Droga na Biegun Północny

Mija już pięć lat od wyprawy na biegun. Po co poszedłem? Żeby zobaczyć, jak tam jest. Żeby odróżnić czternaście rodzajów bieli. Żeby się sprawdzić. Żeby przemyśleć mój związek małżeński. Na przekór tym wszystkim, którzy się o mnie bali.

24.07.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Wielka skorupa lodu

zamarznięta twarz oceanu

zmarszczki szczelin przez które

przedziera się do nas

tajemniczy błękit. Przesłonięty

białymi powiekami. Niezrozumiały.

Najpierw roztopiłem się w lodach i wodach, a później zawsze już miałem w sobie coś z tej drogi, z tego bycia poza czasem i kierunkami w przestrzeni.

Pierwszego dnia polecieliśmy do Moskwy. W nocy dojeżdżamy do hotelu Rossija - symbolu starego sowietyzmu. Potężny gmach z tysiącami łóżek, dziesiątkami recepcji, wejść, wyjść. Hotel--urząd. W recepcji każą nam czekać parę godzin na zameldowanie. Ktoś nie wytrzymuje dźwięku ciągle nieodbieranego telefonu i lekceważącej obojętności obsługi i podnosi słuchawkę. Szok, przerażenie, zamęt. Jak to?! Jeden z gości odebrał służbowy telefon! Rozmawiał z pracownikami! Trzeba to wszystko sprawdzić! Gdzie jadą? Po co na biegun? Polacy, Amerykanie! Paszporty, worki, plecaki! Wszystko musi być sprawdzone, zweryfikowane, a decyzje skonsultowane i uzgodnione. Czekamy więc dalej. Ale przynajmniej coś się dzieje. Tak jakbyśmy na chwilę wrócili do PRL-u. Pomniejszenie, skundlenie, tak że nawet protest jest głupi, nie do zaakceptowania. W końcu jednak trafiamy na swoje piętra. Etażnaja pyta przez ramię: "diewoczki nie chatitie?".

Dzień w Moskwie. Oglądamy mieszkanie Bułhakowa i oswajamy się ze sobą. Nędza tego mieszkania. Każdy przedmiot wyje swoją obecnością. Jest coś świętego w tym przymusowym wyrzeczeniu się wszystkiego, co jest z tego świata. Nie pijemy alkoholu. Spacerujemy. Plac Czerwony. Przyglądamy się, ale bez emocji, nie po to tu jesteśmy. Wcześnie lądujemy w łóżkach.

Palić nie wolno, tylko narkotyki

Następnego dnia wylot do Hatangi na Syberię. Dojeżdżamy do nieogrodzonego lotniska na peryferiach miasta. Przy bramie strażnicy z karabinami. Cała Rosja! Brak ogrodzenia i karabiny przy bramie! Pamiętam, że kilka dni później, kiedy tankowaliśmy na Ziemi Północnej, strażnik najpierw sprawdził paszporty, a potem ostrzegł, że zabije każdego, kto odejdzie dalej niż 200 metrów od samolotu. A byliśmy setki kilometrów od jakiegokolwiek osiedla. Na Syberii, w siarczystym mrozie.

Wchodzę do samolotu: nie ma siedzeń! Nigdy czymś takim nie leciałem. To wojskowy transportowiec, zupełnie jak lotnicza fura. Wchodzą jacyś ludzie spoza naszej grupy. Obok mnie wybrał sobie miejsce komandos z ogoloną głową, który postanowił przelecieć nad biegunem balonem. Większość drogi (chyba osiem godzin) przesiedział w pozycji kwiatu lotosu. Trochę dalej dwaj Rosjanie jadą w dziesiątą rocznicę istnienia swojej firmy wypić butelkę wódki na Syberii. Ale zanim tam dolecimy, wypijają kilka na pokładzie, zagryzając młodym czosnkiem i nie sikając, gdyż nie ma toalety.

Były radziecki kosmonauta krzyknął przed odlotem, zatrzaskując drzwi: "Palić nie wolno, tylko narkotyki", i polecieliśmy. Myślałem o wszystkich sprawach, które zostawiam. Dziesiątki kwestii wracało pod wpół zamknięte powieki, bo nie mogłem zasnąć, i czułem się trochę jak pacjent domu wariatów. Z każdym dniem było tych spraw mniej i gdy ruszaliśmy na biegun po pobycie w Hatandze i w bazie polarnej, to rozmawiałem już tylko sam ze sobą. Gdy doszliśmy, miałem w sobie ciszę i siłę zamarzniętego morza.

W słowach brakuje śniegu, aby wyrazić to, co przeżyłem.

W końcu lądujemy na północnej Syberii. Minus 23 stopnie. Hotel w Hatandze, mozolna procedura meldowania, jakby chodziło o pozwolenie na budowę. Ale jest piętro dla obcokrajowców, to znaczy, że są prysznice. Czyli gruby szlauch z gorącą wodą. Ponieważ na ścianie lód, polewam ją ukropem ze szlauchu i tak odbitą i schłodzoną wodą próbuję się umyć. Nocleg we własnych śpiworach. Gwałtowność zasypiania.

