Chwila chwały

11 listopada Amerykanie świętują Dzień Weterana. To być może jedna z nielicznych okazji, gdy los byłych żołnierzy tak naprawdę kogoś obchodzi.
z San Diego (Kalifornia, USA)

18.11.2019

Czyta się kilka minut

Dzieci niosą fotografie żołnierzy amerykańskich zasłużonych podczas II wojny światowej. Parada w San Diego, 11 listopada 2019 r. / MARTA ZDZIEBORSKA
Dzieci niosą fotografie żołnierzy amerykańskich zasłużonych podczas II wojny światowej. Parada w San Diego, 11 listopada 2019 r. / MARTA ZDZIEBORSKA

Wysiadać z samochodu!” – krzyczy Sharon Gibson, poganiając dziewczynki. Ubrane w białe T-shirty i spodnie moro, wyskakują z auta i ustawiają się grzecznie w szeregu.

„Raz, raz, nie mamy czasu! Patrzeć w obiektyw, uśmiechamy się!” – instruuje całą grupkę Sharon. Na oko 60-letnia Afroamerykanka, wyróżnia się w kadrze. Moją uwagę przykuwają pofarbowane na niebiesko loki, które dominują wśród burzy czarnych włosów. Do tego modne okulary w rogowych oprawkach, usta pociągnięte czerwoną szminką, sztuczne rzęsy i nieziemsko długie srebrne tipsy.

Choć jej ekstrawagancki styl kontrastuje z militarnym strojem, Sharon jest na właściwym miejscu. Jej zespół High Steppers Drill Team jak co roku wystąpi z pokazem musztry podczas parady z okazji Dnia Weterana. Zespół tworzą głównie dziewczynki w wieku od 7 do 17 lat. Wszystkie pochodzą z biednych dzielnic południowego San Diego, gdzie szerzy się przestępczość, handel narkotykami i przemoc domowa. Sharon wierzy, że dzięki dyscyplinie jej podopieczne wyrosną na dobrych ludzi. Pewnie wie, co mówi. Jest z zawodu psychologiem, a takiej zespołowej musztry uczy od prawie 20 lat.

– Napisz, złotko, że jesteśmy najlepsze – śmieje się Sharon i macha mi na pożegnanie. Nie ma więcej czasu na rozmowę. Jest 9.40 i do rozpoczęcia parady pozostało 20 minut.

Zagłębie wojskowych

Na ulicy North Harbor Drive, wzdłuż której wiedzie trasa przemarszu, emocje sięgają już zenitu. Najwięcej dzieje się w okolicach budynku władz hrabstwa San Diego. Tłum widzów może stąd obserwować szykujących się do parady weteranów, a także marynarzy z US Navy i żołnierzy Korpusu Piechoty Morskiej (US Marines). Aby zarezerwować najlepszą miejscówkę, niektórzy byli tu już o świcie. Tak jak Lets i Flor, których spotykam 100 metrów od początku trasy przemarszu. Małżeństwo Filipińczyków do San Diego przyjechało z oddalonego o 156 km miasta Riverside. Na miejscu byli o czwartej rano.

– Mąż denerwował się, że wstaliśmy tak wcześnie – mówi Lets. – Ale chciałam być pewna, że będziemy w epicentrum wydarzeń. Odkąd skończył służbę, nawet polubiłam parady – dodaje i patrzy z ukosa na Flora. Mężczyzna przez 12 lat służył jako strzelec karabinu maszynowego w bazie piechoty morskiej Camp Pendleton w południowej Kalifornii. Z wojska odszedł pod koniec lat 90.

– Czasem żałuję, że nie wytrwałem dłużej – mówi Flor. – Po 20 latach służby miałbym prawo do emerytury. Ale nie chciałem poświęcać rodziny dla kariery. Żona bała się, że w końcu zostanę wysłany na front – tłumaczy.

