Buddyzm na obcej ziemi

Bez zmiany siebie nie sposób wskazać drogi pozostałym – uczą lamowie. Także w Polsce.

07.02.2022

Czyta się kilka minut

Centrum buddyjskie Bencien Karma Kamtsang w Grabniku, lipiec 2019 r. / BENCIEN KARMA KAMTSANG POLSKA
Centrum buddyjskie Bencien Karma Kamtsang w Grabniku, lipiec 2019 r. / BENCIEN KARMA KAMTSANG POLSKA

Grażyna spacerowała z psem pomiędzy blokami z płyty na swoim olsztyńskim osiedlu. Zadzierała głowę i widziała dziesiątki rozświetlonych okienek. Poznała już trochę sąsiadów i wiedziała, gdzie mieszka pani, która jest bardzo chora, za którymi drzwiami bardzo na siebie krzyczą, a kiedy tamten pan wypije, potrafi spuścić lanie najbliższym. Zaczynała rozumieć, że dzieje się wiele „niefajnych” rzeczy. Nie umiała tego lepiej nazwać, była dziewięcioletnią dziewczynką.

Spacerowała po parku wzdłuż szerokiej ulicy. W jedną i drugą stronę ciągnęły się identyczne bloki. Wyobrażała sobie, że wszystkie są pełne takich samych historii, które znała ze swojej klatki. Nie mogła zrozumieć: dlaczego tak jest? Wydawało jej się to ogromnie niesprawiedliwe, że ludzie, którzy nie zrobili nic złego, cierpią.

Spędzała długie godziny na modlitwie i słyszała od dorosłych o woli dobrego Boga. Bóg chce, żeby tak było? Nie mogła sobie ułożyć tego w głowie. Kiedy trochę dorosła, przestała chodzić do kościoła.

Mijały lata, Grażyna skończyła studia i dostała dobrą pracę w filii zagranicznej firmy. Przeprowadziła się do Warszawy. Była pierwsza połowa lat 90., żyło się szybko, kapitalizm zalewał Polskę produktami i obietnicą dostatku. Grażyna była na fali. Szukała odpowiedzi na swoje pytanie z dzieciństwa. Któregoś dnia znajomi pokazali jej książkę, w której zobaczyła zdjęcie starego, bardzo chudego mężczyzny. Uderzyło ją to, jak starzec patrzył na nią ze zdjęcia. Nigdy nie widziała spojrzenia tak czystego i pełnego współczucia.

Pomyślała: „Co ten człowiek robił, że tak wygląda?”. Chciała iść tą samą drogą.

Tożsamość mężczyzny była łatwa do ustalenia. Był to Kalu Rinpocze, buddyjski mnich z Tybetu i nauczyciel w jednej ze szkół tradycji Kagju. Grażyna już od jakiegoś czasu interesowała się wschodnią duchowością. Otarła się o zen, ćwiczyła aikido. Oferta dla ludzi zafascynowanych mądrością Wschodu była szeroka. Nie brakowało różnych grup i związków, nauczycieli posiadających rzetelną wiedzę i samozwańczych guru.

Im więcej dowiadywała się o buddyjskich naukach, tym bardziej czuła, że odpowiadają na jej pytania. Żeby się uczyć, coraz częściej jeździła do leżącego za Warszawą buddyjskiego ośrodka w Grabniku. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że woli tam zamieszkać i pomóc w jego funkcjonowaniu, niż piąć się po szczeblach kariery. To drugie gwarantowało jej pieniądze, ale przestała widzieć w tym sens.

Ośrodek

Od czasu jej przyjazdu w 2000 r. ośrodek bardzo się rozrósł. Powstała świątynia z ołtarzem i wielkim posągiem Buddy, pod którym ustawia się misy z ofiarami: ryżem, wodą z szafranem i ciastkami.

– Budda nie potrzebuje naszego ryżu – zastrzega Grażyna. – Chodzi o wyrażenie szacunku dla jego nauki.

Poza świątynią powstał również Drubkang – budynek, gdzie odbywają się tradycyjne trzyletnie odosobnienia medytacyjne; poza nim kilka innych zabudowań, z biurem i pokojami dla gości. Obecnie w ośrodku mniej więcej dwa razy w miesiącu odbywają się seminaria i kursy, na które zjeżdża się około 30-40 osób: przede wszystkich polskich buddystów, chcących poznać konkretny tekst albo ważną dla nich technikę medytacyjną. Przed pandemią z okazji przyjazdu ważniejszych nauczycieli zbierało się i kilkaset osób.

