Codzienne smutki

A jednak filmiki. "Tygodnikowa filmowa debata trwała długo - ponad pół roku. Przypominała wspólny lament, urozmaicany uszczypnięciami w moje zarozumiałe ego. Padło wiele słów mądrych i takich sobie. Kino polskie jednak od nich nie zmądrzało.

06.03.2007

Czyta się kilka minut

Za nami kolejne, zawsze nieudane premiery. Są nowi mafiosi, zakochane panienki, Warszawa piękniejsza od Paryża, misie-rysie, księża chorzy na raka i subtelne dziwki. Tadeusz Sobolewski pisze, że chętnie odnajduje się w postaci złomiarza z "Ediego" i że kino w Polsce to ciągle sprawa publiczna. Mam odmienne zdanie. Krytyk ogląda film na własny rachunek. Także wtedy, gdy w oczach innych zwyczajnie się myli. Cenny jest dystans, ale chwalebne także te rzadkie chwile, kiedy prawem mimikry stajemy się bohaterami. Jednak jak odnaleźć się

w skórze debilki po ASP, która marzy o pracy w superwieżowcu i bardzo kocha Maćka Zakościelnego ("Dlaczego nie!"), albo - z drugiej strony - poczuć sympatię do wrażliwej śląskiej dziewuszyny ("Co słonko widziało" Rosy), która chciałaby wyśpiewać swoje szczęście z dala od śląskiego syfu, w komfortowej Norwegii. Ale kiedy właściciel biura turystycznego okazuje się oszustem, panienka wyśpiewuje już tylko własny koniec świata. A może warto było odwiedzić inne biuro turystyczne?

Magdalenki

Desperacko próbuję doszukiwać się cnoty w narracyjnej rozpuście. Nieudany film Bogusława Lindy "Jasne błękitne okna" doceniłem za dobry temat, a udany film Wiesława Saniewskiego, "Bezmiar sprawiedliwości" za nareszcie godne potraktowanie inteligenta. Ucieszyłem się z pięknego "Braciszka" Andrzeja Barańskiego i z dowcipnego, wzruszającego dokumentu Małgorzaty Szumowskiej o zwyczajach pogrzebowych na Mazurach. Radości z polskiego kina są jednak świętem, a smutki codziennością. Te pierwsze zaś są echem pierwszych iluminacji, zachwytów i zaskoczeń. Dystans do polskich produkcji bierze się z niezgody na dzisiaj, nie na chwalebną przeszłość, do której wracają niemal wszyscy dyskutanci. Każdy z nas zasmakował kiedyś we własnej filmowej magdalence.

W przełomowym 1989 r. miałem 13 lat. Tytuły, o których pięknie piszą w dyskusji Tadeusz Sobolewski, Wojciech Marczewski czy Roman Gutek, poznałem o wiele później od nich. Miałem jednak także i swoje własne, małe odkrycia. W VII albo VIII klasie szkoły podstawowej obejrzałem w telewizji "Przez dotyk" w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz, historię umierającej piękności (Grażyna Szapołowska), przeglądającej się w lustrze ożywającej przeciętności (Maria Ciunelis). Film był dla mnie objawieniem. Zdumiewającym, bo co dziecko mogło wiedzieć o kobiecej przyjaźni. I o śmierci. Napisałem do reżyserki długi, egzaltowany list. Otrzymałem odpowiedź, którą do dzisiaj przechowuję.

