Bilans 2005. Kraj

Święto "Solidarności". Czy święto?

Rok 2005 był jubileuszem 25-lecia “Solidarności". Odbyły się stosowne ceremonie; w niektórych miałem zaszczyt wziąć udział. Niewątpliwie dobrze, że przypomniano jeden z najważniejszych momentów powojennej polskiej historii, tym bardziej że - jak wykazują badania nad stanem świadomości społeczeństwa - o bliskich nam czasowo wydarzeniach zapominamy łatwo. Tym łatwiej, im bardziej rzeczywistość wygładza swoje ostre krawędzie, im lepiej się nam żyje, im skuteczniej dokonuje się to, co socjologowie nazywają ruchem “windą w górę".

Ale czy święto “Solidarności" było także powrotem solidarności jako koncepcji więzi społecznej? Tu pojawia się wiele wątpliwości. Niektórzy bohaterowie wydarzeń z 1980 r. nie stanęli, jak dawniej, koło siebie i nie podali sobie rąk. Obchody często odbywały się w kilku wersjach osobowych i topograficznych, górnicy przed Sejmem dali pokaz brutalnej branżowej siły w obronie własnych interesów, a w wyborach do parlamentu przymiotnik “solidarny" został zaanektowany przez jedną stronę (mimo wspólnego rodowodu obu głównych rywalizujących partii), tracąc jednoczącą siłę znaną z historii sprzed ćwierć wieku.

Pozostaje otwartą, godną dyskusji kwestią, czy w ogóle możliwy był “powrót" owej wielkiej, jednoczącej “solidarności" w tak odmiennych warunkach, do stworzenia których oryginalna “Solidarność" tak walnie i chwalebnie się przyczyniła. Nasuwa się pytanie, czy modele wspólnotowego, solidarnego oporu wobec komunizmu, skutecznie wypracowane przez “Solidarność", nadają się do sytuacji, w której trzeba stawić czoło wyzwaniom globalnego kapitalizmu. Być może to, co było ruchem wielkich grup społecznych, musi teraz przeobrazić się i nabrać innego charakteru.

Nastała najwyższa pora, aby podjąć debatę nad nowym wariantem solidarności po to, by nie tracić tego tak istotnego i cennego pojęcia, a jednocześnie nie poprzestać na mitologizowaniu jego pierwszego entuzjastycznego stadium.

Tadeusz Sławek

Autor jest polonistą i anglistą, poetą, prozaikiem i tłumaczem, profesorem i byłym rektorem Uniwersytetu Śląskiego. Stale współpracuje z “TP".

Rzeczpospolita trzy i pół

Już w samym - zaproponowanym przez redakcję “TP" - tytule mojego głosu w tej noworocznej ankiecie, wyczuwam pewną ironię. Przysłowiowa trója z plusem to oczywiście więcej niż pospolita trójka, ale - rzecz jasna - do czwórki niezmiernie jeszcze daleko. Słowem typowo polska sytuacja: w pół drogi, ni to, ni sio - “nie wiadomo co" - jak napisał kiedyś poeta. Podzielam tę ironię z kilku powodów.

Po pierwsze: politycy, którzy sami z siebie dekretują historyczne epoki i arbitralnie nadają im nazwy - grzeszą pychą. Doprawdy, trzeba mieć nie lada samopoczucie, by sądzić, że to nie historia i potomni zamkną i nazwą pewne okresy, lecz pojedyncze polityczne ego - mocą konceptu, propagandowego sloganu, słownego zaklęcia. Tylko Bogowie mają przywilej zamieniania słów w rzeczywistość. Politycy, którzy o tym zapominają, kończą - w najlepszym przypadku - jako pożywka kabaretowych skeczów.

Po drugie: zakładanie, że fundamentalna zmiana jest możliwa w stosunkowo krótkim czasie, jest typowo gnostyckim i lewicowym pomysłem, znacznie starszym oczywiście niż marksizm, lecz właśnie przez marksizm utwierdzonym do samych trzewi współczesnej kultury. Oczekiwanie zmiany, podsycanie atmosfery jej nadejścia, wreszcie jej dekretowanie - to wyświechtany już pomysł. Paradoks ten ujął znakomicie Ryszard Legutko, pisząc, iż we wspomnianej opcji “zmiana jest czymś naturalnym i oczywistym, natomiast ciągłość czymś wyjątkowym, co wymaga uzasadnienia". Słowem - ostateczne przełomy są domeną współczesnej socjotechniki politycznej, faktycznie natomiast zdarzają się w dziejach narodów niezwykle rzadko.

