Czar dwóch kółek

Nie, nie będzie to, skądinąd obiecujący, felieton o urokach publicznych toalet. Będzie to fragment z wyznań upadłego cyklisty.

28.04.2006

Czyta się kilka minut

W Poniedziałek Wielkanocny, niepomny przestróg matki, która od dziecka ostrzegała mnie, żebym nie uprawiał sportu, bo się zmęczę, wsiadłem na mój błyszczący od nowości rower i pomknąłem chyżo w siną i drżącą od niepewności dal. Jeszcze do niedawna byłem dumnym i nostalgicznym posiadaczem niezawodnego pojazdu pod niezbyt wyrafinowaną nazwą Rekord 10, na którym zadawałem szyku od podstawówki. Gdy jednak po latach udręczania ciała i umysłu przez czytanie i pisanie niezrozumiałych książek zostałem wreszcie profesorem krakowskiej uczelni, postanowiłem dla lepszego samopoczucia odmienić swój status społeczny i przesiadłem się z komunistycznej kolarzówki na szwajcarskie cudo z zawrotną ilością kombinacji przerzutkowych i dynamem wpuszczonym w przednią piastę.

Wychowałem się w mieście, gdzie rower stanowił najczęściej przepustkę do sportu, w którym rzeczywiście o życie czasami chodzi, a mianowicie do żużla. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego w języku polskim ta prawdziwie męska dyscyplina bierze nazwę od podłej nawierzchni, po której jeżdżą motocykle (to tak, jakby lekkoatletyka nazywała się "tartan", koszykówka - "parkiet", a wyścigi samochodowe - "beton"), nie zaś, jak w Anglii, ojczyźnie speedwaya - od szaleńczej prędkości, jaką rozwija się na torze. To nierozumienie nie zwalniało mnie bynajmniej od udziału w dorocznym Czarze Dwóch Kółek, kiedy to, żądni sławy naśladowcy Henryka Glücklicha i Ivana Maugera (którego karierę miał za parę lat bezlitośnie złamać w Chorzowie Jerzy Szczakiel), pedałowaliśmy na złamanie karku na swoich bicyklach, wyobrażając sobie, że ryk naszych pojazdów wzmaga ryk oszalałej z zachwytu widowni, wśród której najżywiej reagują piękne kobiety szukające między rycerzami czarnego sportu swojego przeznaczenia.

Nie była to nikczemna epoka wypasionych rowerów górskich otrzymywanych z okazji Pierwszej Komunii Świętej i rzucanych w kąt po tygodniu. Nie była to jeszcze także epoka składaków, która nastała wraz z fałszywym luksusem czasów gierkowskich. Była to genialna, choć PRL-owska epoka, w której rower - często kombinowany z byle czego - prowadził na skraj szczęścia nieobecnego gdzie indziej. Nie mam w swoim archiwum wielu zdjęć z dzieciństwa. Właściwie mam tylko jedno i dowodzi ono niezbicie, że szczęście malujące się na twarzy dziecka siedzącego na trzech kółkach może być bezbrzeżne.

Jak pamiętamy, Edyp miał rozwiązać zagadkę Sfinksa, która brzmiała następująco: co to za stworzenie, które najpierw chodzi na czterech nogach, potem na dwóch, a w końcu na trzech. Odpowiedź na tę zagadkę była w świecie greckim trywialnie prosta. Najpierw dziecko raczkuje, potem chodzi wyprostowane, na końcu zaś musi podpierać się laską. Dziś jest inaczej. Współczesny Sfinks odwróciłby tę ewolucję i pytał współczesnego Edypa, co to za stworzenie, które najpierw jeździ na trzech kółkach, potem na dwóch, a na końcu na czterech. Odpowiedź byłaby równie prosta: najpierw dziecko siedzi na trójkołowym rowerku, potem jeździ na bicyklu, a jak mu się nie chce już ruszać, to wsiada do samochodu. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, co różni nas od starożytnych Greków, to już wie: oni na starość mądrzeli, my dziecinniejemy.

