Chilijska wiosna

Na pozór to paradoks: milionowe, gwałtowne demonstracje wybuchły w kraju, który dotąd był uważany za gospodarczego „tygrysa” Ameryki Południowej.
z Santiago de Chile

04.11.2019

Czyta się kilka minut

Okupowany przystanek autobusowy  w centrum chilijskiej stolicy, październik 2019 r. / SEBASTIÁN ARRIAGADA
Okupowany przystanek autobusowy w centrum chilijskiej stolicy, październik 2019 r. / SEBASTIÁN ARRIAGADA

Zaczęło się od protestów przeciw kolejnym podwyżkom cen biletów komunikacji miejskiej – i to, zdawałoby się, podwyżkom wcale nie tak wielkim – a przerodziło w bunt przeciwko rządowi, który zamiast rozmawiać ze społeczeństwem – wysłał przeciwko niemu żołnierzy.

Nie wiadomo, jaki będzie ostateczny finał tej rewolty. Ale na pewno nic już nie będzie w tym kraju takie, jak wcześniej: obywatele Chile – jednego z najbardziej rozwarstwionych ekonomicznie państw na świecie – zaczęli domagać się sprawiedliwości.

Rewolta ponadklasowa

Październik to czas, gdy do Chile – jak to na półkuli południowej – przychodzi wiosna. W tym roku ma ona zapach gazu pieprzowego i jest wyjątkowo gorąca. Stoi pod znakiem zamieszek, przemocy i chaosu. Krajobraz stolicy, 7-milionowego Santiago, w ostatnich dniach przypominał chwilami scenerię filmowej postapokalipsy: spalone autobusy, zdemolowane przystanki i stacje metra, zniszczone bankomaty, obrabowane sklepy i supermarkety.

Ostatnie dni stały też pod znakiem żołnierzy, patrolujących ulice miast w całym kraju, a także wprowadzonego przez rząd stanu wyjątkowego, który obowiązywał od 19 do 26 października (i oznaczał m.in. godzinę policyjną).

Z każdym dniem represje wobec demonstrantów zaostrzały się, ale mimo to – a może właśnie z tego powodu – protesty przybierały na sile. Ich ukoronowaniem była ogromna manifestacja w piątek, 25 października, w Santiago. Według oficjalnych szacunków, ulicami stolicy przemaszerowało tego dnia półtora miliona osób; nieoficjalnie mówi się o ponad dwóch milionach. W tym samym czasie masowe demonstracje odbyły się też w wielu innych miastach, m.in. Antofagaście, Valparaíso, Concepción, Temuco, Coyhaique czy Punta Arenas.

Zresztą już wcześniej protesty rozlały się po całym 18-milionowym kraju. I choć początkowo brali w nich udział głównie uczniowie i studenci, to rewolucja szybko stała się ponadpokoleniowa: na ulice zaczęli wychodzić również ludzie w bardziej dojrzałym, a często nawet podeszłym wieku; demonstrowały całe rodziny z dziećmi.

Protest stał się też ponadklasowy. Już trzeciego dnia manifestacje rozszerzyły się na barrios cuicos, czyli dzielnice zamieszkane przez zamożniejszą klasę średnią.

Choć najwięcej ludzi zbiera się zwykle na głównych placach i największych ulicach, to ta przedłużająca się rewolta – niczym karnawał, odwracający na chwilę oficjalny porządek świata – jest tak naprawdę celebrowana w wielu zakątkach chilijskich miast. Melodią ostatnich dni stało się wszechobecne cacerolazo (od cacerola – rondel): dźwięk protestu, którego uczestnicy uderzają z całej siły w garnki i patelnie. Mocny, metaliczny odgłos, sygnał sprzeciwu wobec władz, dobiega z chodników, okien i balkonów całego Chile.

Albo przynajmniej znaczącej jego większości, bo – wedle oficjalnych statystyk – demonstracje popiera dziś ponad 83 proc. społeczeństwa.

