Bolanda rządzi w Babilonie

Codzienne patrole, pogonie za przestępcami, zaopatrywanie w wodę okolicznych wsi, niszczenie odebranego uzbrojenia, oczekiwanie na utrudniony kontakt z najbliższymi i pierwsze doświadczenia w kontaktach z Irakijczykami... Dla dwóch i pół tysiąca polskich żołnierzy w “naszej" strefie w Iraku zaczęła się codzienność.

28.09.2003

Czyta się kilka minut

 /
/

Przynajmniej w jednym kwatery żołnierzy 10. Batalionu Zmechanizowanego ze Świętoszowa - dziś stacjonujących w bazie Babilon, niedaleko irackiego miasta Al-Hilla - mogą wydawać się znajome: batalion zamieszkuje splądrowany pałac Saddama Husajna, który zdradza znane niedoróbki budownictwa socjalistycznego. Cała ta budowla, choć okraszona elementami orientalnymi, przypomina bardziej rezydencję pierwszego sekretarza partii niż seraj wschodniego władcy. Mieszkając po kilkunastu w jednej sali czy dawnej łazience satrapy, przypominamy bardziej rebelianckie wojsko po zdobyciu siedziby tyrana. Ale to nie my go obaliliśmy, lecz Amerykanie, którzy teraz przychodzą tu z aparatami, by fotografować resztki dekoracji i widoki na ruiny Babilonu.

Tutaj, w obozie wokół ruin starożytnego miasta - mocno “poprawionym" architektonicznie przez Husajna - znajduje się centrum strefy nazywanej przez Polaków “polską", a przez wszystkich innych, z Irakijczykami włącznie, “międzynarodową".

Irakijczycy: walka o przetrwanie

Wbrew częstym opiniom, miejscowa ludność nie wydaje się specjalnie pamiętać Polaków z okresu, gdy wielu naszych rodaków pracowało w Iraku na intratnych kontraktach. Być może zmieszaliśmy się w ich pamięci z innymi pracownikami cudzoziemskimi: obywatelami Jugosławii, Niemcami i Francuzami. Dziś wielu Irakijczyków nie odróżnia polskich żołnierzy - Polska to po arabsku Bolanda - od 22 innych narodowości stacjonujących w “polskiej strefie". Prasa iracka z Al-Hilla częściej pisze o żołnierzach quwwat at-tahaluf (siły koalicyjne) niż quwwat al-ihtilal (siły okupacyjne), ale obie opcje mają swoich zwolenników, podczas gdy większość nie ma czasu na takie rozróżnienia, zagoniona w dramatycznej walce o utrzymanie.

“Polską" strefę zamieszkuje w ogromnej przewadze ludność szyicka. Na tym terenie znajdują się miejsca święte dla szyitów - nie tylko irackich, ale wszystkich członków tej społeczności w całym świecie islamu. Szyici, mimo często przywoływanych mrocznych porównań do najnowszych dziejów ich współwyznawców w Iranie, nie wydają się być szczególnie awanturniczą politycznie grupą w Iraku. To na terenach zamieszkiwanych przez sunnitów (słynny trójkąt kontrolowany przez Amerykanów: Bagdad - Falludża/Ramadi - Mosul) dokonywanych jest najwięcej zamachów przeciw siłom koalicji. To na terenach kontrolowanych de facto przez Kurdów najsilniejszy jest separatyzm, mimo przeciwnych deklaracji kurdyjskich przywódców.

Ludność szyicka jest konserwatywna; tę postawę pobieżni obserwatorzy - nie tylko w przypadku Iraku - nagminnie mylą z fundamentalizmem. Prześladowani lub choćby spychani na drugie miejsce nie tylko przez Husajna, ale i wielu wcześniejszych władców, po raz pierwszy od wieków mają szansę na otwarte wyrażanie własnych poglądów. Porównania z naszym rokiem 1989 są uderzające: pączkują niezliczone partie i organizacje, licytujące się na cierpienia ich członków w podziemiu. Na razie programy nie są ich mocną stroną. Dominują hasła: “Precz z Saddamem" i “Precz z partią Baas".

Ponieważ meczet był w okresie obalonego reżimu jedynym miejscem, do którego władza wahała się wysyłać siły pacyfikacyjne - wczorajsza opozycja, a teraz i obecna scena polityczna ma silne zabarwienie religijne. Miejscowe ośrodki kultu i religijnej myśli szyickiej (przede wszystkim Karbala i Nadżaf) dostarczają tradycyjnie wykształconych duchownych jako naturalnych przywódców politycznych. Niektórzy są umiarkowani (jak zamordowany niedawno ajatollah Muhammad Baqir Al-Hakim), inni radykalni - jak “samozwaniec" Muqtada Al-Sadr. Pozostaje niewygodnym dla sił koalicji faktem, że najsilniejszą na szyickich terenach organizacją wydaje się być Najwyższa Rada Rewolucji Islamskiej w Iraku.