Po trzecie: ową fundamentalną zmianę można faktycznie przeprowadzić na skrzydłach rewolucji, a nie w sytuacji nieustannej i rozwodnionej debaty wszystkich ze wszystkimi. Sytuacja 1989 roku nigdy już się nie powtórzy, a skoro społeczeństwo polskie dwukrotnie i znacząco wybrało dawnych komunistów, dekretowanie przełomu po tylu latach przypomina powiedzonko z prozy Wiecha - “niestety, dzisiaj znowu kotlety". Dodajmy, że odgrzewane nie po raz pierwszy.

Na koniec maleńkie proroctwo: nawet jeśli wbrew powyższemu malkontenctwu, faktycznie żyjemy w IV RP, zapewne łatwo możemy przewidzieć jej medialny przynajmniej krach: Ojciec Dyrektor przyjmuje z rąk Pana Prezydenta Order Orła Białego. Full wypas, myli państwo - jak powiedziałby polityczny wnuk Lecha Wałęsy.

Paweł Huelle

Autor jest pisarzem, autorem m.in. powieści: “Weiser Dawidek" (1987), “Mercedes-Benz. Z Listów do Hrabala" (2001) i “Castorp" (2004).

Łobuzy w polityce

Łobuzeria zwykła staje się polityczna, kiedy jest dziełem polityków. Coraz częściej, gdzie nie spojrzeć, tak właśnie jest. Nie wiadomo, od czego zacząć.

Zacznijmy od obserwacji ogólnych. Do niedawna pogląd, że cała polityka to bagno, głosili ludzie gorzej wykształceni, m.in. niektórzy raperzy. Dziś trudno doprawdy uważać inaczej. Negatywna selekcja przybrała w tym fachu rozmiary katastrofalne, nieznane w PRL, gdzie w końcu do partii trafiało sporo przyzwoitych ludzi. Od łobuzów oczywistych, jak Roman Giertych i Andrzej Lepper, gorsi są ci, którzy torują im drogę do władzy. Wybierają na marszałków, do komisji, biorą do koalicji - jak teraz byli zwolennicy prawa i sprawiedliwości, śmiejący się w nos dziennikarzom, którzy próbują im przypomnieć, co o tych panach niedawno publicznie mówili. Jedni i drudzy prowadzą cyniczną grę. I to jest łobuzeria.

Jak łobuz zachował się Bronisław Wildstein, który rzucił nam triumfalnie listę przemieszanych agentów i ich ofiar, po czym odszedł z postkomunistycznej “Rzeczpospolitej" do antykomunistycznego “Wprost".

Łobuzerią niebywałą - ale i daremną - było zakazanie przez prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego w czerwcu 2005 r. Parady Równości - przyszło 2,5 tys. ludzi wszelkiej orientacji (w tym niżej podpisany), rozgniewanych nie na żarty ostentacją prezydenta w łamaniu praw obywatelskich. Podawał on różne paradne preteksty - np. że to niebezpieczne dla demonstrantów - po czym wołał “nie i już". Za PRL zwaliśmy takie zachowanie arogancją władzy.

Godną siebie łobuzerią popisali się Jacek Kurski i jego szefowie bracia Kaczyńscy - pierwszy wyciągając konkurentowi “niegodnego" dziadka, a drudzy wyrzucając go za to z klubu, po czym za chwilę z powrotem przyjmując. Było to wedle wszelkich oznak działanie ukartowane i rozpisane na role. We mnie szczególną niechęć budzi ostentacyjne lekceważenie opinii publicznej, której wedle tych panów da się wcisnąć każdy kit. O procesach Zbigniewa Wassermanna nie warto wspominać.

Jednak wszystko to nic w porównaniu z łobuzerią polityczną wielkiego przyjaciela Polaków, George’a W. Busha. I nie mogę niestety powiedzieć, że to nie nasz kłopot.

Sergiusz Kowalski

Autor jest socjologiem, publicystą i tłumaczem.