Chcąc więc uchronić się przed zdziecinnieniem, a jednocześnie zachować naiwność dziecka, w Wielkanocny Poniedziałek odrzuciłem ze wstrętem myśl o przejażdżce samochodem i wskoczyłem rączo na siodełko mojego nowego cuda. Umknąwszy w Mydlnikach kąpieli zgotowanej przez miejscowych higienistów, przedarłszy się następnie przez estetyczny dopust odpustu na Salwatorze, wyjechałem na ścieżkę rowerową na nadwiślańskich bulwarach. Gdy tylko poczułem wiatr w żaglach, rzuciłem się w pogoń za utraconą bezpowrotnie młodością. Niestety, okazało się rychło, że wiatr nie był w plecy, tylko w oczy, a moje biedne życie po raz kolejny zawaliło się pod naporem rzeczywistości.

Traf chciał, że jeszcze dwa dni temu przemierzałem nieśpiesznym krokiem berlińskie ulice, przez które mknęli ufnie rowerzyści, ciesząc się wytyczonymi przez urbanistów dziesiątkami kilometrów ścieżek rowerowych. Rowerzysta na Zachodzie to jak święta krowa na Wschodzie, tyle że znacznie dalszym od naszego. Nikt nie śmie wchodzić na ścieżkę rowerową (którą widać zresztą z daleka), bo szanuje kogoś, kto nie zatruwa mu powietrza i kto przedkłada własny wysiłek ciała i ducha nad wygodną opatrzność bezmyślnej maszynerii. Na naszym Wschodzie z kolei rowerzysta to krowa zawadzająca bezmyślnemu pastuchowi, do którego - jak wiadomo - cały świat należy.

Od razu powiem. W Wielkanocny Poniedziałek na wiślanych bulwarach doszło do zderzenia cywilizacji, o jakim nie śniło się Samuelowi Huntingtonowi. Oto doszło w ten łagodny z pozoru dzień wzajemnego wybaczenia i odpuszczania grzechów do starcia strasznego i mrożącego krew w żyłach, kiedy to mknąc po ścieżce rowerowej z prędkością, z jaką Ryszard Krynicki dochodzi do puenty swojego dowcipu i drąc się od godziny "Uwaga, rower!" stanąłem oko w oko z dumnym przedstawicielem przyszłej koalicji.

Szedł z żoną i wózkiem. W wózku (jak się potem okazało) wnusia z balonikiem z Myszką Mickey. Idą i idą, napawają się cudem wiosennej egzystencji, a ja jadę z obłędem w oczach, bo przecież nie muszę dodawać, że tym cudem napawają się na mojej ścieżce. Jadę i już z daleka widzę, że ścieżka rowerowa to dla nich inteligencki wynalazek, że rowerzysta to nie jest dla nich ktoś, z kim można by zawiązać koalicję (czy to przypadek, że jedyny bodaj cyklista-polityk, Janusz Onyszkiewicz, jest w parlamencie europejskim, nie polskim?), że musi dojść do nieuniknionego starcia i będzie to starcie polityczne par excellence. Polityka, jak stary dżokej, jest ślepa i nie widzi przeszkód. Tym razem wpadła na mnie.

Nie będę drobiazgowo opisywał tego starcia, choć przydałaby mu się epicka rozlewność Marka Bieńczyka. Od razu przeskoczę do finału, choć czynię to z niekłamanym bólem nie tylko niedoszłego epika, ale i upokorzonego cyklisty. Kiedy już podjechałem tak blisko, że nie można było na siebie nie wpaść, w ostatniej chwili, wiedziony odruchem miłośnika zwierząt, skręciłem gwałtownie i wpadłem na trawę, rozwalając sobie błotnik i kiereszując ubranie. Mój bliźni zaśmiał się szyderczo i popukał w czoło, z wyższością kogoś, kto z niejednego pieca jadł chleb. Nie muszę oczywiście dodawać, że mu nawet przez myśl nie przeszło, że miał jakikolwiek udział w tym nieprzyjemnym zdarzeniu.