Prezydencka „kraina dobrobytu”

Jeśli prześledzimy sytuację od momentu wybuchu pierwszych protestów aż do ostatnich wydarzeń, to zauważymy, że początkowe zamieszki (połączone z plądrowaniem) szybko zostały zastąpione pokojowymi manifestacjami, w których Chilijczycy chcą pokazać, że pragną przede wszystkim dialogu oraz poważnych zmian.

Zaczęli domagać się więc nie tylko nowej konstytucji i reform, ale też dymisji prezydenta Sebastiána Piñery, który – nazywając konflikt społeczny „wojną z groźnym przeciwnikiem” – jeszcze bardziej naraził się społeczeństwu. I choć Piñera szybko wycofał zapowiedź ­podwyżki, przeprosił za słowa o wojnie i zaczął obiecywać zmiany, stoi już na straconej pozycji. Szacuje się, że jego poparcie spadło w ostatnich dniach do 14 proc. – i jest to najniższy poziom aprobaty społecznej dla jakiegokolwiek polityka od czasów upadku dyktatury Pinocheta w 1990 r.

Jeszcze kilka miesięcy temu Piñera mówił Chilijczykom, że ich kraj jest bezpieczną wyspą na tle wstrząsanego konwulsjami regionu. Przekonywał, że żyją w krainie dobrobytu, i przy każdej okazji zapewniał, że wraz z jego rządami nadeszły los tiempos mejores – lepsze, bardziej pomyślne czasy dla Chile.

Tymczasem gdy porównamy aktualną sytuację z tymi optymistycznymi słowami, to aż trudno uwierzyć, że mowa o tym samym państwie. Pejzaż dzisiejszego Chile to już nie „oaza spokoju”, jak mówił niedawno Piñera, lecz krajobraz po bitwie. Albo raczej: krajobraz w czasie bitwy, która prędko nie ustanie.

Co zatem mogło pójść nie tak?

Kolos na kredyt

Gdyby szukać bezpośrednich przyczyn protestów, znajdziemy je w sekwencji wydarzeń z początku października. To wtedy rząd zapowiedział kolejne – piąte w ciągu trzech ostatnich lat – podniesienie cen biletów na komunikację miejską w stolicy.

Mowa była o podwyżce z 800 do 830 pesos, co w przeliczeniu oznacza wzrost z ok. 4,30 zł do 4,45 zł. Pozornie niewiele. Jednak w Chile płaci się osobno za każdy przejazd (nie ma biletów okresowych), więc łączny koszt okazuje się niemały. Mieszkaniec Santiago wydaje miesięcznie na metro co najmniej 50 tys. pesos (równowartość ponad 270 zł) – znacznie więcej niż mieszkaniec innych latynoskich stolic i mniej więcej tyle, co mieszkaniec Wiednia czy Berlina.

Jeśli zaś przyjrzymy się zarobkom Chilijczyków, trudno mówić o zachodnio­europejskim standardzie. Szacuje się, że ponad 14 proc. ludności żyje poniżej progu ubóstwa, a pensja minimalna wynosi 300 tys. pesos (ok. 1500 zł). I choć średnie zarobki to mniej więcej 520 tys. pesos (ok. 2700 zł) na rękę, w istocie ową średnią windują zarobki wyższej klasy średniej, stanowiącej nie więcej niż 5 proc. ludności. Choć więc w statystykach Chile przoduje w gospodarczym rozwoju, to wysokie koszty życia dla wielu są tu trudne do udźwignięcia.

To z kolei sprawia, że Chilijczycy są jednym z najbardziej zadłużonych społeczeństw na świecie. Szacuje się, że ponad 45 proc. ludności ma spore długi i aż 68 proc. rodzin żyje od lat na kredyt. Pożyczki często są związane z chęcią zakupu mieszkania lub auta, lecz bywa też, że wynikają z codziennych wydatków, gdy ich koszt przekracza możliwości finansowe.