Polska maszerująca

Tego marszu równości miało nie być. Prezydent Poznania Ryszard Grobelny nie wyraził nań zgody, a wojewoda wielkopolski Andrzej Nowakowski decyzję podtrzymał. Mimo to 19 listopada kilkuset młodych ludzi z transparentami: “Równe prawa dla kobiet i mężczyzn" próbowało przejść ulicą Wrocławską w stronę starego rynku. Kiedy policja zablokowała ulicę, najpierw krzyczeli hasła o wolności, równości i demokracji, a potem trzymając się za ręce, usiedli na ulicy i chodnikach. Po kilkunastu minutach policjanci zaczęli siłą wyprowadzać ich poza kordon. 65 osobom postawiono zarzut uczestnictwa w nielegalnej demonstracji. - Wywiązaliśmy się z dwóch podstawowych obowiązków - powiedział rzecznik poznańskiej policji. - Nie dopuścić do nielegalnego marszu i zapewnić bezpieczeństwo osobom postronnym.

14 grudnia sędzia Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Poznaniu Grażyna Radzicka uznała, że prezydent Poznania zakazując demonstracji, złamał polskie i europejskie prawo. Mimo że wyrok jest nieprawomocny (Grobelny zapowiedział, że po otrzymaniu pisemnego uzasadnienia złoży odwołanie), jedna z organizatorek marszu oświadczyła, że decyzja sądu oznacza zwycięstwo demokracji.

Jak widać czasem demokracja zwycięża w drobnych na pozór sprawach, choć przecież można też powiedzieć, że decyzja prezydenta Grobelnego była wydana w trosce o obronę moralności publicznej.

Tydzień później marsze poparcia odbyły się w wielu polskich miastach: Krakowie, Gdańsku, Elblągu, Katowicach, Wrocławiu. Tylko w Poznaniu i wcześniej, 11 czerwca w Warszawie, prezydenci miast nie wydali na nie zgody. W tym ostatnim przypadku powodem odmowy było nieopracowanie przez organizatorów alternatywnej trasy przejazdu autobusów komunikacji miejskiej. Jak widać w demokracji ważne są także preteksty.

Seria demonstracji określanych umownie marszami równości była najgłośniejszym przejawem obywatelskiej aktywności w mijającym roku, choć bez wątpienia lipcowe zamieszki wywołane przez broniących prawa do przechodzenia na wcześniejszą emeryturę górników były głośniejsze. W kwietniu 2004 warszawskie ulice zaanektowali alterglobaliści. Kto będzie demonstrował w obronie demokracji w 2006 r., nie wiadomo. Jednak póki ludziom w ogóle chce się publicznie artykułować swoje poglądy, nie jest jeszcze najgorzej.

Tomasz Potkaj

Autor jest dziennikarzem stale współpracującym z “TP".

Powyborczy trąd w pałacu sprawiedliwości

To był kolejny rok pogłębiającej się inflacji prawa, do czego walnie przyczyniła się długa kampania wyborcza. Nasiliło się zamieszanie lustracyjne, wywołane tzw. listą Wildsteina. Nowe, niekoniecznie najlepsze standardy prawne tworzyły sejmowe komisje śledcze. Rozgorzała dyskusja wokół prezydenckiego prawa łaski. Najdotkliwszą ofiarą wojny politycznej stały się jednak prokuratura i służby specjalne, bezwzględnie wykorzystywane przez polityków w walce o sukces wyborczy. Ujawniło to całą słabość podporządkowania prokuratury ministrowi sprawiedliwości. A powyborcza zmiana na szczytach władzy wskazuje, że proces radykalnych zmian w systemie prawnym będzie postępował - tak przynajmniej wynika z propozycji programowych zwycięzców.

