Dwiema ścieżkami

Zagraniczne instytucje - promujące państwa, regiony, a nawet pojedyncze miasta - silnie wrosły w polski pejzaż kulturalny. Czy można uczyć się od nich budowania struktur promocji za granicą, a także tego, jak rozkładać akcenty w opowiadaniu innym o naszym kraju? Jakie miejsce winna zajmować tu kultura, a jakie historia - powracająca przecież w gorących debatach współczesności?.

18.12.2005

Czyta się kilka minut

Pawilon polski na EXPO 2005 w Tokio /
Pawilon polski na EXPO 2005 w Tokio /

Wydawać by się mogło, że w tym drugim kontekście wśród wielu instytutów działających w Polsce szczególnego znaczenia nabierają dziś dwa: Instytut Goethego oraz Instytut Francuski. Głośne były ostatnio nieporozumienia między Polakami a Francuzami (dotyczące np. udziału Polski w wojnie irackiej) oraz między Polakami a Niemcami (projekt Centrum Przeciw Wypędzeniom Eriki Steinbach). Czy instytucje te stały się w tej sytuacji mediatorami między dwiema społecznościami?

Ponad bieżącymi sporami

Fakt, że w obydwu przypadkach to nie Instytuty rozpoczynały takie debaty, za każdym razem wynikał z innych nieco powodów. Powodów, które składają się na misję każdego z nich. Angelika Eder, dyrektor Instytutu Goethego w Krakowie (jednego ze 128 działających w 76 krajach, powstałego w maju 1991 r.) tłumaczy: - Instytuty Goethego, finansowane w ogromnej mierze przez państwo niemieckie, cieszą się autonomią. W latach 80. doszło nawet do sporu między nami a konserwatywnymi politykami niemieckimi. Nasza centrala mieści się w Monachium, placówki działające w Polsce - podobnie jak czeska, słowacka, węgierska, a także te z krajów bałtyckich - podlegają bezpośrednio Instytutowi w Pradze. Można więc mówić o naszej środkowoeuropejskiej tożsamości. Pamiętać też trzeba, że Instytuty Goethego traktują mówienie o niemieckości w sposób federacyjny, pluralistyczny. Niemieckość oznacza dla nas wspólnotę, dialog, partnerstwo, a więc w konsekwencji europejskość. Nie sądzę, żeby uczestniczenie w bieżących debatach polsko-niemieckich pomagało w realizacji tego projektu. Nam chodzi raczej o skutki widoczne w dłuższej perspektywie, o budowanie sieci bezpośrednich powiązań - i to w przestrzeni ogólnoeuropejskiej.

Programy takie, jak “Co to jest architektura?" albo “Projektowanie dla nowoczesności" realizowane wraz z British Council, Fundacją Pro Helvetia i Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej “Manggha", potwierdzają ten ponadnarodowy charakter działalności Instytutu Goethego.

Instytut Francuski, choć też współpracuje z innymi placówkami tego typu, ma nieco odmienny charakter. W dużej mierze wynika to z jego skomplikowanej historii. Pojawił się przecież w Polsce tuż po zakończeniu wojny. W PRL-u ułatwiał Polakom kontakt z kulturą Zachodu. Pamiętać trzeba, że w 1949 r. deportowano wszystkich wykładowców placówki krakowskiej, którą zamknięto. Otwarta ponownie w 1966 r., aż do końca lat 70. musiała funkcjonować pod obniżającą jej rangę nazwą “Czytelnia Francuska". Miało to duże znaczenie, ponieważ Instytuty Francuskie są o wiele ściślej związane z państwem niż np. Instytuty Goethego: co prawda ich pracownicy nie mają statusu dyplomaty, ale współpracują ściśle z ambasadami i finansowane są m.in. z budżetu francuskiego ministerstwa spraw zagranicznych.

- I właśnie dlatego nie powinny angażować się w bieżące spory. Reprezentują przecież kulturę Francji w tym, co najważniejsze dla jej istoty - mówi Laurence Dyčvre, wicedyrektor Instytutu w Krakowie. - Kiedyś francuska obecność w Polsce była czymś oczywistym. Dziś niestety jest inaczej, czego miarą jest malejąca liczba osób, które uczą się języka francuskiego. Chodzi nam przede wszystkim o to, by kultura francuska znów stała się dla Polaków czymś istotnym. A to będzie możliwe wtedy, gdy na nowo dowartościujemy język.

Z tego powodu, podkreśla Dyčvre, wielkie znaczenie dla Instytutu ma np. “Lista Goncourtów: polski wybór", czyli nagroda dla książki francuskiej, którą rokrocznie przyznają studenci romanistyki z całej Polski, czy Międzynarodowy Festiwal Teatrów Uniwersyteckich w języku francuskim. - Oczywiście, Instytuty Francuskie uwzględniają specyfikę kraju, w którym się znajdują - zapewnia. - Jednak chodzi tu przede wszystkim o różnice kulturowe. Kiedy np. rozmawiamy z naszymi partnerami organizującymi Krakowską Wiosnę Baletową, dowiadujemy się, że ze względu na gust publiczności lepiej zaprosić zespół klasyczny niż awangardowy. Ryzyko jest zawsze: to, co podoba się we Francji, niekoniecznie musi podobać się w Polsce. Jednocześnie zauważamy, że nasza publiczność znacznie się odmłodziła.

