Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Długi na kilometr. Wysoki na 45 metrów. Wiadukt San Giorgio od kilku dni służy mieszkańcom Genui. Obiekty inżynierii lądowej, takie jak mosty, wiadukty, kładki i tunele, stwarzają to miasto, bez nich istniałaby tylko grupka dzielnic powciskanych na siłę w ciasne doliny wpadające do morza, oddzielone zboczami trudniejszymi do przebycia niż dawny mur berliński. A ten wiadukt stanowi też początek autostrady biegnącej wzdłuż Morza Tyrreńskiego aż po Riwierę, którą warto się przejechać dla samej urody widoków. Podobne uniesienia wizualne zapewnia chyba tylko Jadranska magistrala, czyli droga D8 wzdłuż wybrzeża dalmatyńskiego.
Poprzedni wiadukt w tym miejscu runął dwa lata temu. Bez wyraźnego powodu, żaden piorun nie strzelił, ziemia się nie trzęsła, a jednak imponująca konstrukcja po prostu się pokruszyła, jakby to były płaty tynku, a nie betonowe kloce metrowej grubości. Była to symboliczna katastrofa, w której obok zabitych, rannych i odciętych od świata ofiarą był prestiż narodu dumnego tyleż ze swoich górskich dróg, co z piłkarzy. Architektem nowej konstrukcji musiał być zatem nie byle kto. Z Genui pochodzi Renzo Piano i tenże sławny architekt podarował miastu w prezencie projekt. Piękny, z rozmachem, ale bez monumentalizmu, dyskretnie elegancki. Wiadomo: Włosi nawet szklankę reklamową taniego piwa projektują tak, że u nas by stała w dizajnerskim butiku. Ale czy wygodny? To się okaże.
I będę wypatrywał wieści z uwagą, pomny na przykład klęski, jaką poniósł inny archigwiazdor Calatrava, przerzucając ćwierć wieku temu przez Canal Grande w Wenecji kładkę wprawdzie ładną, ale koszmarnie niewygodną dla pieszych, ignorującą podstawowe zasady ludzkiej motoryki. Tego rodzaju pycha szczególnie mnie drażni, mam obsesję na punkcie mostów – wszystko, co służy przejściu na drugą stronę, jest dla mnie szczególnym rodzajem budowli. Trzeba mieć dumę i śmiałość, aby chcieć pokonać wąwóz, dolinę, zatokę, ale i pokorę, by uszanować warunki przyrody i potrzeby ludzi cierpliwie wędrujących do swoich celów.
Bo w samym akcie czynienia sobie ziemi poddaną nie ma nic złego, czego dowodem tradycyjny krajobraz rolniczy. Spójrzcie na sieć działek i dróg, na rytm upraw, pastwisk i odłogów, graficzne haiku świeżo zaoranego pola i pozornie bezładną kipiel kwitnącej, niewyskubanej łąki. To jest zapis odwiecznej gry bez przegranych, o sumie niezerowej. Człowiek ze swoim sprytem wyciska w znoju z Matki Ziemi to, co w danym miejscu potrafi ona rodzić najlepiej.
Kiedy tylko wjadę między winne pagórki, parkuję na poboczu, głuchy na złorzeczenia współpasażerów, i gapię się w nabożnym skupieniu. Żaden francuski ogród czy angielski park sentymentalny nie budzą we mnie tyle emocji, co rzędy winorośli i historia, którą opowiadają, jeśli tylko umiemy rozumieć sedno tego, co widzimy. Historia uważnej miłości dla gleby, jej warstw i wód, dla nachylenia stoków i kąta padania promieni słońca, miłości, która każe wziąć do ręki łopatę albo wsiąść na spychacz, rozstawić tysiące palików i przeciągnąć między nimi druty. Historia męki, jaką ogrodnik zadaje od marca aż po wrzesień roślinom, przy czym nie wiadomo, kto tu bardziej cierpi – cięta latorośl czy tnący w deszczu i spiekocie człowiek.
Niedawno zabawiłem na pograniczu Włoch i Słowenii, miejscu nie mniej urodziwym niż sławniejsze rejony winiarskie. Szerokie i przedzielone stromym uskokiem tarasy z krzewami przyciętymi tak wąziutko, że robią się prawie płaskie, idą tam wzdłuż zboczy krągłych pagórków niczym poziomice na obłędnej, nie całkiem fizycznej mapie. Było upalnie i cicho, ze skubniętych ukradkiem jagód ciekł już prawie słodki sok. Kręciłem się po serpentynach wiejskich dróg, upojony samym widokiem, aż na którejś starej chałupie spod tynku wylazł mi pod oczy napis: Tu je Jugoslavija. Živeli maršal Tito.
To ślad krwawych rozpraw z 1945 r., kiedy Tito liczył, że za pomoc w pokonaniu Hitlera na Bałkanach dostanie od Anglików Triest i jego zaplecze. W oczekiwaniu na negocjacje o przebiegu granicy cała okolica była poligonem czystek etnicznych – metody, żeby wykurzyć włoską ludność, były te same, co te, które 50 lat później oglądaliśmy w telewizji. Niejedna krasowa rozpadlina w okolicy do dziś kryje szczątki ludzi, których wrzucono tam, aby wystraszyć resztę wioski.
Bukolika i polityka. Nie da się ich rozplątać. Ci ludzie, którzy naprzeciw mnie sprzątają winnicę, skądś się tutaj wzięli, a rzadko kiedy wędrówki ludów były pokojową imprezą. Kiedy człowiek panuje nad ziemią, suma w grze bywa niezerowa. Kiedy panuje nad człowiekiem, zawsze musi wyjść zero. Moje życie, twoja śmierć. A potem ktoś znów zaorze pole, wykarczuje chwasty, postawi nowy most. ©℗
W ramach rekompensaty za te ponure opowieści dam wam przepis na prosty, ale efektowny letni deser z kategorii semifreddo – to jakby mrożony krem, od lodów różniący się tym, że po wyjęciu z zamrażalnika szybko się roztapia. 100 ml aperolu wlewamy do garnuszka z 100 ml mocno wytrawnego białego wina (może być musujące, jak w szprycerze, ale bąbelki i tak zaraz znikną), dodajemy 2 łyżki cukru, podgrzewamy mieszając, aż zgęstnieje o połowę. Dwa białka ubijamy na sztywno z 2 łyżkami cukru pudru. Wlewamy w tę pianę pomalutku zagęszczony, jeszcze ciepły aperol, ciągle mieszając. Tak uzyskaną masę dodajemy do 400 ml ubitej śmietanki, mieszając delikatnie. Rozkładamy do 4 miseczek i wstawiamy do zamrażalnika na kilka godzin. Na wydaniu można polać gęstym syropem owocowym, np. z pomarańczy.