W I klasie liceum pojechałem do Kazimierza nad Wisłą. Wtedy na Małym Rynku odbywała się właśnie premiera "Dwóch księżyców" wg Kuncewiczowej w reżyserii Andrzeja Barańskiego, który odtąd będzie moim ukochanym reżyserem. W trakcie tego hipnotycznego seansu czułem się jak w Rimini. Byłem członkiem wspólnej kazimierzowskiej społeczności, która zobaczyła na ekranie swoje miasteczko, a ja zobaczyłem chłopca, który odnalazł się w krawcowej, wrażliwym ślepcu, ale najbardziej chyba w pachnących zielonymi pomidorami dłoniach samotnej ogrodniczki, panny Malwiny (Bożena Dykiel). Potem, na Konkursie Wiedzy o Filmie w Gdańsku, po raz pierwszy zobaczyłem "Niebieski" Krzysztofa Kieślowskiego, a na festiwalu w Gdyni "Przypadek Pekosińskiego" Królikiewicza... I wszystko stało się jasne. Czułem już, co chcę robić w życiu. To ważne momenty, w których podejmujemy kluczowe decyzje, jeszcze o tym nie wiedząc. Wiemy, że do kina jest nam bliżej niż, powiedzmy, do futbolu. Oczywiście, z czasem hobby staje się zawodem. Ale pasja ciągle pozostaje. Zawsze mam nadzieję, że odnajdę siebie w cudzej myśli. Że się w polskim filmie zakocham.

Kieślowski to obciach

Przed ubiegłorocznym festiwalem w Gdyni miałem za zadanie opracować krótkie biogramy najzdolniejszych studentów i absolwentów szkół filmowych w Polsce. Otrzymałem wypełnione przez młodych twórców ankiety. Jedno z pytań brzmiało - "Kto jest Twoim autorytetem w polskim kinie?". Odpowiedzi były różne, część "najzdolniejszych" pisała, że nie ma mistrzów, bo nie lubi polskiego kina (sic!), większość wymieniła, co ciekawe, Wojciecha Jerzego Hasa. Pisali także: "Kieślowski to straszny obciach". Ale jakoś w ich filmach nie widać ani inspiracji Hasem, ani stylistycznej kontry wobec Kieślowskiego. W ogóle niewiele widać.

W napisanym jako glosa do "Tygodnikowej" debaty, opublikowanym w "Kinie" arcyciekawym eseju, utalentowany student krakowskiego filmoznawstwa Sebastian Jagielski pisze: "Na nic zdadzą się wszystkie pieniądze świata, jeśli polskie kino wciąż będzie się izolować od reszty filmowego systemu, jeśli nie prześwietli - czyli: nie pozna, nie przeanalizuje i nie przefiltruje przez osobliwie polskie postrzeganie świata - tych dzieł, które zrewolucjonizowały i odnowiły film współczesny". Jagielski ma rację, zarówno "młodzi", jak i "starzy"

w sposób zastanawiający są odporni na światowe trendy i nowinki. Nikt twórczo nie nawiązuje do Van Santa, Kar Waia, Gaspara Noé, Bruno Dumonta czy Catherine Breillat. A jedynym w Polsce tytułem (telewizyjnym), którego reżyser w jakiś sensowny sposób zareagował na fenomen Dogmy, był... "Wyrok na Franciszka Kłosa" Andrzeja Wajdy.

Kilka miesięcy temu z zaciśniętymi kciukami czekałem na pierwszą serię programu dla debiutantów "30 minut". Pomysł godzien pochwały. Młodzi ludzie przed pełnometrażowym debiutem mogą sprawdzić się w średnim, telewizyjnym metrażu. Kiedyś to było normą, dzisiaj jest świętem. I sądząc z efektów pierwszej tury, takim świętem powinno zostać. Pomysłodawca programu Wojciech Marczewski pisze w "Tygodniku", że nieodmiennie pyta swoich studentów: "w którym miejscu filmu zapłaczę?". Ciekawe, czy chociaż raz zapłakał w trakcie "30-minutowych" projekcji. Ja zamiast emocji, łez, młodzieńczej dezynwoltury, zobaczyłem tylko czcigodną poprawność. Schematy wyczytane w prasie, sensacje obejrzane w telewizji. Bohaterów z papieru. W większości filmów nie znajdziemy nawet cienia współodczuwania reżysera z bohaterami. Sympatii czy antypatii. Także dlatego prawie wszyscy bohaterowie polskich filmów są dla nas idealnie obojętni.

