Ambona, która dryfuje

W prawej ręce kaznodziei powinna być Biblia, a w lewej gazeta – powtarza się na zajęciach z homiletyki. Homilia powinna mieć związek z życiem.

30.03.2018

Czyta się kilka minut

Święto Bożego Ciała, Kraków,  15 czerwca 2017 r. / JAKUB WŁODEK / REPORTER
Święto Bożego Ciała, Kraków, 15 czerwca 2017 r. / JAKUB WŁODEK / REPORTER

W artykule „Ambona, która parzy” Artur Sporniak wymienia siedem grzechów głównych polskiego kaznodziejstwa. Jak rozumiem, nie jest to jego czysto autorski ranking, ale wypadkowa opinii kapłanów, których przepytał, i jego własnych obserwacji. Zaskoczyło mnie umieszczenie politykowania na miejscu pierwszym. Przyznam, że rozpolitykowanego kaznodziei dawno nie słyszałem. Może to osąd wyprowadzony na podstawie ocen okolicznościowych kazań biskupów, ale kaznodziejstwo parafialne rzadko zajmuje się polityką. Zastanowiłem się więc nad kryterium doboru tych kaznodziejskich grzechów. Czy chodzi o te teologicznie najcięższe, to znaczy te najbardziej sprzeniewierzające się naturze homilii, czy też może najpowszechniejsze? Postanowiłem więc napisać suplement. Tym razem będzie to opinia autorska, bo wynikająca z ponad 20-letniego nauczania homiletyki (teorii) i kaznodziejstwa (praktyki). I nie chodzi nawet o to, jakie grzechy najbardziej się u tych początkowych kaznodziejów panoszą, ale z czym – jako kościelni mówcy – mają największy problem. Niestety, bywa, że te błędy młodości z czasem się utrwalają, stając się kaznodziejską drugą naturą.

Zarządzanie poczuciem winy

Młodzi kaznodzieje nie rwą się wcale do politykowania, i chyba wcale nie dlatego, że w seminarium by im na to po prostu nie pozwolono. Przede wszystkim rwą się do wzbudzania u słuchaczy poczucia winy. Nie chodzi nawet o moralizowanie, na które słusznie zwrócił uwagę ks. prof. Wiesław Przyczyna, a które „polega na nakładaniu obowiązków bez pokazania, gdzie jest źródło siły do ich realizacji”. Chodzi o coś bardziej fundamentalnego, o istotę teologicznego rozumienia relacji Boga z człowiekiem. I jest to problem nie tyle homiletyczny, co teologiczny. Kaznodziejstwo jest bowiem odbiciem osobistego rozumienia soteriologii, a więc prawdy o zbawieniu człowieka. Ta relacja jest wciąż opisywana o wiele częściej w kategoriach powinności, wysiłku i obowiązku niż w kategoriach radości i wdzięczności. Tak jakby kaznodzieje się bali tego stanu, który tak dobrze opisuje prefacja z pierwszej modlitwy eucharystycznej o tajemnicy pojednania: „Wdzięczni za tajemnicę Twojej dobroci, pełni podziwu i radości z odnalezionego zbawienia”. A w gruncie rzeczy chodzi o władzę, ów duchowy „rząd dusz”.

Generowanie poczucia winy daje przekonanie sprawowania władzy nad człowiekiem. Przepowiadanie radości to proklamowanie wolności odzyskanej w Jezusie. Nad człowiekiem wolnym panuje się trudniej. Wciąż nam się wydaje, że pedagogia grzechu jest skuteczniejsza od pedagogii miłosierdzia. Czy to wina seminaryjnego kształcenia? Myślę, że nie. W kaznodziejstwie ujawnia się bowiem nie tyle teologiczna wiedza, co teologiczne, wewnętrzne przekonanie, z którym się już przychodzi, będąc ukształtowanym przez parafialne kaznodziejstwo. A wszystko z braku poprawnie rozumianej teologii miłosierdzia, która – jak się wielu mylnie wydaje – unieważnia wszelką bojaźń Bożą. Pedagogika strachu wydaje się i bezpieczniejsza, i skuteczniejsza.

