„Borowik” idzie na wojnę

Ukraińskim przedsiębiorcom z klasy średniej zagrażają wojenna destabilizacja i rosnące koszty. Tymczasem w dużej mierze to od nich zależy kondycja gospodarki.
z Borysławia (zachodnia Ukraina)

12.09.2022

Czyta się kilka minut

Myron Turczyn w hali swojego zakładu pieczarkarskiego. Borysław, 22 sierpnia 2022 r. / WOJCIECH PIĘCIAK
Myron Turczyn w hali swojego zakładu pieczarkarskiego. Borysław, 22 sierpnia 2022 r. / WOJCIECH PIĘCIAK

Był taki moment, gdy Myron Turczyn zwątpił. Kiedy myślał, że to koniec. A w ślad za tą myślą rozpoczął proces likwidacji ich rodzinnego przedsiębiorstwa „Borovyk” („Borowik”), które 20 lat temu założyli wspólnie z bratem Mychajłą.

Postanowili wtedy zebrać ostatnie partie hodowanych właśnie pieczarek, sprzedać towar (na ile tylko będzie to możliwe), wypłacić ludziom odprawy i zakończyć dobrze rozwijający się dotąd biznes.

Tak myśleli przez kilka pierwszych dni inwazji – wtedy gdy wydawało się, że Kijów za chwilę upadnie i że prędzej lub później Rosja dojdzie aż tu, do Borysławia, sennego 30-tysięcznego miasta w zachodniej Ukrainie, które do historii weszło już dawno temu, jeszcze za czasów austriackich, jako ośrodek wydobycia i przetwórstwa ropy.

Czy jednak można dziwić się Myronowi Turczynowi, skoro wtedy, pod koniec lutego i na początku marca, wielu zachodnich analityków oceniało, iż zorganizowany ukraiński opór potrwa najwyżej kilkanaście dni? Skoro niemal od pierwszego dnia w kolejkach do polskiej granicy ustawiły się setki tysięcy mieszkańców zachodnich przecież obwodów (nie dotarli tu jeszcze uciekinierzy ze wschodu)? Skoro na skrzyżowaniach na obwodnicy Lwowa koparki zaczęły prace ziemne przy budowie punktów umocnionych? I skoro także tu, na drogach w okolicy Borysławia, stanęły spontaniczne posterunki – organizowane przez mieszkańców, wyposażonych często tylko w broń myśliwską, mające zapobiec spodziewanemu przenikaniu rosyjskich grup rozpoznawczo-dywersyjnych?

NIE TYLKO O STRACH jednak chodziło w tamtych dniach, gdy Myron i Mychajło rozważali likwidację firmy. Inwazja wywróciła model biznesowy, według którego pracował „Borovyk” – przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją i przetwórstwem pieczarek.

Przede wszystkim: przerwała dostawy torfu z obwodu żytomierskiego, do którego wdarli się Rosjanie. Torf z Żytomierszczyzny, mówi Myron (rocznik 1967), jest wśród ukraińskich torfów najwyższej jakości, podobnie jak ten z obwodu połtawskiego. Również tam trwały walki.

Tymczasem bez torfu nie ma pieczarek. Dobry torf to podstawa. To on, wsparty jakościowym kompostem, stanowi podłoże, na którym rosną one sobie w szesnastu halach należących do „Borovyka”, na rozłożystych półkach-tarasach.

Gdy więc wtedy otrząsnęli się i postanowili, że nie zamkną firmy, że spróbują zaadaptować się do wojennych warunków – słowem: że na swój prywatny sposób stawią czoło Rosji – najważniejsze pytanie brzmiało: skąd wziąć dobry torf?

Przez pierwszy miesiąc kupowali go w Polsce, w firmie z Siedlec (Polska, zaznacza Myron, to w Europie pieczarkowa potęga, zarówno gdy idzie o produkcję grzybów, jak też o komponenty niezbędne do ich produkcji i technologię). Potem import stał się trudny – po tym, jak władze ukraińskie zniosły cła na importowane towary, zwłaszcza na używane auta, na granicy utworzyły się takie kolejki, że na odprawę celną trzeba było czekać, bywało, po kilka dni. To podnosiło koszty.

TERAZ „BOROVYK” sprowadza torf z Wołynia, z obwodu rówieńskiego. Żytomierz i Połtawa wciąż nie wchodzą w grę – działalność gospodarcza jest tam utrudniona, utrzymujące się rosyjskie zagrożenie zniechęca, część terenu jest zaminowana.