Na stałe ośrodek ma teraz 12 mieszkańców. Pomagają w jego funkcjonowaniu zależnie od swoich umiejętności – od budowlanki po tłumaczenie klasycznych tekstów buddyjskich z tybetańskiego. Kiedy Grażyna wprowadzała się do Grabnika ponad dwadzieścia lat temu, zajęła się pracą biurową: to było w tamtym momencie najbardziej potrzebne.

Powoli poznawała filozoficzną wykładnię i praktyki medytacyjne. Musiała nauczyć się, jak i kiedy wykonywać symboliczne gesty (mudry) w trakcie modlitw, jak wykonać złożony ukłon przed posągiem Buddy, poznać dziesiątki innych zasad, związanych z odprawianiem ceremonii. Jeśli nie czuła się tym przytłoczona, to tylko dzięki temu, że mogła przyswajać to wszystko po kolei, w swoim tempie. Buddyzm jej linii jest tradycją ezoteryczną: szereg praktyk i nauk jest niedostępny dla osób mniej doświadczonych.

– Przyniosłyby im więcej szkód niż korzyści – tłumaczy mi opiekun ośrodka.

Początki

Opiekun jest buddyjskim nauczycielem – lamą i nazywa się Rinczen, chociaż w dowodzie stoi: Waldemar Zych. To on wykładał Grażynie podstawy buddyzmu i opowiadał o swojej drodze, podobnie jak mi teraz. Przeszedł długi okres poszukiwania. W liceum z książki dowiedział się o hathajodze i zaczął ją praktykować według książek, do których zdobył dostęp, co w latach 70. budziło zdumienie. Miał krótki flirt z ruchem Hare Kryszny. Próbował zostać nowicjuszem u kamedułów.

Jego ojciec, wojskowy i zagorzały ateista, zawsze robił mu wyrzuty, że kiedy angażuje się w coś, zapomina o reszcie świata. Miał rację. Teraz Waldemar zdał maturę i był zdeterminowany, by znaleźć sens życia. Dowiedział się, że w Krakowie formuje się pierwsza grupa medytacyjna buddyzmu tybetańskiego, ze szkoły Karma Kagyu. Spotykali się w prywatnym mieszkaniu, była ich jedenastka. Mieli swojego nauczyciela, lamę! Mniej więcej raz na rok odwiedzał ich Ole Nydahl – Duńczyk, który na Wschodzie odebrał nauki od tybetańskich lamów. Waldemar wcześniej czuł, że szuka po omacku. Teraz wreszcie wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce.

Był rok 1977 i Ole był oknem na inny świat, na tajemniczy Tybet i jednocześnie: na Zachód. Był jednym z pierwszych buddyjskich nauczycieli w Polsce. Z biegiem lat na spotkania z nim zaczęły ściągać setki osób. W kolejnych miastach powstawały grupy medytacyjne.

Ole nigdy nie zostawał na długo, jeździł po całym świecie. Z upoważnienia XVI Karmapy, głowy szkoły Karma Kagyu, zakładał kolejne ośrodki buddyjskie. Nazywał je ośrodkami buddyzmu Diamentowej Drogi, co jest przekładem z sanskryckiego vajrayana. Powołał ich ponad 600. Deklarował, że chce uniknąć „religii opartej na wierze, życiu klasztornym, sztywności i nudzie”.

Anglojęzyczny portal wita słowami „Buddyzm Diamentowej Drogi zapewnia łatwy dostęp do autentycznych buddyjskich nauk i medytacji do użytku w toku współczesnego życia”.

Gdy Ole był za granicą, w nauczaniu zastępowały go osoby, do których miał szczególne zaufanie, między innymi Waldemar Zych. Przepisywał wystąpienia nauczyciela z kaset, i jak mówi, umiał je powtarzać prawie słowo w słowo, gest w gest. Jeździł pomiędzy miastami, śpiąc kątem u znajomych i żyjąc z datków – Poznań, Wrocław, Katowice, Jelenia Góra, Szczecin, Toruń, Trójmiasto, Olsztyn, Bydgoszcz, Warszawa, Radom, Kielce, Rzeszów, Kraków – wylicza. W 1985 r. powstał w Kucharach nieopodal Płocka pierwszy polski ośrodek buddyjski.

Lama Rinczen

Waldemar z początkiem lat 80. zaczął jeździć na Zachód, do ośrodków założonych przez Olego. Mieszkali tam na stałe lamowie, którzy uciekli z rodzinnego Tybetu po agresji Chin w 1959 r. Im lepiej ich poznawał, tym większy dystans rósł pomiędzy nim a Olem.