Co wydarzyło się dobrego? Gdy zastanawialiśmy się nad tym w gronie znajomych prawników, długo nie mogliśmy sobie niczego przypomnieć... Chyba najistotniejsze są zmiany zwiększające dostęp do pomocy prawnej, m.in. przez szerszy dostęp do zawodów prawniczych, oraz projekt ustawy o finansowaniu pomocy prawnej ze środków publicznych. Wiadomo, że im więcej dostępnej pomocy prawnej, tym większe poczucie bezpieczeństwa i możliwości realizacji przysługujących obywatelom praw. Poprawia się też, przede wszystkim dzięki komputeryzacji, sprawność postępowania sądowego; pierwszym widocznym efektem jest funkcjonowanie Krajowego Rejestru Sądowego i ksiąg wieczystych. Coraz większe znaczenie mają w procesie mediacje. Bynajmniej nie chodzi tylko o przyspieszenie procedur, także o zmianę filozofii rozwiązywania konfliktów w kulturze prawnej. O ile natomiast szerokim echem odbiła się dyskusja nad prawem do demonstracji, o tyle prawie nie zauważono wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który sprzeciwił się szerokim kompetencjom policji w kwestii inwigilacji o charakterze operacyjnym.

Mimo dostrzegania jego słabości, powoli zaczynamy sobie zdawać sprawę, jakie znaczenie ma prawo europejskie. Symptomatyczne są tu dwa orzeczenia: Trybunału Konstytucyjnego, w sprawie niekonstytucyjności przepisów dotyczących europejskiego nakazu karnego, i niemieckiego Sądu Konstytucyjnego, który wskazał, kiedy sędziowie krajowi nie są związani prawem europejskim. Spór o supremację prawa europejskiego nad krajowym będzie zresztą coraz ostrzejszy, a jego rozstrzygnięcie będzie miało dla nas, zwykłych obywateli UE, znaczenie zasadnicze.

Włodzimierz Wróbel

Autor jest pracownikiem naukowym Instytutu Prawa Karnego UJ.

IV władza jako I władza

Obserwując media, coraz częściej czuję się jak Kubuś Puchatek, który im bardziej zaglądał do garnuszka, tym mniej było w nim miodu. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że widząc niektóre utwory dziennikarskie wątpię we własny rozumek (jak mogło coś takiego powstać, ale też dlaczego jakiś redaktor to puścił). Informacji i edukacji - czyli miodu z mojego punktu widzenia - jest coraz mniej, media zajmują się głównie dostarczaniem rozrywki i emocji (także gdy przedstawiają “informacje"), a gazety coraz bardziej stają się dodatkiem do gadżetów reklamowych. Porównanie z Kubusiem jest na miejscu także dlatego, że w moim środowisku (jestem PR-owcem), podobnie jak wśród wydawców, dziennikarzy i reklamiarzy, są osoby zajmujące się wyjadaniem miodu. Jak inaczej bowiem nazwać praktyki kupowania ukrytej reklamy, skutecznie udającej teksty redakcyjne? Na szczęście Izba Wydawców Prasy przyjęła niedawno Kodeks Dobrych Praktyk, co daje szansę wyplenienia tego chwastu.

To banał, że media w Polsce są od dawna władzą pierwszą, nie czwartą. Przyczyn tego odwrócenia porządku też raczej nie podam oryginalnych: pozostałe władze cieszą się znacznie mniejszym prestiżem i zaufaniem, tymczasem rząd dusz na wiarygodności się opiera (według badań SMG/KRC Millward Brown z 2004 r., połowa Polaków wierzy w informacje przedstawiane w mediach, a 26 proc. odpowiada: “trudno powiedzieć"). Trzeba jednak stwierdzić, że próbują one, pozostałe władze - szczególnie politycy - odzyskać wpływy grając wedle reguł narzucanych im przez media. Stąd festiwal komisji śledczych i najróżniejszych przecieków, które niewiele miały wspólnego z dociekaniem prawdy, za to wiele z promowaniem polityków będących źródłem “informacji" lub niszczeniem ich przeciwników. Notabene zobaczyliśmy, jak prawo Kopernika działa w odniesieniu do polityków (nie to, które głosi, co wokół czego się kręci, ale to o złym pieniądzu wypierającym dobry).

Nie mam do mediów pretensji o powtarzanie sensacyjnych informacji, chociaż mogłyby je częściej weryfikować. Sytuację, w której dziennikarz publikuje sensacyjną, aczkolwiek niesprawdzoną wiadomość, po czym inne media, uznając za wiarygodną, powtarzają ją, Amerykanie nazywają “medialną kabiną dźwiękową". Polskę wyróżnia coś jeszcze: media wydają się być kontrolowane słabiej niż pozostałe władze, a przecież istota podziału władz zasadza się na równowadze osiąganej przez wzajemną kontrolę. Połączenie w jednej osobie prokuratora, sędziego i kata jest niebezpieczne nie tylko dla potencjalnych podsądnych, ale i, paradoksalnie, dla instytucji, która w takiej roli się znajdzie.