Myrona to martwi, bo torf z Rówieńszczyzny jest gorszej jakości – i w efekcie z jednego metra kwadratowego w „Borovyku” zbierają teraz po 31-32 kilo pieczarek, podczas gdy chcieliby uzyskiwać po 34-35 kilo. Albo więcej – w końcu Polacy, zaznacza Myron, jeśli tylko pracują na najlepszym torfie, uzyskują jeszcze więcej, do 38 kilo.

Oni w ciągu miesiąca produkują 110- -120 ton pieczarek.

Spadek efektywności z metra to tylko jeden spośród problemów – albo, ujmując to inaczej, spośród wojennych uwarunkowań, do których musi adaptować się „Borovyk”.

Nie można więc już liczyć na takie technologiczne wsparcie, jakie mieli wcześniej od kontrahentów z Polski. O ile wcześniej współpracowali tu intensywnie, o tyle teraz ci akurat Polacy, jak mówi Myron, boją się przyjeżdżać. Tłumaczył, że w Borysławiu jest spokojnie, że nie ma tu walk, i że choć alarmy przeciwlotnicze owszem wyją niemal codziennie (albo, precyzyjniej, co noc), to jak dotąd żadna rosyjska rakieta tutaj nie spadła. Nie pomogło.

Skoro o zagranicy mowa: przed inwazją „Borovyk” eksportował swoje pieczarki (świeże, nieprzetworzone) do Włoch. Współpraca rozwijała się nieźle, aż do marca – wtedy musieli wstrzymać wysyłkę. Przyczyna: problemy z logistyką, które podniosły koszty.

A jakby tego było mało, rosną też inne koszty produkcji, np. energia czy pensje (w ślad za coraz bardziej odczuwalnym wzrostem cen, np. żywności). Z drugiej strony, musieli nieco zmniejszyć cenę grzybów – widać, że siła nabywcza ludności maleje.

W efekcie bardzo zmniejsza się marża. A skoro marża maleje, brakuje środków na inwestycje. Tymczasem taka firma jak „Borovyk” nie powinna stać w miejscu – ona stale potrzebuje mniejszych czy większych inwestycji. Coś zmienić, coś ulepszyć (np. dobudować cztery hale albo żeby komputer podlewał pieczarki; teraz robią to ludzie).

– No ale, Bogu dziękować, pracujemy. To najważniejsze – mówi Myron.

Nie wszyscy mogą tak powiedzieć – jak jego znajomi: jeden z branży budowlanej, drugi hodowca kwiatów. Kto w Kijowie kupuje dziś kwiaty?

STU LUDZI: za tylu pracowników odpowiadają Myron z bratem. Po 24 lutego utrzymali zatrudnienie. Przez chwilę bali się, że pracownicy mogą uciec do Polski – Myron wie, tam branża pieczarkarska przyjęłaby ich z otwartymi rękami (w przeszłości polscy koledzy prosili go nawet, by podesłał im trochę ludzi). Na koniec wyjechało tylko troje.

Obecnie prawie cała produkcja – pieczarki świeże i przetworzone (te drugie pod postacią grzybków suszonych albo w słoikach: marynowanych, faszerowanych, pasztetów warzywnych itp.) – trafia do odbiorców ukraińskich, głównie do sieci supermarketów. Ale, przyznaje Myron, na rynku zrobiło się trudniej – do niektórych regionów nie sposób czegoś sprzedawać. Np. do Charkowa: sporo grzybów suszonych trafiało do charkowskiego zakładu Nestlé. Teraz jest on zamknięty, koncern chce przenieść produkcję do Równego.

Tylko od czasu do czasu uda się sprzedać coś za granicę, ostatnio do Mołdawii.

Liczą, że gdy sytuacja się poprawi, może uda się wznowić eksport na Zachód. Ostatni ich pomysł, powstały także z myślą o eksporcie, to pieczarki suszone. Pakowane w torebki, są trwałe – i przez to odporne na kłopoty logistyczne. Można z nich zrobić zupę, można zjeść prosto z torebki. Myron mówi, że jako „pieczarkowe czipsy” smakowały żołnierzom, gdy wysłał ich partię walczącym.