I “pełzająca rewolucja" faktycznie ma miejsce, choć nie jest ani spektakularna, ani szczególnie gwałtowna. Na szyickich terenach praktycznie nie można spotkać już kobiety bez chustki na głowie, miejscowym trudniej o alkohol, swobodnie dostępny za - świeckiego bądź co bądź - reżimu Saddama. Także lokalni politycy artykułują swoje hasła coraz częściej w języku religii, choć trudno stwierdzić, w jakim stopniu jest to tylko odreagowanie po latach (a może i wiekach) zakazów i represji, a na ile faktyczne i długotrwałe wejście na scenę “islamu politycznego".

Ta rewolucja nie wydaje się szczególnie zainteresowana połączeniem z Iranem. To właśnie strach przed takim obrotem wydarzeń podawano często jako powód nieudzielenia pomocy szyickiemu powstaniu przez aliancką koalicję w 1991 r. Podobną pomyłkę popełnił wcześniej ajatollah Chomejni, licząc w czasie wojny z Irakiem (1980 - 1988) na powstanie pro-irańskiej, szyickiej “piątej kolumny" na tyłach Saddama. Nic takiego nie miało miejsca. Iraccy szyici są przede wszystkim Arabami, dumnymi ze swej arabskości - na tych terenach niejednokrotnie rozumianej jako element odróżniający od najbliższych obcych: Irańczyków.

Z drugiej strony, mimo sztucznego - jakby się zdawało - powołania Iraku do życia przez Brytyjczyków po I wojnie światowej z trzech byłych prowincji Imperium Osmańskiego (Bagdadu, Basry i Mosulu), twór ten zdołał już na trwałe zagościć w świadomości ludności dolnego biegu dwóch wielkich irackich rzek: Eufratu i Tygrysu. Przez ponad 60 lat, jakie upłynęły od powstania niepodległego państwa - nazwanego nieznanym dotąd w historii określeniem: Irak - wykształcił się tu niezaprzeczalny lokalny patriotyzm. Przekracza on sunnicko-szyicką linię podziału religijnego, choć niekoniecznie zdobył serca i przekonanie Kurdów. Dlatego powtarzane tak często apokaliptyczne wizje rozpadu Iraku i przyłączenia części szyickiej do Iranu nie wydają się mieć dziś podstaw.

Polacy: marzenia i obawy

Z punktu widzenia Irakijczyków Polacy nie wyróżniają się w ogólnej masie żołnierzy z rozmaitych krajów, przebywających w “naszej" strefie. Dla polskich żołnierzy wydaje się to pewnym zaskoczeniem i rozczarowaniem, bo jeszcze w Polsce, przed wyjazdem do Iraku, dużo mówiono o tym, jak to ludność iracka nas pamięta i wręcz lubi. Wielokrotnie sam doświadczyłem, do jakiego stopnia polscy żołnierze przyswoili sobie informacje na temat Iraku, które usłyszeli jeszcze w Polsce, czy przeczytali w specjalnie rozdanych informatorach. Byli niemal rozczarowani, gdy widzieli na przykład, jak Irakijczycy jedzą lewą dłonią czy piją alkohol. Ale też wiele razy miałem (przyjemne) wrażenie, że średnia wiedza polskich żołnierzy na temat Iraku i Irakijczyków była uderzająco dokładniejsza niż u ich amerykańskich kolegów.

Większość polskich żołnierzy nie miała natomiast, w przeciwieństwie do marines, doświadczeń typowo wojennych. Tak więc drugą stroną medalu szczegółowej wiedzy o Iraku jest widoczne przewrażliwienie na kwestie szeroko pojętego bezpieczeństwa. Przypadkowa - np. z okazji wesela - i odległa strzelanina szybko podgrzewa emocje ludzi marzących o pierwszej “akcji" w życiu (lub/i po cichu obawiających się jej).