Potrzeba struktury

Podobną funkcję, i to na obydwa sposoby, próbują pełnić - lepiej lub gorzej - instytuty polskie za granicą. Promocją poprzez kulturę zajmuje się Instytut im. Adama Mickiewicza. Dziełem tej instytucji jest w dużej mierze ubiegłoroczny Sezon Polski we Francji oraz trwający właśnie Rok Polsko-Niemiecki. Oczywiście można by się zastanawiać, czy wykorzystano wszystkie możliwości, jakie dawały te projekty (w obydwu przypadkach późno pojawiał się np. całościowy program). W sumie uczyniły jednak wiele dobrego. Nie tylko dlatego, że przedstawiły Francuzom i Niemcom Polskę - nierzadko w sposób burzący stereotypy, by wspomnieć tylko paryską wystawę “De ma fenętre" (Z mojego okna), prezentującą najmłodszą sztukę polską. Przede wszystkim dlatego, że stworzyły sieć bezpośrednich - oby trwałych - powiązań między instytucjami kultury w różnych krajach.

Aby jednak Instytut im. Adama Mickiewicza osiągnął status Instytutów Goethego albo Cervantesa, konieczna jest trwała, silna struktura. Tymczasem instytucja, powstała z połączenia - nie dalej jak w maju 2005 r. - Centrum Międzynarodowej Współpracy Kulturalnej Instytutu Adama Mickiewicza (istniejącego od roku 2000) oraz Narodowego Centrum Kultury, najprawdopodobniej znów zostanie podzielona. Zamiast tego, lepiej może zastanowić się, czy nie warto by Instytutu im. Adama Mickiewicza oraz instytutów polskich za granicą zbliżyć formalnie: jak dotąd pozostają one w gestii (i budżecie) dwóch różnych ministerstw - kultury i spraw zagranicznych.

Doświadczenie innych zdaje się wskazywać, że promocji poprzez kulturę i polityki historycznej za granicą nie powinno się mieszać. Jak wprowadzać tę drugą? Dobrego przykładu znów dostarczają tu Niemcy. W 1993 r. powstał w Warszawie Niemiecki Instytut Historyczny. Podobne ośrodki działają w Rzymie, Londynie, Paryżu i Waszyngtonie - zaś geografia ta świadczy o znaczeniu, jakie Republika Federalna przyznaje polsko-niemieckiemu dialogowi historycznemu. NIH jest częścią fundacji prawa publicznego Niemieckie Instytuty Humanistyczne za Granicą. Finansowany jest ze środków budżetowych niemieckiego Ministerstwa Edukacji i Badań. Dzięki nim możliwe jest prowadzenie badań nad dziejami stosunków między Polską a Niemcami, studiów porównawczych i historiograficznych oraz pośrednictwo między placówkami naukowymi w obydwu krajach. A wszystko to w skali całego tysiąclecia wspólnego sąsiedztwa.

Sąsiedztwo w historii

Projekty badawcze realizowane przez Instytut budzą szacunek swą różnorodnością. Międzynarodowa grupa uczonych przygotowuje właśnie edycję pamiętników Martina Grunewega, w których ten szesnastowieczny kupiec, a później dominikanin, celnie opisuje codzienność klasztorów w Płocku, Lwowie i Krakowie. Inny projekt przewiduje publikację źródeł dotyczących relacji między PRL a NRD w latach 1949-90. Pierwszy tom ukaże się już za rok i obejmować będzie “prehistorię" tych stosunków (kontakty między Polską a rosyjską strefą okupacyjną). Konferencje naukowe odwołują się do tematów, które do dziś zaprzątają głowy nie tylko historyków. W 40. rocznicę memorandum Kościoła ewangelickiego oraz wymiany listów między biskupami polskimi a niemieckimi zorganizowano aż dwie konferencje - w Warszawie i Berlinie. I dopiero taki rodzaj działalności daje platformę do dyskusji o tematach tak trudnych, jak Centrum Przeciw Wypędzeniom.

Czy podobny Polski Instytut Historyczny mógłby znaleźć się w Berlinie? Janusz Reiter, pierwszy ambasador polski w Niemczech po upadku Muru Berlińskiego, przedstawił w 1999 r. na łamach “Rzeczpospolitej" inną propozycję: “Jeśli Berlin ma być blisko Polski nie tylko w sensie geograficznym, nie powinno w tym mieście zabraknąć np. muzeum albo stałej wystawy prezentującej stosunki polsko-niemieckie. Mogłyby tam być pokazane różne epoki naszego sąsiedztwa. W końcu historia polsko-niemiecka była pisana nie tylko na polach bitewnych".

Wojciech Pięciak w książce “Niemiecka pamięć" (2002) dodaje: “Idea »Muzeum Polskiego« w Berlinie jest naprawdę warta realizacji. Ale na pewno jest to także praca żmudna, na lata. Patrząc realistycznie, trudno też liczyć tutaj na taką hojność władz Republiki Federalnej jak w przypadku Muzeum Żydowskiego. Ale najpierw potrzeba woli - w Polsce".

To ostatnie zdanie odnosi się równie celnie do całej sfery promocji Polski za granicą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 51/2005