Zwierzęta, jak powiedziałem, lubię, ale chamstwa nie cierpię. "Ożesz ty" - pomyślałem mało subtelnie, patrząc na mój szwajcarski błotnik, który poszedł w drebiezgi. Przełamuję więc nabyty wstyd, lecę i pytam naiwnie, czy przypadkiem nie rozumie znaków i czy może nie powinien przeprosić za swoją winę (no, może za duże słowo, ale co się będę z niepiśmiennym wdawał w subtelności semantyczne)? Pochopnie to jednak zrobiłem, pochopnie, bo on zaraz na mnie zaczął drzeć ryja, że na niego wjechałem, że go kierownicą walnąłem i że on mnie do sądu poda, 24-godzinnego, a jak nie, to jakiś mandat dostanę i tyle będę z tego miał. A poza tym, to musi sobie obdukcję zrobić, bo na pewno połamałem mu żebra. A jak mu nie dam spokoju, to mnie - tu, z niezrozumiałych względów użył eufemizmu - walnie w papę i mi się odechce.

Zdębiałem. Rozumiem, że jak Polakowi powiedzieć, że on głupi i do Europy się nie nadaje, to nie zafrasuje się biedaczyna, nie posypie popiołem, ale zaraz będzie łapał kosę albo sztachetę i leciał walić na oślep. Ale żeby aż tak bezczelnie? W oczy patrząc? Bez cienia wstydu, że się na czyjś grunt wlazło i się nie ma prawa żadnego? Bez krztyny zdrowego rozsądku? "Ożesz ty" - pomyślałem jeszcze dobitniej, bo chamstwa nienawidzę tak, jak nienawidzę jazgoczących ratlerków, i nie wdając się już w dyskusję na temat umowy społecznej, nie bacząc na rady profesora Króla, który nawołuje do obywatelskiego nieposłuszeństwa, dzwonię po policję.

Ludzie przechodzą, stukają się w czoło, w odwiecznym sporze denaturatu i wina oczywiście stoją po stronie tego pierwszego, bo przecież to już naprawdę przesada, żeby do takiego głupstwa policję wzywać, która zresztą - jak wiadomo - jest wrogiem publicznym numer jeden naszego bardzo obywatelskiego społeczeństwa. I ja też, domagając się przeprosin, staję się na wiślanych bulwarach wrogiem publicznym numer jeden, co sielankę zakłóca, biedne małżeństwo spacerujące po ścieżce rowerowej przegania i prawem straszy, wolność jego do łamania przepisów ograniczając haniebnie.

Niejeden żużlowiec by się ugiął pod taką presją, ale ja nie po to w Czarze Dwóch Kółek ścigałem się do upadłego po szarej szlace, żebym teraz za darmo oddawał chamstwu pole. Po pół godzinie przyjechał radiowóz, policjant grzeczny pyta strony o wersje wydarzeń, fakty się zgadzają, interpretacje nie bardzo (okazało się, że menel większym jest nietzscheanistą ode mnie), policjant zakłopotany, rację mi przyznaje, ale co ma robić z menelem, który tymczasem już zaczął wygrywać w sondażach na najskuteczniejszego polityka Salwatora? Młody aspirant do ugody prowadzi, ale widzi, że wydarzenia przybierają nieoczekiwany obrót, nabrzmiały tłum żąda mojej głowy, czarne chmury gromadzą się nad wałami, więc czym prędzej udziela nagany menelowi, który tryumfuje bezlitośnie i odchodzi dumnie, odgrażając się, że skoro tak, to w przyszłych wyborach zostanie prezydentem.

Ja odjeżdżam w ponurym nastroju, ale dogania mnie radiowóz i policjant, widząc moją skisłą minę, powiada tak: "Wie Pan, niech Pan się nie przejmuje, miał Pan rację, ale z takimi nie ma co. Takich to trzeba rozjeżdżać od razu, zanim cokolwiek pomyślą. A najlepiej to tak zrobić: podjechać, opluć i szybko odjechać". Troszkę mnie tą wizją zaczepnej partyzantki w obronie wartości pocieszył, ale mimo wszystko popołudnie miałem już doszczętnie zepsute. Taki piękny błotnik i już do niczego. A wszystko przez tę politykę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2006