"Duży pies w małym pokoju"

Odwracając się od międzynarodowych instytucji jak ONZ czy Międzynarodowy Trybunał Karny, przede wszystkim pod wpływem środowiska neokonserwatywnego, Biały Dom podciął amerykańską strategię rozstrzygania konfliktów.

JAROSŁAW MAKOWSKI: - Minął ponad rok od upadku Saddama Husajna, tymczasem zamiast przygotowywać się do przekazywania władzy Irakijczykom, koalicja walczy o utrzymanie kontroli nad krajem. Czy w Iraku trwa powstanie?

JOSEPH S. NYE: - To nie powstanie. Badania irackiej opinii publicznej pokazują, że większość Irakijczyków z radością przyjęła usunięcie Saddama. Ale równocześnie Irakijczycy mają coraz mniej cierpliwości dla przedłużającej się okupacji. Niebezpieczeństwo polega na tym, że ekstremiści sunniccy i szyiccy mają dziś wspólnego wroga: wojska koalicji. To każe sądzić, że zagwarantowanie bezpieczeństwa i pokoju w Iraku będzie jeszcze przez długi czas niemożliwe.

- Administracja Busha postawiła wysoko poprzeczkę: chce, by Irak stał się państwem demokratycznym.

- Systemu demokratycznego nie można narzucać siłą. I nie można przekonywać ludzi do demokracji w pośpiechu. Przekonywanie Japończyków po II wojnie światowej zajęło nam wiele lat. Jeśli poważnie myślimy o wprowadzeniu demokracji na Bliskim Wschodzie, nie możemy ograniczyć się do działań militarnych. Nasza strategia musi obejmować zapewnienie wzrostu ekonomicznego, otwarcie rynku, rozwój edukacji i budowę społeczeństwa obywatelskiego. To wszystko stanowi esencję demokracji.

- Kiedy Bush obejmował urząd, zamierzał skupić się na polityce wewnętrznej. Po 11 września okazało się to niemożliwe: Ameryka zmieniła priorytety nie tylko polityki wewnętrznej, stawiając na bezpieczeństwo, ale także międzynarodowej. Czy kluczowe decyzje, jakie Biały Dom podjął po 11 września, były słuszne?

- Prezydent Bush miał rację, zmieniając optykę amerykańskiej polityki i koncentrując się na niebezpieczeństwach związanych z terroryzmem i z zagrożeniem, jakim dla USA i świata jest broń masowego rażenia, która może dostać się w ręce nieobliczalnych fanatyków. Bush miał też rację, kierując w pierwszej kolejności uwagę na Afganistan, co doprowadziło do szybkiego obalenia rządów talibów, pod których skrzydłami al-Kaida miała nieograniczone warunki rozwoju. Natomiast wobec Iraku Bush działał pochopnie. Przede wszystkim nie zapewnił dla swych poczynań poparcia naszych naturalnych sojuszników. W książce “The Paradox of American Power" pisałem, że taka potęga jak Stany Zjednoczone nie może działać na scenie międzynarodowej w osamotnieniu, lecz w kooperacji z innymi państwami. Jest zbyt wiele globalnych czy ponadnarodowych spraw, których żadne państwo samodzielnie nie rozwiąże. To nie tylko terroryzm, ale też rozprzestrzenianie się groźnych chorób zakaźnych, popełniane w różnych miejscach globu zbrodnie czy handel narkotykami.

Nie sądzę, by określanie Ameryki mianem imperium służyło współpracy międzynarodowej. O braku pozycji imperium może świadczyć i to, że atakując Irak USA nie mogły uzyskać wsparcia Turcji, Chile, Meksyku albo Kanady, czyli państw zależnych i związanych strategicznie ze Stanami. Prawdziwe imperium nie napotkałoby takich trudności, na jakie napotkała Ameryka, organizując koalicję antysaddamowską.

- USA są największą potęgą militarną i jedynym państwem, które w każdej chwili może podjąć działania w każdym miejscu globu. Jednak ta siła nie gwarantuje bezpieczeństwa.

- Ameryka ma militarną przewagę nad wszystkimi państwami świata i żadna koalicja nie jest w stanie jej zrównoważyć. Europa może być natomiast równorzędnym graczem dla USA w sferze gospodarczej. Jednak pozycję Europy osłabia chaotyczne i niejednolite podejście do ponadnarodowych wyzwań, jak terroryzm czy broń masowego rażenia.

Wszelako nawet taka potęga jak USA nie może zapewnić sobie bezpieczeństwa tylko za pomocą armii. Epoka globalnej informacji, w której przyszło nam żyć, charakteryzuje się tym, że o sukcesie nie decyduje tylko zwycięstwo militarne, ale i to, czyja wersja przedstawianych wydarzeń - czyli historii - zwycięży. Obecnie jak nigdy przedtem wiarygodność i legitymizacja władzy stają się coraz ważniejsze. Dla ładu międzynarodowego wciąż duże znaczenie ma “władza twarda". Ale coraz więcej przemawia za tym, że o sukcesie w polityce międzynarodowej będzie decydować “władza miękka". Kluczowa staje się możliwość osiągania celów przez przyciąganie i przekonywanie sojuszników do swych racji, a nie stosowanie wobec nich przymusu.

