Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Te nagrania dozowano już w rozmaitych dawkach na kilku płytach. Ale dopiero przed kilku laty wytwórnia Milestone zaczęła się ubiegać o prawo do wydania pełnej dokumentacji 8-dniowego pobytu Billa Evansa w klubie Keystone Korner w San Francisco. Po 8-płytowym albumie „The Last Waltz” z 2000 roku, na którym znalazły się tzw. „drugie sety”, przyszła pora na „pierwsze”, by stało się zadość biblijnej mądrości, że ostatnie są pierwszymi.
Istnieje co najmniej kilka powodów, dla których należy w tajemnicy przed rodziną wydać kilka zaskórniaków. To ostatnie nagrania pianisty - występy w San Francisco trwały od 31 sierpnia do 7 września 1980, a 15 września Evans już nie żył. Nie była to śmierć nagła - artysta chyba nigdy nie przejmował się swoimi coraz poważniejszymi dolegliwościami zdrowotnymi, a tym bardziej zabijającym go na raty uzależnieniem od narkotyków. Płyty te są jednak pomnikowe nie dlatego, że gromadzą ostatnie pamiątki po genialnym pianiście, ale dlatego, że są zapisem nieprawdopodobnej i niewytłumaczalnej właściwie erupcji talentu i sił witalnych gasnącego fizycznie człowieka.
Billa Evansa kojarzy się na ogół z „Kind of Blue” Milesa Davisa i triem, które stworzył ze Scottem LaFaro i Paulem Motianem. Od roku 1961, kiedy zginął tragicznie LaFaro, miał już nigdy nie odnaleźć partnerów tak empatycznie reagujących na jego czułe harmonie i brzmienia. Wiele jednak wskazuje na to, że u schyłku życia wraz z kontrabasistą Markiem Johnsonem i perkusistą Joe La--Barbera stworzył trio na miarę tego pierwszego. Miękka, gitarowa gra Johnsona i mruczące, swingujące szczoteczki LaBarbera tworzą wymarzone tło brzmieniowe dla lirycznych kaskad Evansa. Najważniejsza jest swoboda rytmiczna muzyków, którzy z kocią zwinnością reagują na najdrobniejsze zmiany tempa. Zwłaszcza w „My romance” na płytach trzeciej i ósmej, na których Evans zaskakująco przyspiesza i zręcznie „gubi nuty”, zbliżając się niemal do estetyki free.
Miles Davis powiedział kiedyś: „Bill miał ten spokojny ogień, który tak kochałem w fortepianie”. Na „Consecration” ogień zaczyna płonąć coraz mocniej. Muzyka nie pozwala się domyślić, że to całopalenie.