Czyste niebo nad Gdynią

"Przegoniliśmy deszcz. Taka jest siła naszej muzyki" - wołał w sobotni wieczór z głównej sceny festiwalu Open’er w Gdyni Mike Patton, kończąc wielki koncert legendarnej grupy Faith No More. Zespół dysponujący taką mocą, powinien być zapraszany na festiwal co roku. Zwłaszcza, że na zaklinanie deszczu wykorzystuje tylko część swoich sił. Przede wszystkim zaklina bowiem widzów.

07.07.2009

Czyta się kilka minut

Deszcz - częsty, nieproszony gość letnich festiwali muzycznych - który rzeczywiście pierwszy i jedyny raz w tym roku postraszył widzów zgromadzonych na gdyńskim lotnisku Babie Doły, w istocie ustąpił zanim Patton zaczął sławić czyste niebo ("the sky is clear tonight") w lirycznym "Just A Man" pod koniec koncertu. Ale mam wrażenie, że Faith No More przegonił nie tylko chmury zbierające się nad Babimi Dołami, ale też te, które zawisły zupełnie nieoczekiwanie nad całym Open’erem.

Zaczęło się zupełnie nie po myśli organizatorów. Koncert Arctic Monkeys miał być wielkim początkiem nowego, rozszerzonego do czterech dni koncertów festiwalu. I rzeczywiście zaczynali we czwartek wieczorem pod jasnym jeszcze niebem z werwą godną miana pierwszej wielkiej muzycznej gwiazdy epoki internetu. Polski koncert miał być wyjątkowy, bo młodzi Brytyjczycy chcieli po raz pierwszy zaprezentować na żywo i przedpremierowo nagrania z przygotowanej dopiero do wydania trzeciej płyty. Udało im się jeszcze zagrać singlowy utwór, który będzie ją promował. I wtedy niespodziewanie padło nagłośnienie głównej sceny festiwalu. Akurat, gdy podczas pozytywnego, energicznego "Fluorescent Adolescent" z poprzedniej płyty, publiczność zaczęła rozkręcać się do rytmu gitarowych utworów Brytyjczyków. Nieświadomi niczego chłopcy z odsłuchami własnych instrumentów na uszach odgrywali jeszcze przez minutę niemą pantomimę przed zamienioną nagle w słupy publicznością. Niestety skorygowana naprędce usterka znowu dała o sobie znać. Zespół opuścił na kilkanaście minut scenę. Coś takiego zdarzyło się pierwszy raz w historii gdyńskiego festiwalu, ale też nie z winy organizatorów. Zawiódł mikser używany przez Anglików do nagłośnienia koncertu. Dyrektor festiwalu, Mikołaj Ziółkowski, przepraszał jednak i tłumaczył: "To nie tak miało wyglądać. Ale takie problemy, to nieodłączny element wszystkich festiwali". Arctic Monkeys wrócili na scenę, ale wyraźnie zdeprymowani i zagubieni, grali już jakby od niechcenia, nie potrafili odbudować nastroju koncertu. Po każdym niemal utworze robili dłużące się przerwy, namawiali się, jakby zastanawiając czy warto jeszcze ratować skazany na porażkę występ.

Młodych muzyków wyraźnie zżarł nie tylko stres, dekoncentracja, presja ważnego koncertu, ale przede wszystkim brak doświadczenia scenicznego i charyzmy. Problemy techniczne nie są już może codziennym chlebem artystów scenicznych, ale gwiazdy grające przed kilkudziesięciotysięczną publicznością powinny w razie ich wystąpienia umieć bez kompleksów kontynuować koncert.

Arctic Monkeys potwierdzili niestety w Gdyni obawy, że nie są zespołem przygotowanym do dźwigania ciężaru nie do końca zasłużonego sukcesu. Jeden z najważniejszych, w opinii krytyków, zespołów rockowych młodego pokolenia zagrał jak grupa licealistów, którym wysiadł wzmacniacz podczas przeglądu szkolnych kapel.

Z drobnymi problemami technicznymi (awaria komputera) bez kłopotu radzili sobie występujący chwilę potem weterani sceny elektronicznej, Basement Jaxx, chociaż ich koncertowi brakowało takiego polotu i fantazji, jak podczas poprzedniej wizyty w Gdyni, trzy lata temu. Drobne kłopoty nie opuszczały festiwalu także w ciągu kolejnych dni. Na początku piątkowego koncertu Moby’ego dźwięk wzmacniał się i słabł.

Wielka gwiazda muzyki elektronicznej stworzyła jednak niezapomniane, prawdziwie eklektyczne widowisko, łącząc w charakterystyczny dla siebie sposób pochodzące z całkiem różnych biegunów muzyczne style. Muzyk, sam grając na kilku instrumentach, z towarzyszeniem zespołu i wokalistów serwował zarówno stare, dobrze znane utwory z "Why Does My Heart Feel So Bad" na czele, jak i znacznie mniej udane nowsze kompozycje, żonglując gatunkami od trip-hopu przez taneczną elektronikę z elementami rocka lub punku aż po kiczowate nowojorskie disco i brytyjski rave. Nawet tak miałkie artystycznie, czysto rozrywkowe gatunki, w rękach Moby’ego zyskują ciekawy, autorski sznyt. Moby udowodnił ponadto, że mimo opinii introwertyka, potrafi być znakomitym showmanem, nawiązującym swobodny, ciepły kontakt z publicznością. A w dodatku, że może zagrać niemal wszystko. Nawet klasyczne country, co pokazał wykonując specjalnie dla polskiej publiczności "Ring Of Fire" Johnny’ego Casha.