Polacy często boją się próbować lokalnego jedzenia, a nawet napojów; krążą plotki o niehigienicznym jego przygotowaniu czy celowym zatruciu. Zawitawszy do jakiejś amerykańskiej bazy, np. w Al-Mahmudiyya, można się więc poważnie zdziwić, widząc całe transporty jedzenia z lokalnych restauracyjek, zamawianego dzień w dzień przez marines. W osławionym Camp Babilon, siedzibie polskiego dowódcy międzynarodowej dywizji, panuje kuriozalna sytuacja. Jak przy każdej bazie sił koalicji w Iraku - znajduje się tu mały bazar, gdzie Irakijczycy z pobliskich wiosek mogą dorobić kilka dolarów, sprzedając pamiątki i napoje żołnierzom. Wielokrotnie uczestniczyłem w drobiazgowym przeszukiwaniu wchodzących rano na bazar Irakijczyków. Tymczasem od czasu przejęcia przez Polaków dowództwa w strefie, Polakom - i tylko Polakom - wstęp na ten bazar jest zabroniony. Powodem ma być obawa przed zakupem przez naszych żołnierzy alkoholu, gdy np. Hiszpanie oficjalnie zaopatrują się w piwo. Sytuacja jest więc wielopiętrowo paradoksalna: po przeszukaniu przez polskich żołnierzy, na bazar wnoszone są towary, których tylko Polacy nie mogą kupować. Jednocześnie dalej nie funkcjonuje w bazie żaden sklep, gdzie można by dokupić choćby kawę czy coca-colę. Oczywiście, wszystko można załatwić, posyłając na zakupy Amerykanów dla ominięcia polskiej żandarmerii wojskowej. Ale czy naprawdę trzeba się dla takich drobiazgów narażać na kpiny sojuszników?

Dużo do życzenia pozostawia też łączność z krajem. Przez dłuższy czas, gdyby nie amerykański operator AT&T, wielu polskich żołnierzy miało małe szanse na kontakt z najbliższymi. Dzwoniąc na centralę wojskową w kraju, zwykle nie można uzyskać połączenia na komórkę (a nie każdy jest uchwytny pod telefonem stacjonarnym). Łatwy dostęp do Internetu, obiecywany w kraju, trzeba okupić czasem godzinną kolejką do pięciu stanowisk - często kosztem snu, bo w dzień obowiązki nie pozwalają na taki luksus. Do tej pory nie działa regularne połączenie pocztowe.

Naszych żołnierzy w pracy najczęściej można obserwować podczas konwojów do innych baz w “polskiej" strefie oraz do Bagdadu, a także podczas patroli po okolicach bazy Babilon i na posterunkach, rozstawionych przy trzech bramach prowadzących do wnętrza obozu. Rzuca się w oczy łagodne i godne traktowanie Irakijczyków, którzy przychodzą do obozu handlować na bazarze lub do prac porządkowych (za dwa dolary dziennie). Mimo różnych, jak w każdym zbiorowisku ludzkim poglądów, fobii i przesądów żołnierze starają się nie prowokować i okazywać cierpliwość, choć style życia i temperamenty mamy z Arabami dość odmienne.

Pozytywnie odróżnia nas to od wielu Amerykanów, wojskowych i cywili, którzy często traktują Irakijczyków dość obcesowo. Inna sprawa, jak to będzie wyglądać w polskim wydaniu po kilku miesiącach pobytu w nieprzyjaznym klimacie i oddaleniu od bliskich. Wychodzące w Bagdadzie dwujęzyczne pismo “Baghdad Bulletin" piórem amerykańskiego dziennikarza ostrzega jego rodaków przed częstą niestety “ignorancją i arogancją". Marines, choć oczywiście nie wszyscy, w czasie swej 4-letniej służby przerzucani z miejsca na miejsce na całej niemal kuli ziemskiej, w niewielkim stopniu orientują się w specyfice swego aktualnego miejsca pobytu. Nasi żołnierze mają pod tym względem więcej skromności, choć ktoś mógłby to przypisać kompleksom wobec sojuszników - “światowców".

Ważnym aspektem naszej działalności jest odkupywanie od Irakijczyków co groźniejszych typów broni (np. rakiet ziemia-powietrze). Jeśli tylko nasi eksperci uznają je za zdolne do użytku, w umówionym miejscu Irakijczykowi, który taką broń przyniósł, zostaje wypłacona przewidziana suma pieniędzy. W przeciwnym wypadku następuje konfiskata i Irakijczyk odjeżdża z kwitkiem - bez broni i pieniędzy. Jednak chcąc zachować dobre układy z miejscową ludnością, staramy się nie nadużywać władzy i płacimy za faktycznie niebezpieczną broń. Przejęte uzbrojenie jest następnie wywożone na dawny iracki poligon i niszczone (inna sprawa, że ludzie, którzy broń przywożą, wyglądają raczej na pośredników skupujących ją w celu późniejszego odsprzedania siłom koalicji, oczywiście z zyskiem).

