Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
19 września Piotr Kownacki przerwał publiczne milczenie: w "Rzeczpospolitej" ukazała się kolejna rozmowa z nim, raz jeszcze przeprowadzona przez Roberta Mazurka. Kownacki, zajmujący się aktualnie wychowywaniem wnuków, składa w niej tyleż wyraźną, ile wieloznaczną samokrytykę. Przekonuje, że jego intencje zostały źle zrozumiane; przyznaje, że spodziewał się uważnego wysłuchania (i nazywa niegdysiejszą nadzieję na taki właśnie rozwój wydarzeń - grzechem pychy); podtrzymuje uwagi o niezbyt dobrym funkcjonowaniu kancelarii i nadmiernych wpływach Małgorzaty Bochenek... Przede wszystkim jednak składa przysięgę dozgonnej wierności Lechowi Kaczyńskiemu i podnosi pod niebiosy jego zasługi (nie zapominając o wielkich przewinieniach rządu).
Gotów jestem uwierzyć, że intencją lipcowego wywiadu była nie tyle krytyka prezydenta, ile swoiste ocieplenie jego wizerunku, czyli dopasowanie go do stylu myślenia zwykłych ludzi, którzy lepiej pojmują człowieka z wadami niż chłodnego, oderwanego od rzeczywistości dostojnika. Ale też nie chce mi się wierzyć, by urzędnik wysokiej rangi nie był w stanie właściwie ocenić ryzykowności całego przedsięwzięcia. Przede wszystkim zaś zdumiewa mnie to, że Piotr Kownacki nie przewidział grożących mu (i wzmacniających się nawzajem) pułapek, takich jak niechęć dziennikarzy, niezbyt pewna pozycja w kancelarii i nadwrażliwość prezydenta.
Rozmowa z lipca doprowadziła wprawdzie do gwałtownego przerwania politycznej kariery Piotra Kownackiego, niekoniecznie jednak stawia go w złym świetle. (W końcu zdolność do ryzyka, do działań niekonwencjonalnych, bywa oceniana bardzo pozytywnie). Rozmowa z września robi znacznie gorsze wrażenie. Samokrytyka nie kojarzy się najlepiej i niewielu zapewne przekona; pochwały dla prezydenta (bez względu na towarzyszące im intencje) nie brzmią zbyt naturalnie. Zresztą skoro Kownacki ma tak wiele argumentów dowodzących wybitności Lecha Kaczyńskiego, dlaczego nie wymyślił strategii pozytywnej, tylko zaczął od ryzykownej krytyki? (Skądinąd domyślam się, dlaczego tak postąpił).
Nie chciałbym udawać zatroskania losami Piotra Kownackiego. W przywołanym zdarzeniu interesuje mnie problem mowy polityków, dokładniej zaś granice tego, co może i czego nie powinien mówić urzędnik państwowy wysokiego szczebla. Rzeczą oczywistą jest to, że szef kancelarii prezydenta powinien współtworzyć jego pozytywny wizerunek. Z tej dyrektywy nie wynikają jednak nakazy publicznego chwalenia i (tym bardziej) krytykowania prezydenta. Obie te czynności szef kancelarii powinien, jak sądzę, pozostawić innym. Wynikałoby z tego, że do błędu z lipca dodał Kownacki błąd z września. Nie znaczy to, skądinąd, że gorliwość, z jaką odcinają się od niego byli współpracownicy z pałacu, bardzo mi się podoba i najlepiej o nich świadczy. To jednak jest tematem innej baśni.