Wysyłką na front – nie tylko ich produktów, ale także wszelkich innych rzeczy, które akurat są tam potrzebne – zajmuje się fundacja, którą założyli, a w której działa także Olga, żona Myrona (z zawodu lekarka, specjalistka od chorób zakaźnych i wykładowczyni na Akademii Medycznej we Lwowie). Fundację nazwali imieniem św. Judy Tadeusza – patrona spraw uchodzących za beznadziejne, niewykonalne.

DZIEWIĘĆ LAT TEMU, jesienią 2013 r., Myron Turczyn był wśród tych, którzy wyszli na Majdan po tym, jak skorumpowany i uzależniony od Rosji prezydent Wiktor Janukowycz odmówił podpisania umowy o stowarzyszeniu Ukrainy z Unią Europejską.

Jadąc wtedy do Kijowa, wiele ryzykował. Być może wszystkim, co udało mu się zbudować – można tak sądzić, znając dziś kulisy funkcjonowania kliki Janukowycza, która, bywało, zmuszała przedsiębiorców do „przepisywania” firm na ludzi z otoczenia prezydenta (czytaj: do oddawania za darmo), pod groźbą uwięzienia. Gdyby wtedy Janukowycz wygrał, dla takich jak Myron nie byłoby w tym kraju miejsca.

Jednak pojechał na Majdan, z grupą przyjaciół z Borysławia i Drohobycza – ludzi w podobnym jak on wieku, jak on mających życiowy dorobek: ktoś nieduże wydawnictwo, ktoś prywatną klinikę stomatologiczną. W kolejnych latach, gdy Rosja zajęła Krym i rozpętała wojnę w Donbasie, niektórzy z nich mieli rzucić się w wolontariat, wielu aż do wypalenia.

Gdyby jakiś socjolog badał fenomen Majdanu, mogliby być oni dowodem, że tamta rewolucja była nie tylko dziełem ludzi młodych, gotowych rzucać się „na szaniec”, lecz również tych z pokolenia w średnim wieku. Dla nich Majdan to była walka o normalność, tę rozumianą jako rządy prawa, reguły, porządek, bez korupcji i strachu. Dla nich Janukowycz i stojąca za nim Rosja byli uosobieniem wszystkiego, przed czym oni chcieli ocalić swój kraj.

TAKI BYŁ SENS MAJDANU i taki jest sens walki, która trwa – teraz pod postacią pełnowymiarowej wojny. A Myron i Olga uczestniczą w niej – poprzez „Borovyka” i swoją fundację. Wierzą, że Ukraina się obroni i uda się wyrzucić Rosjan. I że znajomy Myrona będzie mógł wrócić – ten, który zbudował w Mariupolu firmę rolniczą (pieczarki, pomidory). Udało mu się uciec wraz z rodziną. Zdołali zabrać dwa auta i to, co w autach. Zamieszkali po sąsiedzku, w górach w Schodnicy; rodzina Myrona pomagała im. Zakład zajęli Rosjanie. Wierzą, że wrócą.

Dziś nikt już się nie boi, że Rosja tu dojdzie. Mniej jest strachu – ale za to więcej bólu: lokalne media, także te z Borysławia, co chwila żegnają kolejnych krajan, którzy oddali życie pod Bachmutem czy Chersoniem. Wielu wraca z ranami, fizycznymi i psychicznymi.

O nich myślał Myron, gdy niedawno usiadł pod figurką Matki Bożej. Figura, pomalowana na kolorowo, w stylu wiejskich Madonn, stoi przed ich domem. Myron lubi przy niej siadać. Pomodli się, pomyśli nad dniem, który minął.

Tam właśnie przyszedł mu do głowy pomysł: aby zbudować w górach (a góry są tu za pasem – karpackie stoki zaczynają się za rogatkami Borysławia) ośrodek rehabilitacyjny dla weteranów z problemami psychicznymi. Ośrodek składałby się z domków, w których by mieszkali i pracowali, i leczyli się, przy wsparciu terapeutów.

Tylko czy uda się na to zebrać pieniądze w czasie, gdy trwa wojna egzystencjalna i priorytetem jest raczej wsparcie dla frontu?

Ale przecież dziewięć lat temu, gdy Myron z przyjaciółmi przemykali się kijowskimi zaułkami na atakowany Majdan, gdy sytuacja wydawała się, jak dziś przyzna, krótko mówiąc straszna – przecież wtedy też mogli mieć poczucie, że rzucają się na sprawę beznadziejną. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 38/2022