Con cuotas, o sin cuotas?” („Na raty czy nie?”) – to jedno z pytań, które usłyszymy na każdym kroku. Jest uzasadnione, bo wielu Chilijczyków kupuje na kredyt niemal wszystko: kawę w kawiarni, kolację w restauracji, zakupy spożywcze w supermarkecie. Chilijski socjolog Tomás Moulian na nazwanie tego fenomenu ukuł określenie ciudadano credit-card, „obywatel na kartę kredytową”.

Teza o dobrobycie, o którym miałyby świadczyć sklepy pełne takich obywateli kupujących na kredyt, wydaje się złudna i życzeniowa. Zatem chociaż Chile od lat pielęgnuje swój wizerunek najstabilniejszego kraju w regionie Ameryki Łacińskiej, owa stabilność ma niepewny grunt – to stabilność kupiona na kredyt. Albo taka, która jest udziałem niewielkiej garstki wybranych.

Metrem poprzez światy

Chile jest nie tylko jednym z najbardziej zadłużonych społeczeństw świata, ale także jednym z tych, gdzie nierówności ekonomiczne są największe. Te podziały i różnice przypominają o sobie często – zauważymy je choćby w tkance architektonicznej miast, w języku, ubiorze i przede wszystkim w relacjach społecznych. Odzwierciedlają się także w silnie ugruntowanej klasowości, wrośniętej w Chile od pokoleń.

Aby się o niej przekonać, wystarczy jedno popołudnie w Santiago i mały eksperyment: przejażdżka najpopularniejszą linią metra (czerwoną), z choćby krótkimi wypadami w okolice kolejnych stacji – od tych na zachodzie aż po te ostatnie na wschodzie.

Trasa wiedzie nie tylko przez różne dzielnice, ale przez zupełnie odmienne światy. Na pierwszym odcinku znajdziemy ubogie i niebezpieczne poblaciones (tak w Chile określa się slumsy), na ostatnim – zadbane i czyste ulice, pełne eleganckich willi i zamkniętych osiedli. Dwa końce jednej i tej samej linii metra – i dwa bieguny chilijskiej rzeczywistości: tej bardziej licznej i głęboko sfrustrowanej oraz tej, która w skrajnie neoliberalnym kraju, opisywanym jako „tygrys Ameryki Południowej”, stanowi mniejszość, ale odnajduje się całkiem nieźle.

Pan minister dobrze radzi

W kontekście takiego rozwarstwienia ekonomicznego – i kosztów życia nieproporcjonalnie wysokich wobec zarobków – październikowa zapowiedź podwyżki cen biletów była więc kroplą, która przelała czarę goryczy.

Sytuację zaostrzyła reakcja rządu na pierwsze protesty. Minister gospodarki, Juan Andrés Fontaine, poradził Chilijczykom, że jeśli będą wstawać godzinę wcześniej i jeśli – zamiast jechać do pracy w godzinach szczytu (wtedy płaci się więcej) – wsiądą do metra już o szóstej rano, wówczas uda im się zaoszczędzić. Pamiętając, że pensja parlamentarzystów to nawet czterdziestokrotność pensji minimalnej, takie porady trudno było przyjąć ze spokojem.

Choć więc dla wielu obserwatorów – zwłaszcza z zagranicy – tak masowa i tak gwałtowna rewolta może być zaskoczeniem, można było się jej spodziewać od dawna. Stanowi wybuch tłumionej przez lata frustracji, gniewu i bezsilności, związanych z życiem w niesprawiedliwym pod wieloma względami społeczeństwie.

„Tak naprawdę nie chodzi o te trzydzieści pesos, lecz o całe trzydzieści lat” – powtarzają Chilijczycy. Trzydzieści ostatnich lat demokracji, podczas których nie zmieniło się tak wiele, jak mogłoby się zmienić.

Kraj zamrożony w przeszłości

Nowoczesna historia Chile zaczęła się w latach 1988-90, gdy – po przegranym przez Augusto Pinocheta plebiscycie (1988) – kraj wszedł na drogę stopniowej transformacji. W 1989 r. zorganizowano pierwsze od lat wolne wybory prezydenckie, które wygrał chadek Patricio Aylwin (Pinochet już w nich nie startował).