Marczewski mówi też, że polskie kino dzieli się na trzy kategorie: filmy akademickie, martwe w dniu urodzin; produkty stricte komercyjne; wreszcie "filmy niskobudżetowe, szare i skromne". Zgoda, ale przecież taki podział powinien być znacznie szerszy. Niski budżet w niczym nie usprawiedliwia szarości myśli. Polska skromność jest anachroniczna. To ciągle te same bajki babuni z morałem. Zmieniają się tylko dekoracje. I geografia. Była moda na warszawkę, w ostatnim sezonie modny był Śląsk, w następnym zobaczymy może Mazury albo Kraków. W każdym z tych miejsc widzimy ciągle "skrzywdzonych i poniżonych". Ale bez stygmatu Dostojewskiego. Plączą się po ekranie, przeklinają, coś niby czują, kogoś kochają. Czegoś chcą. Ale wszystko to rozmazane, bez wyrazu i bez wdzięku. Bartosz Żurawiecki trzeźwo zauważa, że polscy filmowcy operują od lat tym samym, od dawna rozpoznanym obrazem rzeczywistości: "źli kapitaliści, zła mafia, beznadziejne życie, proste moralne wybory". Sobolewski dodaje, że nasz, chyba nie tylko filmowy, stosunek do tak zwanych ludzi prostych jest obciążony "moralizatorstwem i fatalizmem". "Polacy nie mają wizualnej wyobraźni - ocenia Juliusz Machulski. - Film jest opowiadaniem historii. U nas często w filmach jest wszystko, co potrzeba, tylko te historie są źle opowiedziane".

Naprawdę chciałbym się wreszcie z jakimś reżyserem ostro pokłócić. Którymś filmem szczerze zirytować. Chcę, żeby ktoś mnie obraził i uraził. Ale artystycznie, nie kunktatorsko. Dlatego celowo nie przywołuję w tym podsumowaniu tekstu Mateusza Wernera. Zarzucający mi chaos myśli i cwane dusery autor jest dla mnie bardzo dobrym przykładem dwuznacznych układów panujących w polskiej kinematografii. Pracuje w Instytucie Mickiewicza, więc nie wypada mu źle się wypowiadać o polskim kinie. Ergo, nie powinien w dyskusji zabierać głosu, bo nie wiem, czy mówi jako urzędnik, czy jako (były) krytyk. Zostawmy jednak Wernera. Niech dalej jeździ na festiwale, promuje filmy Rosy, siebie i innych.

Staż u prezesa

Juliusz Machulski: "świat postrzega nas już jako normalny, cywilizowany kraj. Gdy się patrzy na polskie kino, wydaje się, że jesteśmy krajem jedynie ubogich górników z zamkniętych kopalń. Tymczasem ja nie wierzę w wyrzuty sumienia ściągacza długów, tak jak i w wyrzuty sumienia prostytutki, ubeka, czy cenzora". Również tak zwany off, o czym wspomina ksiądz Andrzej Luter, zupełnie stracił wiarygodność. Nie ma w nim już zabawy formą, która była tak silnie obecna w polskich filmach niezależnych w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku. Emblematycznym przykładem jest "Wstyd" Piotra Matwiejczyka, w którego osobie co odważniejsi publicyści upatrywali wręcz odnowiciela polskiej kinematografii. Tymczasem "Wstyd" to wstyd. Matwiejczyk poupychał tam wszystko: aborcję i kazirodztwo, morale i alkohol, niechcianą ciążę i erotikon w wannie, Dorotę Segdę i Artura Barcisia... "Wstyd" zrobiony jest porządnie, przyzwoicie oświetlony, nieźle zmontowany, ale toporny i nikomu niepotrzebny. To już nie off, a jeszcze nie mainstream. Machulski w "filmikowej" debacie mówi wprost, że tak naprawdę wszystkie "polskie filmy są quasi-offowe".

