Ciężar namiętności

Czternaście ton. Mniej więcej tyle ważyły „kłódki miłości” odczepione w zeszłym roku od barierek z okazji remontu mostu Tumskiego we Wrocławiu.

10.02.2020

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Solidna niemiecka robota, wytrzymał ruskie tanki podczas oblężenia Festung ­Breslau, to co miałby nie unieść polskich amorów! Nie wiem, czy ktoś zważył sentymentalny złom zdjęty z krakowskiej kładki ojca Bernatka parę lat temu, nie dokopałem się takich danych, a szkoda, bo to byłby ważny przyczynek dla rozwoju współczesnej inżynierii lądowej. Specjaliści od statyki powinni brać pod uwagę nie tylko szacowany ruch kołowy i dwunożny (mając z tyłu głowy fakt, że przeciętny pieszy waży dziś o jedną trzecią więcej, niż określają normy konstrukcyjne sprzed kilku dekad), ale też naddatek w postaci metalicznego śladu eterycznych uczuć.

Po remoncie kładka znów obrosła kłódkami – kiedy sumienie próbuje mi grozić konkretną, bolesną pokutą, przychodzi mi na myśl kara w postaci starannego policzenia, ile ich teraz wisi. Dlatego dotkliwa, że poręcze wieńczące barierki mają w zagłębieniach od spodu lampki, przez co gnieżdżą się tam setki dorodnych pająków utuczonych owadzią biomasą przyciąganą co noc przez światło. Panicznie się ich boję. W dzień drzemią ukryte sprytnie w szczelinach (arachnofob dojrzy pająka nawet przez metal!), jak Wartownicy Serc z piosenki Okudżawy, a ja przebiegam regularnie kładkę czując tyleż strachu, co zdumienia.

Jak bowiem można świętować przyciąganie umysłów, wdzięczność oczu, czułość dłoni, mrowienie skóry szczękiem twardego skobelka? Wyrazić wyjątkową, choć znaną prawie każdemu grę w kotka i myszkę z niespełnieniem, coś kapryśnego, opornego wobec planów kwartalnych, kodeksów i przepisów sanitarnych – symbolem niewoli i uziemienia? Dobrowolnie, własnoręcznie, ponosząc wymierne koszta (w internetowym sklepie ok. 30 zł, łącznie z laserowym grawerunkiem, gwarantowana „wieczysta trwałość napisu”)? Nie wiem, czy to kwestia pokoleniowa, czy ukąszenia Broniewskim, ale metalowe akcesoria z kluczem kojarzą mi się raczej z Ludwikiem Waryńskim w szlisselburskiej twierdzy niż z zakochaniem.

Ludzie, owszem, mają też skłonność do zawiązywania trwałych aliansów w celu płodzenia potomstwa i obsługi kredytu, z nadzieją opieki na starość oraz gwarancją ulg w podatkach. Ale takiego rodzaju miękkie kajdany zapina się w stosownym urzędzie lub świątyni, nie na pajęczej kładce, zwłaszcza na połowie ze ścieżką rowerową. Że ludziom się jedno z drugim pomieszało, to jest opłakana spuścizna przewrotu pojęciowego w kwestii miłości, jakim romantyzm zwieńczył proces budowy jednostki ludzkiej wszczęty przez oświeceniowe głowy. Obie epoki to jak nierozdzielne rodzeństwo psujów, dwie fazy jednego spazmu, choć w szkołach nam kładli do głów, że są wzajemnie sprzeczne. Odcięcie głowy króla z czubka konstrukcji państwa i dalszy rozwój liberalnej praktyki politycznej musiały zapewnić ludziom zastępcze sacrum w życiu publicznym – czyli pieniądz – oraz świeży obiekt dewocji prywatnej, do czego sentymentalnie pojęta miłość (podszyta rozkiełznanym przez pewnego francuskiego markiza Erosem) nadawała się znakomicie.

Mając umiarkowanie liberalne sympatie i konserwatywny szacunek dla faktów już – niestety – dokonanych, przyjmuję bez marudzenia absurdalność miłosnego sztafażu. Idą wielkie walentynkowe żniwa branży gadżeciarskiej i gastronomii! Powiadam wam, kto nigdy nie uratował budżetu swojej knajpy w ten jeden wieczór, zapewniając płynność w kasie aż do świąt, ten nie wie, co to prawdziwa Power of Love.

Myśleliście kiedyś o tym na spokojnie? Zamiast codziennie dawać sobie po kropli miłości, żeby starczyło na długo, zanim błyśnie dno w naczyniu – ludzie leją wiadrem w jeden szczególny dzień, jakby gwarantowało to cudowne rozmnożenie napoju. Namiętność w cenie rezerwacji, stuprocentowa gwarancja „igraszek” dzięki afrodyzjakom w menu – prawdziwym lub rzekomym. Jest w ogóle jakaś różnica? Mnie można np. postawić mata w trzech ruchach, podając ptibery z serkiem topionym, ale tylko dlatego, że ten smakołyk złożony z tego, co zostało w plecaku podczas pewnych wakacji, mam zakodowany w najczulszych prętach reaktora mózgu. Nie będę tłumaczył kelnerce, czemu składam takie dziwne zamówienie. Wątpliwe zresztą, by lokale, w których lubiłbym spędzić wieczór (niekoniecznie 14 lutego), miały serki topione na stanie. Dlatego raczej schowam się w domu, o ile w drodze powrotnej kładka nie zawali mi się pod ciężarem lekkomyślnych przysiąg. ©℗

Gdybym jednak wyszedł i chciał podkreślić zmysłowość chwili, poprosiłbym kucharza o pewien deser, do którego mam sentyment, bo wymyślili go moi cudowni druhowie z Kuchni Dantego, a ja do niego dodałem od siebie nazwę – Crema Beatrice. To tak naprawdę tzw. krem dyplomatyczny, tylko zamiast mleka ma sok z mandarynek. Podgrzewamy około 400 ml soku mandarynkowego (można samemu wycisnąć) w rondelku prawie do zagotowania. Ucieramy 4 żółtka ze 100 g cukru pudru, potem wkręcamy 30 g skrobi kukurydzianej. Ostrożnie przekładamy na powierzchnię gorącego soku tę masę. Lekko mieszamy, podgrzewamy, kiedy pojawi się pierwszy bąbel, zdejmujemy z ognia i energicznie mieszamy trzepaczką przez co najmniej minutę, aż krem dobrze zgęstnieje. Chłodzimy (np. na balkonie). Ubijamy ok. 150 g śmietanki z odrobiną cukru i szczyptą soli. Kiedy krem już będzie chłodny, delikatnie łączymy go z bitą śmietaną. Krem dobrze podać z cząstkami karmelizowanej mandarynki – na grubej patelni brązowimy 4 łyżki cukru, dodajemy łyżkę masła, dolewamy 100 ml soku i dziesięć cząstek mandarynki, delikatnie mieszamy przez dwie minuty i gotowe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2020