Aylwin objął urząd w 1990 r., a podczas słynnego orędzia powiedział: „Chcemy prawdy i sprawiedliwości na tyle, na ile to możliwe”. Te słowa okazały się prorocze dla początków chilijskiej demokracji, które według wielu miały posmak konformizmu i były oparte na ugodzie między niedawnymi ofiarami a oprawcami.

Przekazanie władzy odbyło się bez rozlewu krwi, ale też bez głębszych rozrachunków. „To był rodzaj amnestii w zamian za amnezję” – powtarza wielu Chilijczyków, gdy pyta się ich o ten czas. Każdy etap transformacji był negocjowany między odchodzącą juntą i opozycją – zabrakło więc miejsca na lustrację, procesy (oddające sprawiedliwość ofiarom) i wprowadzenie głębszych zmian. To sprawia, że wielu określa ją mianem transformacji niebyłej lub niedokończonej – nie pozwoliła ani na należyte rozliczenie historii, ani na realną społeczną metamorfozę.

Przez minionych 30 lat demokracji nie udało się np. zmienić konstytucji – do dziś obowiązuje ta, którą napisano w latach reżimu, w 1980 r. W skromnym tylko stopniu udało się zreformować system wyższej edukacji, którą sprywatyzowano w ostatnich latach dyktatury. Od lat jest ona raczej przywilejem elit i należy do najbardziej kosztownych na kontynencie, co skazuje licznych studentów i ich rodziców na długoletnie kredyty, a wielu odcina od możliwości uzyskania wyższego wykształcenia. W niemal niezmienionej postaci funkcjonuje też sprywatyzowany system emerytalny (AFP), w pełni kapitałowy i administrowany przez prywatne instytucje.

Radykalnie neoliberalna rzeczywistość Chile to spadek jeszcze po reformach przeprowadzonych wkrótce po zamachu stanu z 1973 r., kiedy to Pinochet objął władzę. Ich autorami byli chilijscy ekonomiści, którzy przeszli do historii jako „Chicago Boys” – nazwano ich tak, bo byli absolwentami wydziału ekonomii Uniwersytetu w Chicago, gdzie studiowali m.in. u Miltona Friedmana i Arnolda Harbergera. Zwolennicy klasycznego liberalizmu gospodarczego, po powrocie do ojczyzny stworzyli program, którego radykalny charakter wstrzelił się w przełomowy moment historyczny. Junta chciała stworzyć nowe Chile, a jednym z naczelnych elementów jego założycielskiego mitu miała być uzdrowiona gospodarka. Tym samym w latach 70. i 80. kraj zmienił się w poligon doświadczalny, a skutki ówczesnych eksperymentów okazały się silnie odczuwalne do dziś.

Somos hijos de esperanza que nunca se cumplió” – głosił napis na ogromnym transparencie niesionym w tych dniach przez demonstrantów w Santiago. „Jesteśmy dziećmi nadziei, która nigdy się nie spełniła”. Choć dyktatura upadła ponad 30 lat temu, to właśnie tym stała się dla wielu chilijska demokracja: synonimem nadziei zawiedzionych, boleśnie niespełnionych.

Powrót traumy

Istotnym spadkiem po latach reżimu jest też nieprzepracowana trauma, która teraz wróciła wśród wielu Chilijczyków ze zdwojoną mocą. Wprowadzenie godziny policyjnej i widok żołnierzy na ulicach przypomniały o czasach, gdy junta okrutnie traktowała przeciwników politycznych. Przypomniały epokę wcale nie tak dawno minioną, której bilans to nie tylko gospodarcze „nowe Chile”, lecz także ponad 3 tys. desaparecidos (zmarłych i zaginionych bez śladu), ponad 40 tys. więzionych (i często torturowanych) oraz ponad 200 tys. emigrantów, zmuszonych do opuszczenia kraju.