Może ta infekcja pseudopoprawności jest zaraźliwa? Może Polska jest zaraźliwa? Zrobiony ze szlachetnych pobudek "Strajk" w reżyserii Volkera Schlöndorffa powtarza cały katalog grzechów najnowszego polskiego kina. Znacząco je wzmacniając. Jeżeli historia "Solidarności", to tylko na kolanach, jeżeli dzielna bohaterka (jak wiemy, nie zawsze i nie do końca święta), to ulepiona z marmuru, żelaza, spiżu i stali. I też na kolanach. Paradoksalnie jedyną żywą postacią w tym filmie jest Sobecki, bohater grany przez Andrzeja Grabowskiego. Bezradny komuch, który ma z Agnieszką (Walentynowicz) dziecko. I który podczas strajku spuszcza głowę i odchodzi. Widz wędruje jednak za nim, nie za świętą suwnicową, bo postać Grabowskiego żyje naprawdę. Oddycha znanym nam powietrzem. A nie elegancką butlą tlenu z logo "Solidarności".

"Strajk" jest pierwszy w kolejce, ale przed nami cała fala filmów historycznych. Od "Post mortem" Wajdy zaczynając, na filmach o Powstaniu Warszawskim kończąc. Być może rację ma Sobolewski, kiedy pisze, że wkrótce bezdomnych, komorników i meneli zastąpią "żołnierze, powstańcy i wdowy żałobne", ale przecież o historii - pisanej małą i wielką literą - potrafimy opowiadać w sposób fascynujący. Na razie w teatrze, nie w kinie - np. we wspaniałej "Miłości na Krymie" Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego w Teatrze Narodowym, w której jest wszystko: wybitne aktorstwo, wielka historia i wielkie namiętności. Czyli to, czego najbardziej brakuje w polskim kinie. I chociaż sam, podobnie jak Roman Gutek, czekam raczej na "esej, osobiste spojrzenie na świat", chętnie obejrzałbym także równie gęsty, emocjonalny fresk filmowy.

Listę tematów, którymi żyje dzisiaj kino światowe, celnie wylicza Bartosz Żurawiecki. To kwestie współistnienia kultur, kryzys religii i jednocześnie wzrost religijnych fundamentalizmów, przemiany w modelu rodziny i wzorcach płciowych, problemy emigracji, społecznych i ekonomicznych "wykluczeń"... Co z tego znajdziemy w polskich filmach (i scenariuszach)? Nie muszę odpowiadać. Lista tematów do odstąpienia jest naprawdę bardzo szeroka. Goszczący jeszcze na naszych ekranach rumuński "Love­ sick" Tudora Giurgiu na pewno nie jest dziełem wybitnym. Ale ciekawym i bardzo odważnym. Opowiada o zielonej miłości dwójki dziewczyn w cieniu "chorej" miłości jednej z nich do brata. Ten film nie tylko był największym przebojem rumuńskiego kina w 2006 roku, ale sam Giurgiu - po sukcesie debiutu - otrzymał propozycję objęcia stanowiska szefa rumuńskiej telewizji publicznej. I to wszystko wydarzyło się w kraju, w którym jeszcze kilka lat temu za homoseksualizm wsadzano ludzi do więzienia. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, kto zagrałby u nas w filmie na podobny temat, kto by taki film wyreżyserował - i jaką dostałby nagrodę. - Staż u prezesa TVP?

***

To rzeczywiście arystokratyczny, pański gest, który zarzuca mi Sobolewski - żeby z poczuciem sobie nadanej wyższości powiedzieć głośno: "Mamy filmiki, nie filmy". Nie wypada. A jednak wypada: jednym z najważniejszych obowiązków krytyka jest nie tylko opisywanie zjawisk, ale także tych zjawisk nazywanie, próba - niech będzie nawet chybiona - uporządkowania chaosu. Tymczasem pierwsza połowa nowego stulecia w polskim kinie jest chaosem rozmydlonym, rozwodnionym i brzydko pachnącym. Może kiedyś polska jesień w zimie się skończy. I będziemy mieli filmy. Na razie są filmiki.

---ramka 466805|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2007