Zaskakujące covery, wykonania utworów klasyków z odmiennych muzycznych pokoleń i gatunków, wplatane we własne kompozycje cytaty, to zresztą już całkiem powszechna cecha występów większości współczesnych grup muzycznych i wykonawców od tych debiutujących po największych. Dlatego nie sprawia już wielkiego zaskoczenia kryjący się pod nazwą Speed Caravan projekt algierskiego muzyka, grającego na klasycznych orientalnych instrumentach utwory mistrzów elektroniki z The Chemical Brothers. Albo Faith No More grający na ciężką rockową nutę słynny temat z "Rydwanów ognia" jako intro do swojego "Streapsearch". Albo portugalsko-angolska Buraka Som Sistema rozgrzewająca publiczność zaplątanymi we własne utwory fragmentami z Rage Against The Machine i The Prodigy. Ani też tym bardziej - w końcu tego można było się spodziewać - cytaty z twórczości Michaela Jacksona wplatane w koncerty Q-Tipa, Basement Jaxx ("Billy Jean") oraz… Kapeli Ze Wsi Warszawa. Muzyczny postpostmodernizm.

Wspominani Basement Jaxx nie byli jedyną gwiazdą, która na Open’erze wystąpiła po raz kolejny. Po trzech latach na Babie Doły powrócił także zespół Placebo. The Prodigy zagrało natomiast znów rok po ostatnim występie na organizowanym także przez agencję Alter Art krakowskim Coke Live Festival. Dlatego występy tych wciąż popularnych grup, które zachowują sceniczną formę, mimo że ich nowe płyty nie determinują już, jak dawniej, światowej muzyki, nie były najbardziej oczekiwanymi na tegorocznym Open’erze. O to miano konkurowali - namaszczeni tak głównie przez organizatorów - Kings Of Leon, czwórka młodych Amerykanów tworzących jeden z najbardziej obecnie popularnych rockowych bandów z drugiej strony oceanu oraz - według opinii widzów - Faith No More.

Zanim jednak powracająca na scenę po 11 latach legendarna grupa zaczęła gromadzić pod sceną niezliczony tłum widzów, organizatorzy musieli stawić czoło kolejnym przeciwnościom. Opóźnienia lotów, które powodują zmiany w programie festiwalu, to już zresztą obok deszczu i usterek technicznych kanon problemów, z którymi zmagają się producenci letnich festiwali. Tym razem zburzyły one misternie spleciony program festiwalowej soboty. Koncert Buraka Som Sistema przeniesiony został na niedzielne późne popołudnie - porę niezbyt sprzyjającą tej szalonej, bardzo afrykańskiej z ducha muzyce.

Koncert Madness z kolei, który w programie miał poprzedzać Faith No More ze Sceny Głównej przesunięty został na mniejszą Scenę World niestety w porze kolidującej już częściowo z występem tych drugich. Całych koncertów dwóch muzycznych legend nie sposób już było zobaczyć. Jak w wielu przypadkach podczas festiwalu, trzeba było dokonać wyboru. Madness, klasycy stylu ska, wystąpili w Polsce po raz drugi, ale ten pierwszy koncert odbył się gdzieś w zamierzchłych latach 80. w kultowym wówczas warszawskim hotelu Victoria i ciężko przypuszczać, że ktoś ze zgromadzonych pod sceną w Gdyni mógł go pamiętać. - Większości z was nie było jeszcze na świecie. To było jakieś 25 milionów lat temu - żartował wokalista grupy, Suggs. Madness zaczęli od znakomitego przeboju sprzed lat "One Step Beyond". Starsze kompozycje, pamiętane przez wielu widzów jako przeboje z czasów dzieciństwa porywają wciąż publiczność, nowsze, pochodzące z ostatniej płyty jednak nużą. Muzyka, którą grają, mocno się już jednak postarzała.

