Do Boga można dojechać

– Widzisz boczną dróżkę i zakaz wjazdu? – kieruje przez telefon o. Tomasz Maniura. – To właśnie tam trzeba wjechać.

24.04.2016

Czyta się kilka minut

O. Tomasz Maniura na przełęczy San Bernardino w Alpach, 2011 r. / Fot. Archiwum Stowarzyszenia Niniwa
O. Tomasz Maniura na przełęczy San Bernardino w Alpach, 2011 r. / Fot. Archiwum Stowarzyszenia Niniwa

W Kokotku cisza, jakiej dawno nie było. Wczoraj odjechali ostatni goście. Dzisiaj mieszkający tu oblaci mają chwilę na uporządkowanie własnych spraw, skupienie, odpoczynek.

– Kawałek drogi przejechałeś, co? – o. Tomasz od razu skraca dystans. Uczestnicy wypraw rowerowych, które od lat organizuje, nazwą to „poluzowaną śrubką nie tylko w rowerze”.

Dom

W jego głosie pobrzmiewa śląski akcent. W końcu Maniura jest stąd – z niedalekiego Lublińca pod Częstochową. Prowadzi ośrodek formacyjny dla młodzieży Niniwa w Kokotku. To urokliwe miejsce niemal w środku lasu, choć przy dużej, ruchliwej trasie. O. Maniura zaprasza do obszernego pokoju, sadza przy stole.

– Na początku zamieszkaliśmy tu we dwóch z kolegą zakonnikiem. Dzisiaj oblatów jest pięciu – opowiada. – Tu jeszcze parę lat temu było mrowisko, a okna w piwnicy były zabite dechami.

Wcześniej istniała tu mała parafia, w której co niedzielę franciszkanie odprawiali mszę w małym kościele. Część budynków niszczała. Pod stropami zalęgły się szerszenie, a w podłogach mrówki. Wtedy u oblatów, na czele z o. Maniurą, zrodził się pomysł na młodzieżowy ośrodek. Biskup gliwicki ucieszył się i sam do oblatów zwrócił się z prośbą o przejęcie niewykorzystywanych budynków.

Od tamtego czasu powstał nie tylko ośrodek, ale też stowarzyszenie, spółka i wydawnictwo – prowadzone przez o. Maniurę. Wszystko po to, żeby z datków, odpisu 1 proc. od podatku i sprzedaży książek stworzyć warunki do przyjęcia młodych, którzy czasem przyjeżdżają tu dziesiątkami.

– Rok temu wpadliśmy na pomysł musicalu „Jonasz” w Katowicach – mówi Maniura.

– Jeśli poszedłbym do ratusza jako ja, Tomek Maniura, pewnie niczego bym nie zdziałał. Jako ksiądz – pewnie też nie. Ale jako szef stowarzyszenia mogę rozmawiać inaczej. Podpisaliśmy umowę. Miasto pokryło koszty wynajmu miejsca. Musical odbył się w Spodku.

Oferta

Na świat przychodzi w Lublińcu, w oblackiej parafii. Wiarę wynosi z domu – widzi, jak rodzice co wieczór klękają do modlitwy. W liceum angażuje się w ruch oazowy, potem wybiera zakon oblatów. Po święceniach zostaje skierowany na wikariat do Katowic.

– Samo centrum miasta, duża parafia. A proboszcz mówi: „Będziesz się zajmował młodzieżą” – opowiada. – Uczyłem katechezy w liceum. Większość młodych omijała kościół. „To nie dla mnie” – mówili. Woleli kumpli, podwórko, piwko wypić, zapalić. A jako świeży ksiądz, gorliwy, to chciałem wszystko zrobić, żeby ich do tego kościoła przyciągnąć. Odkrywa, że do młodych nie da się dotrzeć z wysokości ambony.

– Miałem taką filozofię, że przecież nie ma się co na nich obrażać, że nie chodzą do kościoła – mówi Maniura.

– Często się mówi, że młodzież taka zła. Zawsze wtedy odpowiadam: „a dorośli dużo gorsi”. Bo jeśli młodzi gdzieś błądzą, to tylko nasza, dorosłych wina. Bo albo ich wychowaliśmy, przekazaliśmy jakieś wartości, albo nie. Nawet jeśli są zepsuci przez używki, to dlatego, że na tych używkach zarabiają dorośli.

Maniura wchodzi więc powoli w młodzieżowe środowisko.