To dramatyczne wspomnienie stało się tak realne również z powodu brutalności policjantów i żołnierzy, których rząd rzucił przeciw protestującym. Przedstawicielom Narodowego Instytutu Praw Człowieka (IDH) udało się ustalić, że statystyki władz nie mają pokrycia w rzeczywistości. Według zebranych dotąd danych, w ostatnich dniach zginęło 19 osób, w tym pięć z bezpośredniej winy mundurowych. Ponad tysiąc ludzi zostało rannych, z czego ponad połowa ucierpiała od gumowych kul lub broni palnej.

Wiadomo, że aresztowano co najmniej 3 tys. osób – nie tylko tych biorących udział w demonstracjach, ale też będących świadkami. Szacuje się, że kilkudziesięciu zatrzymanych potraktowano z wielką brutalnością – byli bici, poniżani, w niektórych przypadkach poddawani przemocy seksualnej. Kilka komisariatów policji w Santiago zamieniło się w centra przesłuchań, przypominające te z ponurych czasów reżimu Pinocheta.

– Jedyna różnica między tym, co działo się w 1973 r., a tym, co dzieje się teraz, jest taka, że aktualnie mamy aparaty i kamerki w telefonach komórkowych – mówi jeden z moich chilijskich znajomych, komentując agresję mundurowych trudną, zdawałoby się, do wyobrażenia w demokratycznym państwie.

I rzeczywiście: wiele obrazów tej przemocy można znaleźć w internecie, w mediach społecznościowych. Chilijczycy zaczęli rejestrować wydarzenia na własną rękę, bo nie zawsze ufają tradycyjnym mediom, które w wielu przypadkach należą do osób lub rodzin mających duże wpływy w państwie, ekonomiczne i także polityczne.

Kumulacja z trzech dekad

Właśnie z powodu tej ogromnej skali przemocy i – jak się okazało – bezprawnego zarządzenia stanu wyjątkowego prezydent Piñera wyrósł na czołowego wroga publicznego w oczach znacznej części społeczeństwa.

Pomimo jego zapowiedzi reform (m.in. podwyżki emerytur i zmniejszenia pensji parlamentarzystów) oraz ogłoszenia zmian w rządzie (z posadą pożegnał się m.in. jego kuzyn i jeden z najbliższych współpracowników, minister spraw wewnętrznych Andrés Chadwick), nic nie zapowiada, aby bunt ucichł, a protesty miały się szybko zakończyć. Już teraz szacuje się, że stają się największym ruchem antyrządowego sprzeciwu w całej historii Chile (tj. od powstania niepodległej republiki w 1818 r.).

Jasne jest jednak, że frustracja i gniew, które skupiły się na postaci prezydenta, wynikają nie tylko z jego działań – to kumulacja z całych trzech dekad, gdy rządziła zarówno prawica, jak i centrolewica. Aktualny protest jest więc skierowany nie tylko przeciw konkretnym politykom, lecz przeciw całemu systemowi. Demonstracje, podczas których nie widać żadnych partyjnych sztandarów czy haseł, są wyjątkowym i niezwykle emocjonalnym przykładem społecznej wspólnoty, która wydawała się niemożliwa w tym podzielonym kraju.

▪▪▪

„Tak dużo czasu zajęło nam, żebyśmy się spotkali! Nie rozdzielajmy się teraz!” („Nos costó tanto encontrarnos! No nos soltemos!”) – wołał wielki transparent, płynący nad tłumem w Santiago.

Trudno powiedzieć, jaka rzeczywistość czeka protestujących za rogiem. Ale jedno jest pewne: Chile brutalnie przebudziło się ze snu i nic już nie będzie takie jak wcześniej. Na gruzach starego, burzonego właśnie świata rodzi się jakiś nowy. ©

Autorka, polska dziennikarka, mieszka na co dzień w Chile, o którym opowiada wydana niedawno jej książka reporterska „Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp” (Muza 2019).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2019