Coraz częściej też nasze siły zmuszone są interweniować w przypadkach napadów bandytów, na np. sąsiednią stację benzynową. Organizowana przez Amerykanów iracka policja w takich sytuacjach boi się lub nie chce się wtrącać. W okolicy powtarzają się też próby wysadzania ropociągów i innych instalacji naftowych.

Polskie oddziały pomagają też okolicznym wioskom Annana i Sindżar, dostarczając wodę pitną. Być może już niedługo ich mieszkańcy nie będą skazani na zanieczyszczoną wodę z kanału Szatt al-Hilla (pływają w nim martwe zwierzęta) - a to dzięki mającym nadejść filtrom, załatwianym za polskim pośrednictwem.

Amerykanie i inni

Z wcześniejszych uwag może powstać wrażenie negatywnej oceny naszego głównego sojusznika. W ogólnym ujęciu tak jednak nie jest. Po prostu, Amerykanie są tu decydującą siłą i wszyscy patrzą im na ręce bardziej niż sobie nawzajem. Są też naturalnym punktem odniesienia dla Polaków - i nasi żołnierze często zadają sobie pytanie: “Jak by to zrobili Amerykanie?", choćby stosunek do ich zachowań był krytyczny.

W “polskiej" strefie Amerykanów nadal jest i będzie wielu. Zwykli Irakijczycy, kierowani obiegowym poglądem na stosunek sił między koalicjantami, poszukując pomocy czy przynosząc informacje wywiadowcze, dalej próbują ominąć Polaków i dotrzeć do “wszechwładnych" i “bogatych" Amerykanów.

Nasi sojusznicy zza Atlantyku imponują przede wszystkim organizacją. W kontaktach z najbliższymi często wyręczały nas ich połączenia telefoniczne i poczta. Wielu żołnierzy i oficerów armii amerykańskiej i marines ma doświadczenia z krajów arabskich, także wojenne - jeszcze z operacji “Pustynna Burza" czy z tegorocznej kampanii w Iraku. Mimo ponoszonych codziennie strat (zwykle w innych rejonach Iraku) nie izolują się od irackiego otoczenia; choć ich zdecydowanie w postępowaniu z lokalną ludnością często zahacza o brutalność.

Już sam widok gigantycznej obecności wojskowej USA w Kuwejcie - gdzie większość polskich żołnierzy przechodzi aklimatyzację przed wjazdem do Iraku - budzi szacunek i podziw. I daje do myślenia, podobnie jak kolosalne amerykańskie koszta samej tylko wojskowej obecności nad Eufratem i Tygrysem (około miliarda dolarów tygodniowo), skonfrontowane z deklarowanym poparciem dla demokracji i niepodległości Iraku.

Stosunki polsko-amerykańskie, choć oczywiście przyjazne, naznaczone są nieraz wzajemną izolacją, nie tylko językową. Polscy tłumacze języka arabskiego tłumaczą nieraz częściej z angielskiego i na angielski - pośrednicząc w kontaktach między polskimi żołnierzami a Amerykanami. Z kolei Amerykanie - używając argumentu, że są tu już wiele miesięcy i mają więcej doświadczenia - potrafią ignorować nasze regulacje. A braki w komunikacji językowej często utrudniają “prostowanie" takich nieporozumień.

Prości Irakijczycy z naszej strefy nie wydają się negatywnie nastawieni do Amerykanów w szczególności i sił międzynarodowych w ogóle. Dla nich - szyitów - dyktatura Saddama oraz wiele poprzednich reżimów oznaczało wewnętrzną okupację. Zresztą w skali całego kraju to, kogo i gdzie się lubi bądź nie, jest zmienne. I tak, Brytyjczycy w Basrze - mimo ostatnich incydentów i nędzy panującej w regionie tuż nad Zatoką Perską, nieznanej w takiej postaci w Bagdadzie - dalej mają dobrą prasę. Z kolei Turcy, niepożądani na terenach kurdyjskich, są z nadzieją oczekiwani w arabskiej i sunnickiej Falludży przez tamtejszego burmistrza. Burmistrz zmęczony jest stanem regularnej wojny, która trwa na jego terenie - jeszcze niedawno wiernym Husajnowi - między niedobitkami reżimu a Amerykanami.

Autor jest arabistą, tłumaczem przy 10. Batalionie Zmechanizowanym w polskim kontyngencie w Iraku.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2003