Rano okazuje się, że spędzimy tu kolejny dzień, bo pogoda nienajlepsza. Zaplanowana wyprawa odwleka się i trzeba wewnętrznie zwolnić. Jeśli to trwa kilka dni, to pół biedy. Jednak pobyt wielodniowy staje się czymś w rodzaju uwięzienia. Ta próba jest rodzajem czyśćca, sprawdzającego, czy jesteśmy gotowi.

Szukamy jaskini z zamarzniętymi mamutami. Ludzie, których pytamy, udzielają nam celowo mylących wskazówek. W końcu jednak znajdujemy. W lodowych luksferach mamut - dużo mniejszy, niż myślałem. Zamarznięty w całości. Kawałek futra odmrożony i dzięki temu jakbyśmy się przenieśli w czasie. Pamiętam kolory szarości i niezwykłą czystość lodowych kryształów, z których zbudowane są komnaty. Spotkanie z przeszłością przeplata się z wiedzą, że część tej przeszłości została zjedzona, zanim trafili tu naukowcy francuscy. Patrząc na mijanych ludzi, myślę, że tkwią w nich części mamuta. I że czas miesza się ze sobą na poziomie biologicznym, w ludzkiej komórce, w metabolizmie, tej maszynie pożerającej historię.

Następnego dnia lecimy wreszcie do bazy polarnej. Tam jeszcze jeden nocleg i w końcu helikopter wywozi nas na początek naszej trasy. Zanim siądziemy, pilot otwiera właz i na stojąco strzałami z karabinu maszynowego sprawdza, czy lód jest dostatecznie gruby. Potem odlatuje i zostajemy sami na gigantycznej pokrywie lodu. Do brzegu wiele tysięcy kilometrów. Do bieguna siedem, dziesięć dni marszu.

Przekraczanie szczelin

Ruszamy w pierwszy odcinek trasy. Nie ma dnia, nie ma nocy. Nie ma punktów w przestrzeni. Ustalamy kierunek i idziemy. W czasie kolejnych dni prawie nie rozmawiamy. Jest zbyt zimno i zbyt łatwo odmrażają policzki i usta. Dzieje się tak, jakby marsz był źródłem coraz większej radości. Dlatego tak smutny był dzień, w którym doszliśmy.

Gdy 25. o 18.00 byliśmy w odległości 9 kilometrów od bieguna i podjęliśmy decyzję, aby pójść dalej, choć o tej porze zwykle rozbijaliśmy namiot, to pomyślałem o naszych starych instynktach. Jeśli zdobycz jest blisko, to stajemy się myśliwymi i chcemy dopaść zwierza i pochwycić w sidła. Gdy doszliśmy, wszystko się skończyło. Zwierzę było martwe, leżało na ziemi, krew dymiła. Biegun zdobyty.

"Człowiek jakoś się roztapia na biegunie" - powiedział Marek Kamiński. Spadają pancerze. Kiedy trzeba zasnąć w namiocie, w którym jest minus 23 stopnie, i kiedy się wie, że ludzie zamarzają w takich temperaturach, to żeby zasnąć, trzeba uwierzyć drugiemu człowiekowi bezgranicznie. Trzeba uwierzyć Markowi. Ta wiara jest wyzwalająca: rano się obudzę żywy, bo tak mówi Marek. Każdy ma do przekroczenia jakiś mur, za którym staje się wolny od swojej "natury". To trochę jednak wykorzenienie, strach więc, ale to, co w nas najbardziej prawdziwe, przetrwa i wzmocni nas.

Gdy spaliśmy, od strony szczelin weszły na brzeg wielkie kryształy lodu. Ważące po parę ton. To wejście, ten ruch, odbył się bezszelestnie. Nie było niczego słychać. Spaliśmy, a to działo się około 10 metrów od naszych namiotów. Każda z tych skał zgniotłaby cały obóz. Wielkie bryły lodu wyłaniają się bez najmniejszego odgłosu. Jest w tym coś absolutnego. Bezszelestne przejawianie się mocy.

Pamiętam wiele drobnych szczegółów. Każdy z drobiazgów był jak przykazanie. Przed marszem trzeba rozebrać się do koszulki przeciwpotnej i cienkiej kurtki przeciwwiatrowej. Kto ubierze się za ciepło, po godzinie marszu będzie spocony i osłabiony. Sanki ważą około 30 kilogramów. Idzie się dość szybko. Pokusa, aby zostawić polar na sobie jest duża. Pierwsze minuty to uczucie, że jest bardzo zimno. Przenikający i przeraźliwy chłód. Jeśli jednak ruszy się w polarze, nieuniknione jest pokrycie się białymi igłami zamarzniętego potu, które ranią ciało i prowadzą do wychłodzenia organizmu. Po jednym doświadczeniu każdy to rozumie. To cnota posłuszeństwa i pokory. Właściwie ciągle trwa takie ćwiczenie charakteru. Trening jest wprowadzeniem do kontemplacji.