Z okazji Dnia Weterana Flor założył czarną czapkę z daszkiem, na której widnieje napis „US Marines Veteran”. W oczekującym tłumie aż się roi od takich mężczyzn jak on. Nie będzie przesadą powiedzieć, że San Diego to zagłębie wojskowych. Na terenie całego hrabstwa mieszka ponad 110 tys. żołnierzy w czynnej służbie i ok. 240 tys. weteranów. Oznacza to, że prawie co ósmy mieszkaniec hrabstwa San Diego ma lub miał do czynienia z wojskiem. W rejonie, gdzie jest kilkanaście baz wojskowych – w tym słynna baza lotnictwa piechoty morskiej w Miramar czy baza marynarki w Coronado – nie ma problemu, by na paradę ściągnąć wojskową śmietankę.

Podczas trwającego prawie dwie godziny widowiska mieszkańcy San Diego niestrudzenie machają więc do weteranów wojny w Wietnamie, do ­wiekowych już żołnierzy ocalałych z japońskiego ataku na Pearl Harbor w 1941 r. i do emerytowanych generałów lotnictwa (US Air Force). Najwięcej emocji budzi jednak przemarsz grupki dzieci, które niosą portrety zasłużonych Amerykanów z okresu II wojny światowej. Nieświadome powagi sytuacji i podekscytowane, szczerzą się do zdjęć.

Uzależniony od adrenaliny

Willa, Rudy’ego i Johna spotykam pod siedzibą administracji ds. weteranów w San Diego. Mogą załatwić wszelkie sprawy: od złożenia wniosku o emeryturę lub rentę po rutynowe badania i konsultację u psychologa. Cała trójka przyszła akurat na wizytę u lekarza.

Zacznijmy od Willa. Gdy zaczepiam go przy wyjściu z budynku, zastanawiam się, czy dobrze robię. Barczysty, z czarującym uśmiechem i idealnie ułożonymi włosami, wygląda bardziej na hollywoodzką gwiazdę niż zaprawionego w bojach weterana. Już po pięciu minutach rozmowy okazuje się, że to był strzał w dziesiątkę.

Will nie tylko służył w Marines, ale przez 13 lat pracował jako prywatny ochroniarz w najbardziej niebezpiecznych miejscach na świecie. Twierdzi, że w Iraku ochraniał amerykański personel dyplomatyczny, że w Liberii patrolował plantacje kauczuku należące do producenta opon Firestone,i że w Chinach czuwał nad bezpieczeństwem jednego z konsulów USA. Miał mieć także zlecenia na Tajwanie, Filipinach i w Tajlandii.

Gdy słyszy, że pochodzę z Polski, prawie bezbłędnie mówi „Jak się masz” i popisuje się nieco zniekształconym „Dobry wieczer”. Tłumaczy, że tych słów nauczył się od Polaków, którzy tak jak on pracowali w Iraku dla firmy ochroniarskiej Blackwater.

– Ta wojna nieźle przetrzepała mi psychikę – opowiada 42-latek. – Wyobraź sobie, że jedziesz z jednym z najważniejszych amerykańskich dyplomatów w Iraku, a niedaleko wybucha auto-pułapka. I nie chodzi nawet o widok zabitych. Wojna to wojna i trup mnie nie rusza. Po powrocie do Stanów prawie nie miałem nocnych koszmarów. Bardziej dręczyło mnie uzależnienie od adrenaliny. Ciągle potrzebowałem mocnych wrażeń. Skakałem ze spadochronem i na bungee. Wciąż było mi mało. Nie mogłem już normalnie funkcjonować – dodaje Will, który aby uciec od rutyny przyjmował kolejne zlecenia ochroniarskie. Na dobre wrócił do Stanów w 2016 r. Dopiero wtedy po raz pierwszy poszedł do psychologa.

– Wciąż powtarzałem sobie, że jestem twardym facetem i nie potrzebuję pomocy – mówi. – Poddałem się dopiero, gdy dostałem ataku furii na autostradzie. Wydawałoby się, że to głupota. Stałem w gigantycznym korku, wszyscy przesuwali się w ślimaczym tempie. Najbardziej denerwował mnie stojący obok motocykl. Warczał jako cholera, nie mogłem skupić myśli. Zbluzgałem kierowcę od najgorszych, rzucałem się za kierownicą. Nie było dobrze – opowiada mężczyzna, u którego zdiagnozowano zespół stresu pourazowego (PTSD).

