nie słyszałam jednak, żeby któryś z turystów sam tam wrócił. Może to był dowód, że Ludwinów potrafią docenić tylko miejscowi, na fali sentymentów.

Spłacałam tymi wycieczkami trochę dług. Ludwinów pokazał mi bowiem przed laty R., mój późniejszy towarzysz wyprawy do Holandii, przewodnik po południowych rubieżach wspólnego miasta. Wystarczyło odbić w bok od Konopnickiej, zaraz za przystankiem, i zbiec po nadkruszonych schodkach. Na podwórkach kury dziobały ziarno, w ogrodach nie było iglaków ani kamiennych piramid ustawianych w zgodzie z najnowszą modą na feng shui, tylko wysokopienne jabłonie, orzechy i czereśnie, a między nimi rośliny o nazwach jak z Leśmiana, które dziś pokazuje się młodzieży wyłącznie w ogrodach botanicznych. R. twierdził, że gdyby dobrze poszukać, znalazłoby się nawet mak i konopie. W oknach stały doniczki z mirtem, jak na wsiach.

Zwykle robiliśmy rundkę po obu brzegach rzek – Turecka, Spiska, Szaflarska, Zatorska – i ruszaliśmy w zieloność, która po przejściu paru metrów rozchylała się, odsłaniając widok na niewielki most. Siadywaliśmy na nim, popatrując w wody Wilgi, czasem konsumując różne używki. Używek nie trzeba zresztą było żadnych, by poczuć, jak czas rozpływa się, wkracza w inny wymiar. Choć żadne nigdy nie przyznało się do tego przed drugim, Ludwinów pachniał nam dzieciństwem. Ten kawałek odkruszony od poważnego miasta był jak skansen, gdzie przychodziło się poprawić sobie nastrój spacerem wśród dekoracji, które każde z nas, wychowanych na blokowiskach, pamiętało jak przez mgłę z okresu, gdy rozrastający się Kraków pochłaniał ogrody, sady i drewniane zabudowania na dawnych przedmieściach.

O mały włos nie pożarł też Ludwinowa, którego część już wcześniej musiała ustąpić miejsca blokom osiedla Podwawelskiego. Filigranowy na ich tle kościół św. Bartłomieja, postawiony w 1694 r., na szczęście ocalał, choć w nowym otoczeniu prezentuje się nadzwyczaj dziwacznie. Najdłuższy cień na tę dawną dziewiątą dzielnicę rzucił jednak hotel Forum, pod budowę którego władze miasta poświęciły nie tylko większą część ulicy Barskiej, ale przede wszystkim stadion brązowo-białych: klubu piłkarskiego, założonego przez pracowników najważniejszego zakładu przemysłowego w okolicy. Ludwinów stał bowiem Garbarnią, jeszcze do lat 70. solidną drugoligową drużyną, a stadion, wybudowany ze środków Polskich Zakładów Garbarskich, był oczkiem w głowie wszystkich kibiców. Także ze względów historycznych, bo właśnie na nim rozgrywano okupacyjne mistrzostwa Krakowa, wbrew hitlerowskim zakazom. Ludwinowskie chłopaki, które wtedy przeklinały gmaszysko, musiały mieć niezłą radochę, gdy w 2002 r. hotel zamknięto i zanim zmienił się w hipsterski klub Forum Przestrzenie, długo straszył jako porośnięta roślinnością ruina. Co z tego jednak, skoro w międzyczasie zniknęły też zabudowania dawnych zakładów, wyburzone pod nowe bloki, w których mieszkania, dla podniesienia prestiżu ich lokatorów, reklamuje się jako apartamenty. Magiczne, niepowtarzalne, w samym sercu zabytkowego Ludwinowa.

Biały mur

Nie było mnie na Ludwinowie przez czas jakiś. Gdy wyruszyłam sprawdzić, co z niego zostało, pomyślałam nawet, że się spóźniłam i zniknął zupełnie, bo w internetowej wyszukiwarce po wpisaniu nazwy wyskakiwały mi same reklamy deweloperów. Był chyba najgorętszy dzień w całym roku, wczesne popołudnie, nagrzane powietrze można było kroić nożem jak chałwę. Doroślejsza o dekadę od tamtej siebie, majtającej beztrosko nogami na moście nad Wilgą po wypiciu wina marki Peach, nie licząc na dobre zakończenie, szłam w pełnym słońcu od strony hotelu Forum, oazy z tłumami sączącymi zimne napoje na leżakach, sofach, a nawet w basenie. Na horyzoncie majaczyły realizacje (tak się mówi: realizacje) z ładnego kamienia i szkła, o brzmiących poważnie nazwach. Ani śladu po tamtym. Zarosło, zapadło się, ustąpiło miejsca nowemu. A jednak nie.

Południowo-wschodnia część, chroniona wpisem na listę zabytków, jakimś cudem stała jeszcze, wymarła w upale. Kilka ulic, zastygłych w rzeczywistości drobnych fabryczek i warsztatów – nikomu obdarzonemu rozumem nie przyszłoby do głowy zakładać w tej okolicy knajpę czy atelier. Dzikie sady znaczące miejsca po wyburzonych domach, biały mur oddzielający tych z apartamentów po 10-24 tys. zł za metr od tych ze skurczonych drewniaków i jednopiętrowych kamienic.

Dwie siedziały na taboretach wyniesionych z kuchni, w skrawku cienia na trawie pod wiślanym nasypem, zajęte rozmową, nikogo poza sobą nie zauważające, chłodząc się od czasu do czasu gazetową płachtą rozpostartą na wzór wachlarza.

Trzecia wychylała się z okna, on stał naprzeciw na progu, pluł pestkami słonecznika i dopytywał:

– A czego ty nie wyjdziesz?

– Noga mi się rozwaliła, franca jedna. Byłam na Zakrzówku, wchodziłam do wody, poślizgnęłam się i jak nie walnę wszystkim o dno, klapek gdzieś poleciał, znaleźć nie mogłam. Myślałam: pookładam, posmaruję, to przejdzie. Ale nic. Poszłam wczoraj aż na Getto, tak spuchłam, że ledwo dokuśtykałam z powrotem.

– Pech jakiś. Może kto cię przeklina, ty dobrze wiesz, kto.

Splunął słonecznikiem w zamyśleniu, prosto pod zdziczały krzak róż.

Próbowałam zrobić zdjęcie całej okolicy telefonem, ale dałam sobie spokój, bo wychodziła mi marna imitacja kadrów ze „Szczęśliwego człowieka” Szumowskiej, którego akcja skądinąd toczyła się niedaleko. Podczas pożegnalnego obchodu spotkałam jeszcze jednego. Zmierzał od strony Konopnickiej do apartamentowców, miał na sobie odprasowaną koszulę, w ręce teczkę i bardzo się spieszył, nawet przy niedzieli. Nie zwrócił na mnie uwagi, choć najprawdopodobniej byłam jedyną osobą, którą mógł minąć o tej porze na ulicy Orawskiej. Może szedł głosić ludności, tej starej i tej nowej, jakieś uniwersalne Słowo.

Powlokłam się w skwarze po schodkach w stronę przystanku Ludwinów, na którym autobusy tego dnia też nie zatrzymywały się inaczej, jak tylko na żądanie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2015