– Myślałem tak: żadna instytucja, firma, korporacja nie ma takiej oferty, jaką mamy my – tłumaczy. – Bo czego młodzi potrzebują najbardziej? Tak jak wszyscy inni: szczęścia. Ale najczęściej szukają go tam, gdzie jest im zabierane. Chcą być kochani, chcą kochać, a nie potrafią. Szukają pomocy po omacku. Wydaje im się, że znajdą ją w świecie narkotyków albo alkoholu. Ale ten świat to na nich kasę zarobi, a ich szczęście ma gdzieś.

Maniura na katechezach tłumaczy: „My na innych ludzi patrzymy czasem z pogardą, zazdrością, pożądliwością. Jezus był jedynym, który przeszedł przez świat patrząc na innych wyłącznie z miłością”. Młodzi słuchają, ale do kościoła ciągle im daleko.

Jednego z bardziej opornych chłopaków udaje mu się zaprosić na mszę. Obiecuje: „Zobaczysz, Bóg do ciebie przemówi”. Po mszy chłopak przychodzi i mówi: „Proszę księdza, godzina w plecy. Pan Bóg mi nic nie powiedział”.

Maniura wyciąga wnioski: liturgia to jest szczyt, ostatni etap, do którego trzeba dochodzić. A jeśli młodzi nie mają doświadczenia wiary, msza ich tylko zniechęci. Dzisiaj mówi: – Wtedy postanowiłem z nimi po prostu być.

Rower

Trudno uwierzyć, że to ten sam budynek, który osiem lat temu był szary i bez życia. Dziś jest tu wszystko: biura, pokoje oblatów i pokoje gościnne, nowocześnie wyposażone łazienki, pralnia. I przede wszystkim kapliczka w piwnicy.

– Z ogrzewaniem podłogowym – uśmiecha się o. Maniura, kiedy schylamy głowy, by nie zahaczyć o niski strop.

– Byłem tam, gdzie oni – kontynuuje.

– Bez narzucania się. Bez wyjeżdżania z Panem Bogiem od razu. Jak gadaliśmy, to o wszystkim. Opowiadałem im o rodzicach, szczerze, bez ściemniania. Albo w siatkę graliśmy po szkole. Ale najwięcej zaczęło się na rowerach.

Idziemy do garażu, w którym oblaci trzymają narzędzia. I rowery. Wśród nich ten, na którym o. Maniura dojechał na Syberię. I do 47 różnych państw na całym świecie. Dziwię się, że rower nie ma amortyzatorów.

– Specjalnie taki chciałem. Bo czasem trasa prowadzi przez grząskie piachy. Z amortyzatorami nie dałoby się jechać – tłumaczy Maniura. – Dostałem go od swoich wychowanków. Kiedyś nie miałem na czym jeździć, to się sami złożyli. Służy mi do dziś.

Zaczyna się w pewnym katowickim parku.

– Moi uczniowie tam jeździli, szczerze mówiąc, na piwo do knajpy – mówi Maniura. Zaczyna jeździć z nimi.

– Bo jak się jedzie z paroma osobami i się gada, to oni natychmiast się otwierają. Właśnie w tej konkretnej sytuacji – wspólnej jazdy na rowerach. Wtedy to zobaczyłem. Zaczyna się prawdziwa rozmowa.

Z biegiem czasu przestają jeździć na piwko. Wsiadają na rowery, żeby szczerze pogadać. Także o Bogu.

– Jedno kółko, drugie, coraz dalej i dalej – opowiada Maniura.

– W 2007 r. pierwsza zagraniczna wyprawa na rowerach, do Wilna. Od tamtej pory tak sobie jeździmy, „na wiarę”.

Dotarli do dziewięciu celów. Z każdej wyprawy – oprócz trzech pierwszych – przywieźli wspomnienia, które opublikowali w kilku książkach. W wyprawie może uczestniczyć każdy, chociaż codziennie podczas postoju o. Maniura odprawia mszę. Nie zabierają pieniędzy na noclegi, nie organizują ich po drodze. Wszystko, co zabierają, musi zmieścić się na rowerze. Śpią w namiotach, nieraz pod gołym niebem. Czasem uda im się ogrzać w jakimś szkolnym korytarzu albo dawnej katechetycznej salce.

– Przyznam, że te nasze wyprawy to także taki znak rozpoznawczy, marketingowy – mówi o. Maniura.

– Gdyby nie one, wielu naszych podopiecznych o Niniwie by się nie dowiedziało. I pewnie wielu nie wróciłoby z wypraw jako nawróceni.