Rafał Szymczak

Autor jest prezesem zarządu Związku Firm Public Relations oraz współwłaścicielem i dyrektorem agencji PR “Profile".

W ekonomii rok rekordów

Polska giełda i waluta rywalizowały do końca roku w biciu kolejnych rekordów wzrostu i notowań. Specjaliści potrafią wyliczyć po kilkanaście powodów dla wytłumaczenia tej siły wskaźników i kursów, wszystkie zapewne trafne. Niektóre z nich mają charakter doraźny albo wręcz przypadkowy, niekiedy zaś subiektywny, bo wynikają z czynników psychologicznych. Są jednak także te trwalsze i obiektywne, a wśród nich ewidentnie rozkręcająca się koniunktura gospodarcza, przy fantastycznym wzroście eksportu i niespotykanie niskiej inflacji.

Ważne jest również, że ani wskaźnikom makroekonomicznym i giełdowym, ani kursowi waluty nie zaszkodziła długa i burzliwa kampania wyborcza. Jej rozczarowujący wynik, pozostawienie liberalnej i faworyzowanej przez rynki Platformy Obywatelskiej poza rządem, powstanie gabinetu mniejszościowego, wspieranego przez partie populistyczne - wszystko to nie było w stanie ostudzić optymizmu inwestorów. Kurs walutowy rósł nawet na przekór publicznym wypowiedziom premiera, wyrażającego życzenie jego obniżenia, i beztroskiej paplaninie pani minister finansów.

Gdyby to oznaczało, że gospodarka, giełda i waluta uniezależniły się od polityki i polityków, mielibyśmy dodatkowy powód do radości. Ale pod tym względem nie należy popadać w przesadny optymizm i wnikliwie patrzeć rządzącym na ręce krytycznie analizując ich zamiary i decyzje.

Janusz A. Majcherek

Autor jest publicystą “Rzeczpospolitej" i “TP", laureatem Nagrody Kisiela 2003.

Ropa, gaz i chrust

Wiek XIX był wiekiem węgla, XX - ropy naftowej. Wiek XXI będzie wiekiem gazu. Choć po wzroście cen ropy i gazu na rynkach światowych w 2005 r. dało się słyszeć wołania o przyspieszenie prac nad alternatywnymi źródłami energii, oba surowce, “bezpłatnie" wytworzone przez naturę, długo jeszcze pozostaną jej najtańszym źródłem. Niestety, czynników decydujących o cenie ropy i gazu jest tak wiele, że jakiekolwiek ich prognozowanie przypomina wróżenie z fusów.

W darze od Pana Boga dostaliśmy położenie nad Bałtykiem, dzięki któremu zawsze możemy ropę przywieźć, niezależnie od działań politycznych Rosji. Tzw. rurociąg pomorski, łączący Płock z Gdańskiem, ma przecież “rewers" - ropa może płynąć albo w jedną, albo w drugą stronę. Gorzej jest z gazem. Zastanówmy się jednak spokojnie, czy grozi nam zakręcenie kurka? Rosjanie planują zwiększyć eksport gazu do Europy Zachodniej o 100 mld m3 do 2010 r. Tymczasem głośnym skądinąd gazociągiem bałtyckim będą mogli transportować tylko 55 mld m3. Czy mogą sobie pozwolić na zamknięcie gazociągu jamalskiego? Skąd wówczas wezmą nie tylko na emerytury dla bohaterów czerwonej armii, ale i na nowe samoloty? Polscy politycy boją się, że Rosjanie będą ich szantażowali, żądając w zamian za gaz ustępstw politycznych. To dowód niewiary we własne społeczeństwo. Jestem głęboko przekonany, że byłoby ono gotowe palić chrustem, gdyby premier powiedział, że “ruskie" nam grożą.