- To wydaje się jednak sprzeczne z koncepcją, jaką przyjął Biały Dom. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld uważa, że USA muszą tworzyć doraźne koalicje dla każdej kolejnej akcji i być elastyczne w poszukiwaniu sojuszników. Jak zatem można ufać koalicjom z Ameryką?

- Istotnie polityka Busha w wielu aktualnych sprawach nie zawsze jest determinowana przez głębsze czynniki, które określały dotąd amerykańską kulturę polityczną. Tę samą kulturę polityczną, której owocem są porozumienia i instytucje, jakie okazały się najtrwalszymi i najdłuższymi w historii świata. Trzeba też pamiętać, że wyniki badań amerykańskiej opinii publicznej pokazują, iż większość Amerykanów opowiada się za bardziej wielostronnym i kompromisowym stanowiskiem USA niż to, które prezentuje Bush.

Odwracając się od międzynarodowych instytucji jak ONZ czy Międzynarodowy Trybunał Karny, przede wszystkim pod wpływem środowiska neokonserwatywnego, Biały Dom podciął amerykańską strategię rozstrzygania konfliktów. Skutek jest taki, że inni międzynarodowi “gracze" zachowują dużą wstrzemięźliwość wobec współpracy z Bushem. Prezydent pozbawił tym samym Amerykę źródeł, które stanowią o sukcesie “miękkiej władzy". Ta ostatnia ma rację bytu, o ile państwo posiada możliwość wpływania na innych tak, by osiągać zamierzone cele bez użycia siły.

Są trzy sposoby osiągania przez państwo zakładanych celów: przymus (coercion), zapłata (payment) i przyciąganie (attraction). Ostatni określany jest właśnie mianem “miękkiej władzy". Codzienność każdego państwa demokratycznego polega właśnie na przyciąganiu, na przekonywaniu do swych racji uczestników życia publicznego. “Miękka władza" należy do istoty każdej demokracji. To ona powinna, moim zdaniem, mieć kluczowe znaczenie także w stosunkach międzynarodowych.

- Jednak Bush, zamiast przekonywać do swych racji, mówi o "wojnie prewencyjnej": możliwości użycia siły zawsze, gdy USA grozić będzie niebezpieczeństwo.

- To akurat nie jest nic niezwykłego. Polityka uderzenia wyprzedzającego, szczególnie w obliczu narastającego niebezpieczeństwa, należy do arsenału polityki obronnej każdego kraju. Jednak możliwość ataku prewencyjnego jako narzędzia powinna pozostać w sferze niewypowiedzianej. Bush popełnił błąd, ogłaszając publicznie, że polityka uderzenia wyprzedzającego po 11 września staje doktryną obronną USA. Doprowadził do tego, że koncepcja niewypowiedziana - choć przez wszystkich akceptowana jako jedna z możliwości działania państwa w obliczu zagrożenia - stała się problemem dyskutowanym przez całą społeczność międzynarodową.

Jak na ironię jednak działania Busha wobec Korei Północnej czy Iranu posiadają klasyczne znamiona podejścia multilateralnego. Biały Dom postawił na negocjacje, gdyż wobec Penianu czy Teheranu nie ma zbyt dużych możliwości użycia siły. Dlatego w najbliższej przyszłości nie spodziewam się żadnej nowej wojny. Naszym priorytetem powinna być teraz walka z terroryzmem.

- Czy zmiana lokatora Białego Domu zmieni politykę zagraniczną USA?

- Jeśli w listopadowych wyborach wygra John Kerry, demokraci prawdopodobnie będą promować bardziej multilateralne podejście w sprawach międzynarodowych. Jednak wielkość USA, ich znaczenie dla wydarzeń globalnych i siła militarna sprawiają, że amerykańska polityka nie jest do końca zależna od partii, która akurat sprawuje władzę.

- Arnold Toynbee w przemówieniu z 14 lipca 1954 r. mówił: "Ameryka jest dużym, przyjaznym psem w bardzo małym pomieszczeniu. Za każdym razem, kiedy macha ogonem, przewraca krzesło". Czy USA nie zachowują się dziś podobnie?

- Po upadku ZSRR nie pojawiła się żadna potęga militarna, która byłaby kontrapunktem dla USA. Stany Zjednoczone jako jedyna światowa superpotęga zobowiązane są podejmować działania, które wśród innych uczestników światowej polityki będą budzić zawiść i urazy. To znaczy, że Ameryka musi się czasami zachowywać jak pies opisany przez Toynbee’ego. I stwierdzenie to będzie prawdziwe zarówno wtedy, kiedy prezydent Bush zostanie ponownie prezydentem, jak i wtedy, gdy wygra Kerry.

Nie chcę przez to powiedzieć, że sposób uprawiania polityki nie ma znaczenia. Oczywiście ma. Można przecież sprawić, by pies machał ogonem delikatniej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2004