Książkę z ostatniej wyprawy kończą wspomnienia uczestników. Jeden z nich, Karol, postanowił stworzyć minidziennik. Pierwszego dnia pisze: „Albo rower pokocham do końca życia, albo znienawidzę”. Ostatniego: „Wyprawa zmieniła moje życie. Na zawsze”.

Odwaga

– Ojciec Tomek ma dar pociągania młodych i angażowania ich do różnych zadań, więc i ja dałem się pozytywnie „złapać” już na początku mojej przygody z Niniwą – jeszcze jako młody chłopak we wspólnocie młodzieży w Katowicach, kiedy ojciec Tomek był tam wikarym – mówi Krzysztof Zieliński, współpracownik o. Maniury.

– Robiliśmy niesamowite rzeczy, przedstawienia teatralne, rekolekcje dla setek młodych, nawet ewangelizowaliśmy w knajpach i dyskotekach. Momentami studia szły w odstawkę, żeby ogarnąć sprawy Niniwy. Skończyłem uniwersytet, oblaci byli już tu w Kokotku i potrzebowali kogoś do różnych, typowo świeckich zadań, jak sprawy informatyczne, formalne itd. Tym się dziś w Niniwie zajmuję. Jestem o. Maniurze bardzo wdzięczny.

Podczas rozmowy dręczy mnie pytanie: skąd młody wikary wiedział, jak dotrzeć do trudnej młodzieży?

– Niby w seminarium nas tego uczą... Ale u mnie to było inaczej – mówi o. Maniura. Stoimy na dachu budynku, w którym mieszczą się pokoje dla młodzieży. Nad nami – czyste niebo. Młodzi wnoszą tu śpiwory, żeby spędzić noc – jak mówią – w „hotelu miliongwiazdkowym”.

– W liceum byłem we wspólnocie młodzieżowej prowadzonej jednak bez jakiejś wizji. Co roku przychodził nowy wikary i w końcu żaden z nich nie realizował tak naprawdę programu dla młodzieżowej grupy. Denerwowało mnie to. Kiedy w zakonie zacząłem uczestniczyć w tzw. dniach skupienia, pomyślałem, że można by takie dni zorganizować dla młodzieży. Zaprosiliśmy młodych na sobotę, dziewiątą rano. Przyjechały tłumy. Do godziny dwudziestej siedzieliśmy, prowadziliśmy dyskusje o kapłaństwie, czystości, przebaczeniu. Okazało się, że młodzi tego potrzebują. Te dni skupienia trwają od dwunastu lat do dziś.

Jako młody zakonnik Maniura dużo czyta o założycielu zakonu – św. Eugeniuszu de Mazenod. To ksiądz, który w czasach po rewolucji francuskiej wychodzi do młodych na ulicę, gra z nimi w piłkę, a przede wszystkim – wbrew zakazowi władz, zakłada katolickie stowarzyszenie. Maniura przyswaja sobie jego credo: „Trzeba odważyć się na wszystko”.

– Dzisiaj pytają mnie często, czy nie boję się jechać rowerem na Syberię. Odpowiadam: jasne, że nie. Bo wiem, że to najlepsza okazja, żeby tych młodych przyciągnąć. Ja ich spotkaniem w salce katechetycznej nie skuszę. Ale rowerową przygodą na drugim końcu kontynentu już tak. I myślę sobie: „Eugeniusz też by się nie bał”.

Cierpliwość

Rower jest czarny, prosty, zwyczajny. Widać, że intensywnie używany. Założyciel Niniwy opiera się o ramę, w głowy pali nas kwietniowe słońce. Pytam: jaki był młody Tomek Maniura?

– Chyba normalny... – mówi. – To takie bardzo polskie, ale ja naprawdę przeżywałem dzieło Jana Pawła II. On mną po prostu wstrząsnął. Zastanawiałem się, jak facet z wysokości Watykanu może tak przyciągać do siebie młodych. Wiarę dostałem też od rodziców. To byli ciężko pracujący ludzie z tego świata, bardzo blisko ziemi.

Doświadczenia z domu Maniura przenosi na podopiecznych. Widzi, że jeśli dziecko nie dostanie od rodziców dobrych relacji w wieku dwóch, trzech lat, jako nastolatek będzie się tylko buntować. – Ja też miałem momenty buntu, zwątpienia. Normalnie chacharzyłem, jak inni – mówi.

– Ale w rodzicach widziałem autorytety, więc nie zszedłem na złą drogę. Dzisiaj jest tak: masz synek tablet i się baw. Tyle że w ekranie dziecko nie znajdzie relacji. I kiedy przychodzą problemy, rodzic zaczyna się o dziecko upominać, słyszy: „Spadaj na drzewo, wolę dragi”.