Tego nie można powiedzieć o Faith No More. Mimo, że poza Mikiem Pattonem na głowach pozostałych członków grupy widać już siwe włosy, ich niektóre utwory brzmią, jakby były wytopione z nierdzewnej stali i nawet po latach, w których nie były używane, wciąż działają jak nowe. Dla wielu ludzi to był koncert marzeń, zwłaszcza że Faith No More grało w Polsce tylko raz, w katowickim Spodku w 1997 r., kiedy wielu widzów gdyńskiego festiwalu bawiła się jeszcze w piaskownicy albo wyszła już z niej, jak piszący te słowa, ale wciąż zmagała się z zakazami niepełnoletności. Gdy Mike Patton zapytał ze sceny, ile osób ogląda ich po raz pierwszy i uniósł się rzadki lasek rąk, wokalista krzyknął: - Kłamcy! I powtórzył pytanie prosząc, żeby ręce podnieśli ci, którzy oglądali już Faith No More na żywo. - Pięćdziesiąt osób? Myślałem, że byliśmy popularni - żartował. Dlatego amerykańscy rockmeni zagrali koncert głównie dla pozostałych 50 tysięcy. Poza trochę anachronicznie brzmiącymi "From Out Of Nowhere" i "Falling To Pieces" nie zabrakło praktycznie żadnego z ich znanych i ważnych utworów, chociaż zaczęli od własnej interpretacji "Reunited" grupy Peaches. Potem zabrzmiały między innymi okraszony ciężkim gitarowym riffem "Ashes to Ashes", relaksujący, liryczny "Easy" z repertuaru Lionela Richie i grupy The Commodores, wybuchowy "Midlife Crisis" i agresywny "The Gentle Art of Making Enemies".

Słynący z niekonwencjonalnych zachowań Mike Patton, jedna z największych osobowości scenicznych współczesnej muzyki, w czerwonym garniturze i koszuli biegał po scenie z megafonem, wił się po niej, zaczepiał widzów i ochroniarzy każąc im śpiewać "Evidence"… po polsku. Ale przede wszystkim wykorzystywał swoje niezwykłe możliwości wokalne, które ćwiczył przez lata także na płytach Björk, jazzmana Johna Zorna i w licznych własnych projektach. Płynnie przechodził z pięknego niskiego śpiewu do rytmicznego rapu, beatboksu, wrzasku, szeptu, jęku… To był powrót w wielkim stylu, godny tej nie dającej się zaszufladkować w żadnym muzycznym gatunku, kompletnie nieobliczalnej grupy.

Koncert Faith No More był zresztą swoistym festiwalowym apogeum. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy, którzy lepiej lub gorzej zaprezentowali się na festiwalu przed występem grupy Pattona, byli jedynie jej supportem, mającym rozgrzać publiczność przed występem jedynej ponadczasowej gwiazdy. Jeżeli według szacunków organizatorów sobotnie koncerty oglądało 86 tys. widzów, to w szczytowym momencie koncertu Faith No More pod sceną mogło być nawet 60 tys. ludzi.

O występującym po nich Pendulum mogę powiedzieć tylko tyle: są grupy, których muzyka nie wytrzymuje próby czasu. Gorzej jednak, gdy muzyka nie wytrzymuje próby nerwów. To chyba jedyny zespół, który kompletnie nie zasłużył na występ na Open’erze w dodatku na Scenie Głównej.

Niedziela przyniosła kilka solidnych, aczkolwiek przewidywalnych koncertów. Kings Of Leon reklamowani jako "najbardziej pożądany koncertowo zespół świata" nie wzbili się ponad poziom poprawnych odtwórców utworów ze swoich dosyć zresztą przecenianych płyt. Lepiej niż trzy lata temu wypadło Placebo, które w tym czasie wzbogaciło się o znakomitego perkusistę. The Prodigy z kolei, jak zwykle demoniczni, jakby zaklęci przez kapłanów wudu, z Keithem Flintem wirującym w obłędnym tańcu, zagrali krótki, ale potwornie dynamiczny, pełen punkowej energii, widowiskowy koncert. Erupcja tego wulkanu dobiegła końca, gdy niebo nad Gdynią zaczęło pokrywać się już purpurą poniedziałkowego świtu. Chmury znad Open’era znowu odleciały.

***

Festiwal Open’er nie tylko poradził sobie z kryzysem gospodarczym, ale w czasie jego trwania rozwinął. Przybył jeden dzień festiwalowy, znowu pobity został rekord frekwencji. Oprócz gwiazd z zagranicy organizatorzy zaprosili jak zwykle czołówkę polskich wykonawców: Marię "Awarię" Peszek, reaktywowaną grupę Izrael, obdarzoną znakomitym, porównywanym z Kate Bush głosem, Gabę Kulkę czy mieszający nowoczesne elektroniczne rytmy z tradycyjną muzyką mazowieckiej wsi Village Kollektiv. Podczas, gdy zachodnioeuropejskie festiwale borykały się ze skutkami kryzysu zwłaszcza w zmniejszonej frekwencji zagranicznych gości, Open’erowi kryzys w tym względzie nawet pomógł. Jeszcze nigdy nie spotykało się na Babich Dołach tylu obcokrajowców, od Portugalczyków po Rosjan. Dla wszystkich było tu po prostu taniej niż w duńskim Roskilde, na brytyjskim Glastonbury, a nawet niż na węgierskim Szigecie. Silną grupę już tradycyjnie stanowili Skandynawowie, ale najbardziej widoczni byli w tym roku Litwini. W niedziele przed koncertami na festiwalowym placu łopotali flagami i wiwatowali podczas spontanicznej imprezy z okazji 1000-lecia Litwy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej