Czas przebudzenia

06.02.2006

Czyta się kilka minut

ANNA MATEJA: - Tragedia w Chorzowie stawia wiele pytań, z reguły dość konkretnych, odnoszących się do okoliczności. A gdyby zapytać: czy współczesny człowiek żyje na wulkanie? Zbudowaliśmy cywilizację, by zadomowić się w naturze, jednak takie katastrofy jak na Śląsku uświadamiają nam, ile sami na siebie zastawiamy pułapek.

JACEK HOŁÓWKA: - Życie na wulkanie i cywilizacja ryzyka to nie tylko zagrożenia. Oczywiście, nikt nie chce się ocierać o śmierć, ale już ekscytacja jest atrakcyjna dla znacznej części populacji. Jedni uprawiają bungee-jumping, inni boks. Nie brakuje ludzi, którzy smakują niebezpieczeństw, by sprawdzić, czy w trudnej sytuacji dadzą sobie radę. Takie zachowania nasiliły gry komputerowe, stępiając naszą wrażliwość i wprowadzając w świat realno-wirtualny. A to może być uwodzicielskie: akceptacja wysokiego ryzyka w grach komputerowych może przenieść się np. na ryzykanckie prowadzenie samochodu.

Ale - ryzyko jest w życiu konieczne, byśmy wykształcili w sobie zdolność stawiania mu czoła. Musimy zachować siłę, odwagę i niezłomność wewnętrzną po to, by w sytuacji, w której musimy się bronić, nie obleciał nas strach.

- Zwiedzanie wystawy gołębi pocztowych nie wydaje się tak niebezpieczne jak korzystanie z samolotu czy ogrzewanie domu gazem. Ufamy, że ludzie odpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo zrobili wszystko, by nic nam nie zagrażało. Co robić z ryzykiem, którego istnienia nie jesteśmy świadomi?

- Ryzyko cywilizacyjne bierze się stąd, że nie potrafimy myśleć perspektywicznie - nie wyobrażamy sobie, że może dojść do najbardziej niespodziewanych zbiegów okoliczności, które wywołują katastrofę. Popadamy w jakiś rodzaj naiwności, zadufania, lekceważenia kontroli.

W badaniach, jakie przeprowadzono nad wypadkami samolotowymi (choć danych jest niewiele, bo dochodzi do nich rzadko), jedna kwestia jest niepodważalna - dochodzi do nich tylko w sytuacji nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Spośród pięciu możliwych przyczyn wypadku, z których każda jest bardzo nieprawdopodobna, w jakimś momencie zbiegną się wszystkie i wtedy z minimalnego powstaje niebezpieczeństwo wielkie. Podobnie było w Chorzowie czy w jakiejkolwiek innej katastrofie: jest taka nieszczęśliwa chwila, że ktoś nie sprawdził hamulców, nie zrzucił śniegu, a komuś spieszyło się dowieźć dzieci na kolonie.

Spośród osób, które piją, ryzyko spowodowania wypadku ponosi tylko 1 proc. Wsiadając do samochodu po trzech piwach, mogą się przekonywać: "Szansa, że wszystko pójdzie dobrze, wynosi 99 na 100, więc nie ma się czego obawiać". Zapominają jednak, że tego dnia siada za kierownicą tysiąc podobnie myślących Polaków. Statystyka mówi, że dziesięciu z nich musi mieć wypadek, a żaden nie wie, czy jest w grupie chronionych, czy naznaczonych. Gubi nas złe wyobrażenie o tym, czym jest prawdopodobieństwo. Nie musimy kochać ryzyka; po prostu, gdy słyszymy, że jest małe, wychodzimy z założenia, że nie ma go wcale.

- Dlaczego łatwiej się nam zjednoczyć wokół trumien ofiar z Chorzowa i symbolicznym okazywaniu współczucia, a nie np. wokół odśnieżania czy jakiejkolwiek pracy, która zapewnia innym bezpieczeństwo albo, po prostu, życie?

- Bo mamy świetnie wykształcony instynkt solidaryzowania się z tymi, którym przytrafiło się coś strasznego. Ale kochając solidarność, zapominamy o solidności. Nie myślimy o tym, że mamy obowiązek sprzątać śnieg nie tylko z obawy przed grzywną, ale ze względu na nieznanych sobie ludzi, którzy inaczej mogą złamać nogę.

Nie mamy umiejętności samoorganizowania się i nie chcemy myśleć w kategoriach: "Inny człowiek ma takie same prawa". Przeciwnie - kochamy konkurencję. Jeśli tylko mamy wrażenie, że jesteśmy anonimowi, natychmiast stajemy w zawody i chcemy z tymi "obcymi" wygrać. Nie jesteśmy napastliwi, nie dręczymy ani nie spychamy z drogi, ale próbujemy ich przechytrzyć. Nie umiemy i nie chcemy stosować zasady fair play, mimo że dzięki dobrej organizacji całej społeczności żyłoby się lepiej. To nawet nie jest egoizm, ale jakaś czupurność, chęć postawienia na swoim. I chyba nie ma się czemu dziwić: komunizm zmuszał nas do myślenia stadnego, czego nie znosiliśmy; teraz z kolei żyjemy w dzikim kapitalizmie, który wypracowuje w ludziach przekonanie, że w życiu wygrywa tylko ten, kto nie ma skrupułów i... stajemy się tajskimi bokserami. W życiu publicznym pojawiło się myślenie, że wolno robić wszystko, co jest niekaralne. Nie jestem nastawiony represyjnie i nie zachęcam do wzajemnej kontroli, ale powinniśmy się nauczyć życzliwego koordynowania działań.

- Ale komunizm skończył się kilkanaście lat temu.

- W duszy trwa o wiele dłużej.

- Kapitalizmu też raczej nie lubimy, czego pośrednim dowodem są wyniki ostatnich wyborów: podoba się "socjalizm bez komunistów".

- Cyceron pisał, że robię zło, którego nie chcę, a nie dobro, które chciałbym czynić... Takie zachowania są silniejsze zarówno od niechęci do kapitalizmu, jak od nas samych.

Kolejny ważny problem to absurdalność prawa. Ludzie łamią je, są nieostrożni i mało zapobiegliwi, bo wiedzą, że nie będą z tego rozliczani. Zdarzenie w Chorzowie też to pokazało - właściciele hali nie mieli prawnego obowiązku odśnieżania dachu! Zapadł nawet w tej sprawie wyrok sądowy, a przecież jest to niezgodne z jakimkolwiek intuicyjnym poczuciem prawa. Dalej: każdy ma obowiązek sprzątania śniegu ze swojej posesji, ale nie wolno mu tego robić, jeśli nie ma badań lekarskich i nie przeszedł odpowiedniego kursu. Gdyby straż miejska chciała prześladować właścicieli domów, może ich karać za to, że weszli na dach i zrzucili śnieg, nie mając do tego odpowiednich uprawnień. Najbardziej kuriozalny przepis polega na tym, że za wysokość wymagającą oficjalnego zezwolenia przyjęto jeden metr!

- Ale czy nikt wcześniej nie widział tych przepisów i nie mógł powiedzieć: "Boże, przecież to absurdalne"?

- Problem w tym, że takich przepisów jest mnóstwo. Nikt ich nie zmienia, ponieważ parlament mamy taki, jaki mamy, a to on jest odpowiedzialny za stan prawa. Tylko raz wybraliśmy ludzi kompetentnych, ale, niestety, nieznających się na polityce; później w Sejmie zasiadali już z reguły ci, którzy znali się na polityce, ale na niczym innym - nie. I to jest największe w Polsce ryzyko społeczne: że wpadamy w obroty przypadkowo wybranych ludzi, którzy na dobrą sprawę zawsze sami siebie dobierają. Wybieramy, nie wiedząc de facto na kogo głosujemy, potem okazuje się, że jakaś osoba jest powiązana z różnorakimi grupami wpływu czy też znajomymi, otrzymującymi później mniej lub bardziej istotne stanowiska.

Sami sobie stwarzamy życie na wulkanie.

- Przekonanie, że jesteśmy bezpieczni, bo zapewniają nam to inni, zawsze jest złudne?

- Nie przesadzajmy. Niedopuszczalne byłoby sprawdzanie licencji pilota przed wejściem do samolotu czy znajomości miasta u kierowcy autobusu - naszym podstawowym obowiązkiem wobec pozostałych członków społeczeństwa jest zaufanie. Jesteśmy też zobowiązani do takiego postępowania, które nie złamie zaufania pokładanego w nas. Przecież wypełniając jakiekolwiek role społeczne, działamy już nie jako jednostka, ale instytucja, a to tylko powiększa naszą odpowiedzialność wobec wielu anonimowych ludzi, których nie możemy zawieść.

Trudno jednak nie zauważyć, że w kwestii zapewniania sobie bezpieczeństwa popełniamy najbardziej prymitywne błędy, jakie można sobie wyobrazić. W całej Europie Zachodniej drzwi w budynkach użyteczności publicznej nie mogą być zamykane na klamkę, ale muszą mieć poprzeczną barierkę, którą się pcha i wszyscy bez trudu wychodzą, nawet w największym zgiełku. Drzwi muszą się otwierać na zewnątrz. Nasze przepisy takich rozwiązań nie zastrzegają.

- Kilka dni po katastrofie w Chorzowie minister sprawiedliwości prawie wskazał palcem winnych tragedii. Po co?

- Bo lubimy szukać kozła ofiarnego - to przejaw myślenia stadnego, chorobliwego i niedopuszczalnego. Nie boję się, że dojdzie do linczu; już jednak doszło do zaszczucia człowieka przed jego osądzeniem - jeden z konstruktorów próbował przecież popełnić samobójstwo. Tymczasem tam nie ma jednego winnego. Każdy wskazany prawdopodobnie byłby odpowiedzialny w 1 proc., a w 99 proc. byłby ofiarą okoliczności, w których się znalazł. Gubi nas zjawisko rozproszonej odpowiedzialności: każdy człowiek odpowiada tylko za fragment czynności, które wykonuje; nikt zaś, obawiając się kary, nie chce wziąć odpowiedzialności za całość. A tu nie chodzi o karę, ale o koordynację - dobrą organizację działań. Społeczeństwo postępuje dokładnie na odwrót: zaszczuwa ludzi, bo nie obchodzi go koordynacja, tylko kara. Dlatego nie spocznie, dopóki nie zapadnie wyrok.

- Śmierć w Chorzowie uczczono żałobą narodową. Czy przejęliśmy się równie silnie tym, że tej zimy zamarzło już ponad 140 osób?

- Gorszy mnie ten brak proporcji, wydaje mi się nawet czymś moralnie niestosownym. Nie wnikając w szczerość okazywanego współczucia - i przez ludzi, i przez władze - jedna rzecz mnie jednak w tych dniach ujęła: obietnice konkretnej pomocy, np. Zbigniew Preisner zobowiązał się sfinansować studia osieroconego w katastrofie chłopca z Opolszczyzny.

- A dlaczego wchodzą w to dziennikarze? Zaglądają rodzinom ofiar do domów, nagabują tego chłopca?

- Było to demoralizujące i w złym smaku. Zresztą w ciągu pierwszych dni od wypadku większość mediów zachowywała się natrętnie, niestosownie. Nie było nowych informacji, bo nie mogło być, więc w kółko pokazywano to samo. Kilka razy emitowano ujęcie odśnieżających ludzi, w pobliżu których leżał martwy człowiek. Po co? By dokonać ekspiacji za śmierć człowieka? Przecież to był czyjś ojciec, brat, mąż.

Media wiedzą jednak, że w ludziach jest chęć przeżycia ekscytacji, freak out. To nie jest tylko ryzykanctwo, ale, najczęściej, udawana rola, w którą wchodzimy po to, by przeżyć swoiste katharsis. Jeśli jakiś człowiek zaczyna się czymś ekscytować, inni zazdroszczą mu przeżyć, a swoje życie oceniają jako mdłe i puste. Media też o tym wiedzą. Może dlatego przez pierwsze dni relacji z Chorzowa miałem wrażenie, że wróciliśmy do czasów gladiatorów i igrzysk rzymskich? Epatowania czyjąś śmiercią? Tymczasem nikt nie bije się w piersi i nie widzi, że po skandalu budowlanym nastąpił medialny.

Jeśli człowiek ma chorobliwą potrzebę ekscytowania się śmiercią, ranami, rozlewem krwi - co jest niesmaczne, niemoralne, wręcz haniebne - musi zdawać sobie sprawę z tej słabości i ubezpieczać się od pułapek swojego charakteru. Epatowanie cierpieniem i przemocą jest czymś dużo bardziej niebezpiecznym i godnym potępienia niż pornografia, dlatego media powinny być wobec tych tematów szczególnie ostrożne.

Przypuszczam, że chorzowska tragedia sporo zmieni w tej sferze. Kosztowała życie ponad 60 osób, ból jeszcze większej liczby ludzi, niesmak chyba niemałej części społeczeństwa - może nas to przebudzi. Uświadomi, jak cenna jest solidność czy poczucie taktu w mediach. Przypomni wszystkim, że nieraz celowo manipuluje się nami po to, by obudzić w nas gorszą część naszego charakteru czy instynkty oraz zainteresować, w sposób przedmiotowy i niski, cierpieniem innego człowieka.

Prof. JACEK HOŁÓWKA (ur. 1943 we Lwowie) jest filozofem i etykiem. Wykłada w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, zajmuje się filozofią analityczną i filozofią moralności. Ostatnio wydał książkę "Etyka w działaniu"; jest redaktorem naczelnym "Przeglądu Filozoficznego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2006