Duńczyk nie uczył skomplikowanych rytuałów. Rinczen wolał praktykować tak, jak Tybetańczycy przez stulecia. Ole nie posługiwał się w medytacjach językiem tybetańskim. – A to język precyzyjny, czasem w tekście można wyróżnić aż sześć poziomów znaczeń, nie potrafimy tego dobrze przełożyć – tłumaczy teraz Rinczen.

Miał poczucie, że Ole nie był mu w stanie udzielić odpowiedzi na coraz większą liczbę pytań. Z biegiem czasu coraz mniej potrzebował jego nauk. Poznał Tengę Rinpoczego, szanowanego lamę z klasztoru Bencien. Starszy Tybetańczyk pozwalał się przepytywać przez długie godziny. Traktował go jako nowicjusza, a nie jako doświadczonego nauczyciela, jak Ole. Zychowi wydawało się to uczciwsze. Zaczął podążać za Rinpocze w jego podróżach, by słuchać jego nauk i pełnić rolę jego asystenta.

Kiedy opowiada o Tendze Rinpocze, wyraźnie się emocjonuje: wstaje, by naśladować jego drobne kroczki, zmienia głos, wygłaszając jego kwestie. Mówi, że w buddyzmie tybetańskim więź pomiędzy nauczycielem i uczniem jest bardzo ważna, nawet bardziej intymna niż ta, którą może mieć ze swoją żoną. Utrzymywał z nauczycielem bliską relację przez 37 lat, aż do jego śmierci.

Tenga Rinpocze przekazał mu szereg dalszych nauk. Przeprowadził go przez trzyletnie odosobnienie medytacyjne, które sprawiło, że Rinczen mógł legalnie posługiwać się tytułem lamy. Kiedy wyszedł wreszcie na świeże powietrze, pojechał uczyć się dalej do Indii.

Kontrowersja

Konflikt w środowisku polskich buddystów wybuchł ostatecznie w 1992 r., kiedy cała szkoła Karma Kagyu zatrzęsła się w posadach. Chodziło o identyfikację kolejnego wcielenia głowy szkoły, Karmapy XVII. Jak głosiła tradycja, ­ poprzednik zostawiał przed ­śmiercią wskazówki mówiące, jak odnaleźć chłopca, w którym się odradzał. Tym razem jednak mówiło się o fałszerstwach. Kandydatów na nowego Karmapę było dwóch. W Azji spór miał wymiar polityczny, Chiny i Indie popierały różnych pretendentów.

Wśród Polaków konflikt nie dotyczył tylko tego, kto faktycznie jest Karmapą XVII. Chodziło też o to, jak bardzo tybetański powinien być ich buddyzm. Środowisko podzieliło się na frakcje, które oskarżały się z jednej strony o powierzchowność, a z drugiej – o ślepą dewocję i nadmierne przywiązanie do tybetańskich rytuałów.

Każdy musiał opowiedzieć się po którejś ze stron. Większość mnichów ze wschodu, razem z Dalajlamą i Tengą ­Rinpocze, poparli Trinle Dordże. Za nimi bez wahania stanął Rinczen.

Ole wraz z częścią lamów opowiedzieli się za Thaje Dordże. Na nerwowym spotkaniu zarządu związku wyznaniowego przeważył autorytet Duńczyka: Thaje Dordże uznała większa część polskiego środowiska. Pozostali musieli się albo dostosować, albo odejść. Wybrali to drugie.

Cel i metoda

– Kiedy zaczyna się przerost formy nad treścią? – pytam Rinczena.

– Wtedy, kiedy nie rozumie się, do czego ma służyć symbolika czy gest. One wyrażają treść. Dzięki symbolom można ją uchwycić. Przerost formy nad treścią jest wtedy, kiedy myli się cel ze ścieżką. Metodę z tym, do czego ma doprowadzić – odpowiada.

Związek wyznaniowy z siedzibą w Grabniku, którego przewodniczącym jest Rinczen, został założony po rozłamie. Funkcjonuje jako filia klasztoru Tengi Rinpocze – Bencien. Bez zgody opata nie można sprzedać ziemi ośrodka, z nim są ustalane wszystkie większe inwestycje. To głównie lamowie z Bencien przyjeżdżają udzielać trudniejszych nauk i tam jeżdżą osoby bliżej związane z ośrodkiem. Obecnie większość z polskich 16 tysięcy buddystów (wg poprzedniego spisu) należy do związku zakładanego razem z Olem. Związek z siedzibą w Grabniku, którego przewodniczącym jest Rinczen, szacuje liczbę swoich sympatyków i członków na ok. 2 tysiące. Poza tym ok. 3 tysiące osób jest bardziej lub mniej ściśle związanych z pozostałymi szkołami buddyzmu, głównie ningmapą oraz ­ zen/chan.