Jeśli jednak gaz przestanie płynąć z Rosji przez Polskę do Niemiec, może popłynąć z Niemiec do Polski. Pod dwoma warunkami: musi to być technicznie możliwe (“rewers"!) i musimy mieć w Niemczech jakiegoś sojusznika. Gazociąg bałtycki buduje z Gazpromem EON. A kto jest jego konkurentem na rynku niemieckim? Ano RWE: ci “straszni krzyżacy", którym sprzedaliśmy STOEN - sklep z energią elektryczną z niezłą (bo warszawską) klientelą, ale za to bez towaru, który trzeba kupić u dostawców, czyli w polskich elektrowniach. Oczywiście można twierdzić, że nawet ewidentna sprzeczność interesów koncernów niemieckich jest niczym w porównaniu z tradycyjną niemiecką niechęcią wobec Polski. Ale ja bym raczej zalecał robić z nimi interes. Bo ich zagraniczni akcjonariusze (z USA, Kanady, Wlk. Brytanii...) nie kierują się interesem politycznym, tylko finansowym. Chyba że wolimy się pomodlić, żeby nam Pan Bóg Polskę przeniósł gdzieś na Karaiby - byleby bez Niemiec i Rosji.

Tegoroczną Nagrodę Nobla z ekonomii otrzymali przedstawiciele teorii gier. Warto byłoby w podstawowe choćby założenia tej teorii się wgłębić, żeby wiedzieć, jak z Rosjanami i Niemcami grać. I warto polskim politykom przedstawiającym społeczeństwu różne teorie (z teorią gier nie mające nic wspólnego) przypomnieć stare wschodnie przysłowie: “Nie mów, co myślisz - myśl, co mówisz". Bo od tego, jak licytujesz, zależy wynik gry.

Robert Gwiazdowski

Autor jest prezydentem Centrum im. Adama Smitha.

Czesanie turystów

Media rozpisują się o turystycznym “boomie" na Polskę. Rzeczywiście do naszego kraju przyjechało w tym roku 64,5 mln turystów, więcej niż w rekordowym dotychczas roku 2000, i to także z tych rejonów świata, w których ten kierunek podróży nie był dotąd popularny (Włochy, Hiszpania, Ameryka Łacińska). Zostawili nieco ponad 6 mld dolarów. Powodów sukcesu jest kilka. Po pierwsze, wejście Polski do UE ułatwiło podróżowanie: mieszkańcy Wspólnoty mogą przyjeżdżać, legitymując się wyłącznie dowodem osobistym. Po drugie, tanie linie lotnicze pozwoliły na weekendowe wypady nawet za 20 euro. Po trzecie, śmierć Papieża wzbudziła zainteresowanie krajem, z którego pochodził.

Pytanie, na ile to zainteresowanie będzie trwałe. Rynek turystyczny jest szczególnie chimeryczny i wymagający, a my nie jesteśmy ani Grecją, ani Francją. Gdy minie fascynacja nowością, turysta odwróci się, jeśli tylko przestanie czuć się wygodnie i bezpiecznie, jeśli zacznie się nudzić, wreszcie - jeśli okaże się, że modne stało się inne miejsce. A konkurencja wyrasta, i to w naszym regionie. Coraz popularniejsze stają się kraje nadbałtyckie. Do Rumunii i na Ukrainę - mimo trudności wizowych - jeżdżą już Niemcy, którzy zazwyczaj stanowią forpocztę ruchu turystycznego (rząd ukraiński dostrzegł to szybko, zwalniając ich w minionym sezonie z obowiązku wizowego).

Tymczasem jakość usług turystycznych w Polsce zatrzymała się na niewystarczającym poziomie, a nawet zaczęła się obniżać. Oczywiście, trójkąt Oświęcim - Kraków - Warszawa pozostanie w świadomości cudzoziemców. Nie udało się jednak wypromować żadnego nowego miejsca. Dlaczego? Do Sandomierza, oddalonego od Krakowa o 150 km, jedzie się zimą nawet 3 godziny! A bez dobrych dróg i infrastruktury w ogóle nie ma mowy o rozwoju turystyki. Podobnie jak bez atrakcyjnej oferty kulturalnej, specjalistycznej i - nazwijmy ją - “snobistycznej". Jakże często turyście pozostają zabytki (nieraz ciągle jeszcze “do piętnastej"), fryzjer tańszy niż w domu i piwo.

Agnieszka Sabor

Autorka jest dziennikarką “TP". W minionym roku ukazała się nakładem wydawnictwa Austeria jej książka “Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2006