Dziś, po kilku latach terapii, wygląda na pogodzonego z życiem. Pracuje jako trener fitnessu i zarzeka się, że nie w głowie mu już ekstremalne emocje. O jego burzliwej przeszłości przypominają ogromne tatuaże na przedramionach. A na lewej dłoni uwagę przykuwają wytatuowane na czterech palcach symbole karciane: kier, pik, karo i trefl.

– Kiedyś to był mój talizman na wojnie. Dziś chroni mnie przed tym, żeby nikt nie zatrudnił mnie do nudnej pracy biurowej – śmieje się Will i puszcza do mnie oko.

Bosman z lotniskowca

John, 38-letni weteran marynarki wojennej, na siłę stara się być cool. Co tam, że niecałe pół roku temu odszedł z wojska i po 20 latach służby dopiero przyzwyczaja się do nowego życia. Od początku rozmowy przekonuje mnie, że czuje się świetnie i zrobił niezły deal. Nie skończył czterdziestki, a dostaje już przecież wojskową emeryturę i dożywotnią rentę inwalidzką.

Nie chce powiedzieć, co dokładnie mu dolega. Posługuje się za to dość męską metaforą. – Bo wiesz... – zawiesza głos – gdy zaciągasz się do marynarki, to jakbyś wypożyczała swoje ciało. Jak samochód. Kolejne lata upływają, a na karoserii pojawiają się nowe wgniecenia i rysy. Pod koniec służby może się okazać, że jesteś już tylko wrakiem.

John nigdy nie brał udziału w działaniach zbrojnych. Niepozorny brunet o wątłej posturze tłumaczy, że większość czasu spędził pływając na okrętach. Ale za to jakich. Jako bosman sztabowy pracował przy obsłudze reaktorów jądrowych na lotniskowcach typu „Nimitz”. Te największe dziś okręty wojenne świata, o długości ponad 300 metrów, mogą zabierać na pokład do 90 samolotów i śmigłowców. Załoga lotniskowca to ok. 6 tys. osób. Jak mówi John, każda misja na morzu trwała nawet 8-9 miesięcy.

– Wiesz, że wciąż musiałem przechodzić testy? – wspomina. – Dowództwo co miesiąc sprawdzało naszą wiedzę. Obsługa napędzanego atomem lotniskowca o wartości kilku miliardów dolarów to nie zabawa. Denerwuje mnie, że każdy zachwyca się tylko akcjami komandosów Navy Seals czy wyczynami Marines. Moja praca nie robi wrażenia, ale bez sprawnie funkcjonujących lotniskowców nie byłoby np. mowy o precyzyjnych nalotach na siły ISIS. Zresztą, na co dzień wolałem nie myśleć o tym, co robili startujący z pokładu piloci. I tak miałem stresującą pracę. To było ciągłe napięcie. Wciąż na morzu, wokół ci sami ludzie. Na odpoczynek przed kolejną misją miałem 30 dni. Zbyt mało, żeby się zresetować.

John dodaje, że czasem ratowało go tzw. short duty. Stacjonował wtedy w Goose Creek, w Karolinie Południowej, gdzie szkolił studentów Nuclear Power School. – Biedacy nie wiedzieli, na co się piszą – podkreśla, odpalając drugiego papierosa.

Gdy dopytuję, czy służba w marynarce odbiła się na jego psychice, zaczyna drapać się po głowie. Po dłuższej chwili odpowiada, że szybko się denerwuje i nie potrafi utrzymać języka za zębami. Najczęściej zdarza mu się to na uczelni. Dzięki stypendium federalnemu dla weteranów we wrześniu zaczął studiować elektrotechnikę.

– Nie mogę znieść, gdy wykładowca zwraca się bez szacunku do studentów. Do cholery, nie jesteśmy przecież dziećmi. Wtedy trochę mnie ponosi i czasem coś odpyskuję – mówi John.