w krajobrazie Arktyki widać / jak przestrzeń wygrywa z czasem / gdyż ruch się nie dokonuje / w zamarzniętej fali / Czas powstrzymany / W swym pędzie / Z zamarzniętą twarzą / Czas pokonany

Są też doświadczenia nie tyle charakteru, ile uznania, że wszystko się może zdarzyć, że jestem na wszystko otwarty. Jak choćby przekraczanie szczelin. Napierające na siebie kry powodują co rusz pęknięcia, szczeliny. Te szczeliny są jak strumienie, rzeki. Nigdy nie wiadomo, jak gruby jest brzeg pęknięcia. Wiadomo, że szczelina ma kilka tysięcy metrów głębokości, bo taka jest odległość od dna oceanu. Jaka jest grubość krawędzi? Najgroźniejsze są szczeliny o szerokości około pół metra. Wystarczająco wąskie, aby przejść, a za szerokie, jeśli wpadną w nie sanki. Wówczas mogą wciągnąć pod lód, w wodę. Przekroczyliśmy ich setki. Za każdym razem z granicznym doświadczeniem śmierci. Uczuciem, że być może za chwilę umrę, że to będzie trwało kilka minut.

Przerażające kry z wieloma pęknięciami. Kry z wodą na powierzchni. Pełne ciszy przypinanie się linami na wypadek, gdyby ktoś jednak wpadł.

Czas nauki

Uczenie się cierpliwości. Gdy szczelina jest za szeroka, to musimy ją obchodzić. A to oznacza, że nie posuniemy się ani odrobinę do przodu, a może nawet cofniemy się. Czasami decydujemy się przejść przez ryzykowną szczelinę, ale za chwilę jest kolejna i trzeba się cofnąć, gdyż ta następna jest nie do przejścia. Żeby posunąć się do przodu, trzeba wiele razy cofnąć się.

Uczenie się staranności. Konieczne bowiem jest dokładne ubranie się i posmarowanie. Jeśli się tego nie zrobi, to odmrożenia gwarantowane. Podobnie jak przygotowanie posiłku na następny dzień. Niezależnie od zmęczenia trzeba wykonać wszystko, co jest konieczne. Jeśli chociażby nie zostawi się odrobiny lodu w garnku, to następnego dnia lód się przypali i z herbaty nici. Jeśli nie nasypie się śniegu, rano się nie zdąży. Jeśli nie osuszy się butów, początek dnia będzie bardzo nieprzyjemny. Przy przechodzeniu przez torosy - górki powstałe z nakładających się na siebie warstw kry - konieczne jest ciągłe ściąganie i zakładanie nart. Dziesiątki razy. Czasem diabeł podpowie, że się uda, i za chwilę klincz nart albo wywrotka, albo zblokowanie sanek. Narty trzeba i tak wypiąć, i jeszcze pójść po sanki i rozsmarować potłuczenia.

Uczenie się współpracy z innymi. Zgrana para to ogromne oszczędności i czasu, i bólu. Rozpinanie namiotu można ograniczyć do dwóch minut. Wiem, że wszystko, co robię, wpływa na innych. Muszę więc zjeść czekoladę i wypić herbatę nawet wtedy, gdy nie mam ochoty, gdyż w przeciwnym razie zabraknie mi sił, zwolnię i tempo marszu całej grupy zmniejszy się. Doskonale wiem, że kiedy prowadzę, to orientuję się na siły najsłabszego. Jeśli moja prędkość będzie za szybka, to ktoś inny za wcześnie się zmęczy.

Najpiękniejszą i najtrudniejszą cnotą, jakiej się uczyliśmy na biegunie, była zdolność do pogodzenia się z tym, co jest możliwe. Miliony razy okazuje się, że jest, jak jest, i inaczej być nie może. I nie chodzi o to, aby się z tym desperacko pogodzić, ale o to, aby uznać to za swój los i w konsekwencji za swój charakter. Gdy więc szliśmy cały dzień, obchodząc szczeliny, i na koniec dnia byliśmy w tej samej odległości co na początku, to nie niezgoda, ale ujrzenie piękna tego zmagania było prawdziwie mądre. Gdy w nocy podczas snu kra dryfowała w przeciwnym kierunku do naszego marszu, to tak miało być, i to było piękne. Dlatego muszę uznać ten porządek, a być może ten chaos za mój los! Czasami budziliśmy się z wiedzą, że oddaliliśmy się od celu. Nic nie mogliśmy zrobić, tak już musiało być.

***

Wczoraj doszliśmy na biegun (25.04.01) po 14 godzinach marszu i po przejściu w linii prostej około 16 i pół kilometra. Temperatura minus 28. Była godzina 23.30 czasu miejscowego. 17.30 w Polsce. O 2.30 zadzwoniłem do Emila (telefon na baterie słoneczne). Zapytał: »Tato, jak wygląda biegun«. Powiedziałem: »Jak zamarznięte w ruchu morze«. W nocy przesunęliśmy się około kilometra. Jutro znów dojdziemy na biegun.

Kursywą oznaczono w tekście fragmenty z dziennika podróży Janusza Palikota.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006