Takich Maniura też na swojej drodze spotyka. Przyjmuje strategię składającą się z dwóch procesów. Najpierw – zgodnie z zaleceniem św. Eugeniusza – pomóc im stawać się ludźmi. A potem: nauczyć nazywać i przeżywać emocje.

– Bo dzisiaj świat jest nieludzki – tłumaczy, oprowadzając po gościnnych pokojach. – Młodym się wydaje, że mają dużą wiedzę, bo wszystko znajdą w smartfonie. Ale nie mają mądrości życiowej. A nic nie rozwija bardziej niż żywy kontakt z rówieśnikami.

O. Maniura nazywa to budowaniem tożsamości. – Wśród pozornie przyziemnych zajęć, jak wyprawa rowerowa, koncert, ognisko, staram się prowokować do zadawania najważniejszych pytań: kim jestem, skąd pochodzę – mówi.

– Odpowiedzi szybko prowadzą do Boga. Pochodzę od moich rodziców? Nieprawda. Zanim rodzice mnie zaplanowali, do życia powołał mnie Bóg. W podróży na rowerze widzę tylko to, co jest do najbliższego zakrętu. A dalej? Tylko On to wie.

Potem następuje proces drugi: emocje. – Na wyprawie rowerowej jest dwadzieścia osób. Wcześniej się nie znali. Każdy inny, z własnymi słabościami, przyzwyczajeniami, nawet gwarą. I w tym byciu ze sobą 24 godziny na dobę uczą się, jak akceptować innego człowieka. Więcej: uczą się temperować własny charakter. Nawet jak chcieliby krzyknąć, opieprzyć kogoś, że za wolno jedzie – nie mogą. Muszą ze sobą wytrzymać jeszcze setki kilometrów.

– A ojciec? – przerywam. – Też się tego uczy?

– Jasne – mówi. – Inaczej wyprawa nie miałaby sensu. Zamiast tego mógłbym pojechać sobie na wakacje w ciepłe kraje. Ale jadę z nimi tym rowerem i śpimy razem pod gołym niebem m. in. po to, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie samym.

– I czego się ojciec dowiedział?

– Na przykład, że w ogóle nie mam cierpliwości. Wszystko chcę mieć zaraz. A w pracy formacyjnej właśnie to jest bardzo ważne: cierpliwość.

Rzeczy

Na wyprawach zdarzają się niewierzący – o. Maniura nie pyta o wiarę, nie narzuca się, nie nawraca na siłę. Czy wracają odmienieni? Nie wszyscy, ale wielu. Wyprawa to wydarzenie formacyjne.

Jest 2012 r. Uczestnicy wyprawy Niniwy jadą przez Finlandię. W nogach mają już setki kilometrów. Jest piątek, więc przychodzą do o. Tomka i kręcą nosem: – Ojciec, jutro sobota, może byśmy znaleźli jakiś dach nad głową. No, przynajmniej coś cieplejszego niż namiot rozbity przy kilku stopniach ciepła.

– Spokojnie, zaufajcie – odpowiada Maniura.

W sobotę rano, jak zawsze, czyta fragment Ewangelii. Przypadkowy, bo ten sam, co w każdym katolickim kościele tego dnia: Kazanie na Górze. „Nie martwcie się o to, gdzie będziecie spać. Nie martwcie się, co będziecie jedli”.

Ruszają w drogę. Okolica w większości protestancka, a raczej poprotestancka, bo kościoły, które tu zostały, dawno opustoszały. Wieczorem docierają do wioski, widzą kościół, a obok – tablicę z aktualnymi datami. Cieszą się – jest szansa na sen pod dachem.

Maniura puka do drzwi plebanii. Otwiera mu potężny mężczyzna. „Typowy Fin” – myśli sobie zakonnik. – „Nie ma szans na nocleg”.

Łamaną angielszczyzną próbuje tłumaczyć, że wyprawa, że z Polski, kilometry na rowerach, chcieliby chociaż raz te kości chwilę ogrzać...

– Godoj, chopie, skądżeś jest? – odzywa się nagle mężczyzna. Jedyny w tej części Finlandii katolicki ksiądz. Krystian z Gliwic.

– Jeden chłopak przed wyprawą podpisał mi oświadczenie, że jest ateistą i że Boga nie ma – mówi dziś Maniura. – Po wyprawie przyszedł i powiedział: „Nie no, proszę księdza, jak takie rzeczy się dzieją, to jednak jest”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2016