Czołgista projektuje szafki

Za każdym razem, gdy Rudy idzie do biura administracji ds. weteranów, zakłada koszulkę z nadrukowanym czołgiem w ­barwach flagi amerykańskiej. Pod spodem widnieje hasło: „Land of the free, because of the brave” (Wolny kraj dzięki odwadze). Rudy tłumaczy, że nosi ten czołg przez sentyment. Na początku lat 60. służył jako czołgista w jednostce w stanie Washington. Żołnierzem nie był zbyt długo – odszedł z armii tuż przed tym, jak Stany zaangażowały się w wojnę w Wietnamie – ale i on ma prawo do statusu weterana.

– To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu – mówi 76-latek. – Kto wie, czy wróciłbym z Wietnamu w jednym kawałku? A tak, mam kochającą żonę i pięcioro dzieci. Doczekałem się też dziesięciorga wnuczków i pięciu prawnuczków – wylicza z dumą.

Jego największą pasją po odejściu z wojska stała się stolarka. Od ponad pół wieku wykonuje na zamówienie meble z drewna. Jak przystało na stolarza, za uchem ma wetknięty ołówek i stale nosi miarkę budowlaną. Mówi, że po powrocie do domu ma do rozrysowania kolejny projekt. Kocha to, co robi, i nie w głowie mu przejście na emeryturę.

– Telewizji prawie nie oglądam – zarzeka się. – Programów informacyjnych unikam jak ognia. Wolę nie słuchać o tej przeklętej procedurze impeachmentu. To są jakieś bzdury. Donald Trump jest patriotą! Napisz proszę, że dba o weteranów lepiej od Baracka Obamy. Ameryka jest z niego dumna – dodaje.

Trudne powroty

W Stanach jest 18 mln weteranów. Ponad połowa ma więcej niż 65 lat. Ci starsi zwykle rozprawili się już z wojennymi traumami i lubią snuć opowieści o walce dla ojczyzny. W najtrudniejszej sytuacji są „najświeżsi” weterani, którzy walczyli w Afganistanie i Iraku. Jak wynika z danych RAND Corporation, od ataku na World Trade Center 11 września 2001 r. w misjach na całym świecie służyło ponad 2,7 mln Amerykanów. Wielu cierpi na zespół stresu pourazowego. Niektórzy, aby uciec od chronicznego bólu, popadają w uzależnienie od silnych leków opioidowych lub heroiny.

Najbardziej zdesperowani popełniają samobójstwo. Skala problemu jest alarmująca: codziennie odbiera sobie życie średnio 22 byłych wojskowych. W ciągu ostatnich sześciu lat na swoje życie targnęło się ponad 45 tys. weteranów i żołnierzy w czynnej służbie. To więcej niż liczba amerykańskich wojskowych, którzy od 2001 r. zginęli w Afganistanie i Iraku.

Rzeczywistość niektórych weteranów to także rozbite rodziny, bezrobocie i zagrożenie bezdomnością. W Stanach bez dachu nad głową jest ponad 40 tys. weteranów – co dziesiąty bezdomny Amerykanin.

Byli wojskowi nie są jednak całkowicie pozostawieni sami sobie. Ci, którym powinęła się w życiu noga, w biurze administracji ds. weteranów mogą ubiegać się o wsparcie przy wynajmie mieszkania czy leczeniu uzależnień. Większości przysługuje też bezpłatna, choć uchodząca za niewydolną opieka zdrowotna (średnio na wizytę u specjalisty trzeba czekać dłużej niż miesiąc). Weterani i wojskowi mogą liczyć na zniżki w wielu sieciach handlowych, restauracjach czy przy zakupie samochodu. O tym, jak Ameryka pamięta o weteranach, świadczą też np. kursujące po San Diego autobusy. Na ich przedniej szybie wyświetlane jest hasło: „Thank you veterans!” (Dziękujemy wam, weterani!).

Najsmutniej robi się jednak wtedy, gdy do autobusu wjeżdża na wózku inwalidzkim były wojskowy. Na głowie ma militarną czapkę z daszkiem, przy wózku wetknął amerykańską flagę.

W San Diego, mieście otoczonym bazami, to dość częsty widok. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2019