Rinczen tłumaczy, że każda tradycja duchowa wymaga pokory. Kiedy jest się ponad własną tradycją, traktuje się ją wybiórczo, traci się dostęp do błogosławieństwa, które ze sobą niesie, jak mówi.

Nie wspomina o tym w kontekście rozłamu. Zastrzega, że każdemu ze swoich poprzednich nauczycieli on sam i bardzo wielu innych ludzi dużo zawdzięcza.

Odosobnienie

Grażyna nigdy nie spotkała Kalu Rinpoczego, którego oczy tak ją poruszyły. Mówi, że nie to było dla niej najważniejsze: liczyło się to, że wskazał jej drogę.

Wielu mistrzów tradycji tybetańskiego buddyzmu spędziło lata na odosobnieniach medytacyjnych. Grażyna poszła w ich ślady. Niedawno skończyła swoje drugie, czteroletnie odosobnienie. Pierwsze, trwające trzy lata, odbyła w specjalnie przeznaczonym do tego budynku leżącym na terenie ośrodka, Drubkangu. Przebywała tam razem z siedmioma innymi kobietami; po drugiej stronie korytarza odbywało się odosobnienie męskie.

Teraz rozmawiamy w domku, gdzie mieszka z mężem, Janem. Spędziła w nim ostatnie cztery lata odosobnienia indywidualnego.

Jej dni wypełniała medytacja: cztery sesje po trzy godziny, podczas których powtarzała mantry, recytowała klasyczne teksty i modlitwy, medytowała według instrukcji przekazanych jej przez rinpoczów i lamamów.

– Bez prowadzenia odosobnienie medytacyjne stałoby się tylko izolacją pozbawioną sensu, to byłoby niebezpieczne – mówi. Nauczyciele, z którymi jest związana, ułożyli dla niej plan medytacji. Dzięki nim czuła, że ma dostęp do żywej tradycji i do metod stosowanych od dwóch i pół tysiąca lat.

Każde odosobnienie ma nieco inne reguły dotyczące m.in. możliwości kontaktu ze światem zewnętrznym, ustanawiane przed zamknięciem symbolicznych bram. Na indywidualnym odosobnieniu Grażyna mogła na przykład co jakiś czas dzwonić do matki i kontaktować się mailowo z nauczycielami, którzy prowadzili ją przez odosobnienie.

Nie czytała książek innych niż komentarze do medytacji, nie słuchała muzyki, nie oglądała telewizji. Styczność ze światem zewnętrznym zredukowała do minimum. Pomiędzy sesjami medytacyjnymi nie miała wiele czasu: tyle, żeby starczało na zrobienie obiadu, sprzątnięcie mieszkania. Czasem chodziła na spacer dookoła domku.

– Bywa, że trzeba porzucić także dobre rzeczy, by gdzieś dalej dojść – tłumaczy.

Mówi, że umysł jest chaotyczny i bez odcięcia się od bodźców, bez trzymania się odpowiednich metod nie można utrzymać go na właściwym torze. Sama w trakcie odosobnienia przeżywała doświadczenia, o które nawet się nie podejrzewała. Czasem przyjemne. Czasem nie. Tylko tak można poznać naturę własnego umysłu i, jak wierzą buddyści – naturę świata.

Nieszczęście innych wciąż wywołuje jej sprzeciw, ale nauka o karmie odpowiedziała na jej pytanie z dzieciństwa. Cierpienie nie jest przypadkowe: wynika z przyczyn, które nagromadziły się w poprzednich żywotach lub w obecnym życiu. Buddyzm uczy ją, jak je przekroczyć samemu i jak pomóc w tym innym.

Po to między innymi jest odosobnienie: bez zmiany siebie nie sposób wskazać drogi pozostałym.

– Ono odmienia sposób postrzegania i reagowania na świat – wyjaśnia Jan, który spędził na odosobnieniach dwanaście lat ze swojego 56-letniego życia.

Podczas odosobnienia Grażyna przechodziła okres milczenia. W sumie nie odzywali się do siebie z mężem przez trzy lata.

Pierwszym zdaniem, które Grażyna w końcu wypowiedziała, było „zapomniałam, że mogę już mówić”. Jan coś do niej powiedział, ona odpowiedziała gestem. Nie chodziło o to, że zapomniała, jak używać języka. Nie czuła potrzeby, żeby mieć jakiekolwiek zdanie na ten temat.

Jej umysł był wreszcie spokojny.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 7/2022