Przed laty Biblioteka Kaznodziejska zrobiła ankietę wśród świeckich na temat homilii. Do dzisiaj trzymam te wypowiedzi, ponieważ redakcja prosiła mnie o podsumowanie. Jeden z ankietowanych pisał: „Razi bijąca z polskich ambon retoryka negacji, nierzadko groźby i ciągłego utwierdzania wiernych w przekonaniu, że są nikczemni i źli. (...) Ciągłe założenie kaznodziei, że sytuacja moralna społeczeństwa, zwłaszcza jego części obecnej w kościele, jest wręcz katastrofalna, często nie zachęca, a wręcz zniechęca do słuchania i tym samym uczestnictwa w głoszeniu Bożego słowa. Dobra Nowina posiada tożsamość przepełnioną radością z jej doświadczania. Tak więc nadawanie jej szczególnie ponurego i dekadenckiego charakteru nie służy z całą pewnością Bożemu celowi, który jej przyświeca”. Czasami nawet sześć lat studiów filozoficzno-teologicznych nie wystarczy, by przekonać młodego adepta kaznodziejstwa do innej wizji zbawienia, ergo – innego tonu jego przepowiadania.

Niewiara w słowo Boże

Drugi problem, który się pojawia, to swoista niewiara w słowo Boże. Wiem, brzmi strasznie, ale niestety tak to czasami wygląda. Fundamentalnym źródłem dla homilii jest liturgia słowa Bożego danego dnia. To stamtąd homilia bierze swoją moc zobowiązującą. Moc słowa Bożego wynika – jak zresztą przypomina Katechizm – z jego autorstwa. W adhortacji „Verbum domini” Benedykt XVI cytuje słowa św. Jana od Krzyża, który tak mówi o Jezusie, „jedynym Słowie Boga”: Bóg „przez to jedno Słowo powiedział nam wszystko naraz. I nie ma już nic więcej do powiedzenia”. Jakiekolwiek prywatne objawienie w niczym nie uzupełnia ostatecznego objawienia przyniesionego przez Jezusa, ale – przypomina papież – może „skutecznie pomagać w lepszym rozumieniu i przeżywaniu Ewangelii w obecnej epoce”.

Niestety, zdarza się, że właściwa relacja między objawieniem prywatnym a słowem Bożym zostaje zachwiana. Tak jakby Ewangelia nie wystarczała i trzeba ją było uzupełniać czymś bardziej przekonującym: wizjami, przesłaniami, orędziami. W kazaniach pasyjnych dominującym źródłem stają się wówczas wizje św. Katarzyny Emmerich, a kazania eucharystyczne koncentrują się na tzw. cudach eucharystycznych, a nie na nauce Jezusa. Nadprzyrodzoność słowa Bożego zostaje wyparta przez cudowność wizjonerów i stygmatyczek, których autentyczność przesłania bywa przez Kościół oficjalnie kwestionowana. Trzeba jednak pamiętać, że jest to tylko – jak przypomina papież – „pomoc, którą otrzymujemy, ale nie mamy obowiązku z niej korzystać”.

Skąd taka popularność tego typu objawień czy wizji? A trzeba by do tego jeszcze doliczyć wypowiedzi egzorcystów, które traktowane są jako nieomylna wykładnia nauki o diable, którego – bywa – cytuje się na ambonie! Nazwałbym to „przywilejem bezpośredniości źródła”. Wszyscy oni wiedzą to, co wiedzą, bezpośrednio od Pana Boga, Maryi, aniołów, a może i samego diabła. Przynajmniej w założeniu. Niestety, prywatne objawienia potwierdzone przez Kościół często mieszają się z wątpliwymi teologicznie wizjami, co w konsekwencji prowadzi do zamętu w duszach wiernych. Ja wiem, człowiek potrzebuje nieustannego potwierdzania, że Pan Bóg działa. Jeśli nie dostrzega Jego działania w tym, co naturalne, szukać Go będzie w tym, co niezwykłe, nadnaturalne, cudowne. I to prawda, że Bóg czasami tak daje o sobie znać, ale – jak przypomina cytowany przez Benedykta św. Jan od Krzyża – „jeśliby ktoś jeszcze pytał Boga albo pragnął od Niego jakichś widzeń czy objawień, postąpiłby nie tylko błędnie, lecz również obraziłby Boga, nie mając oczu utkwionych w Chrystusie, całkowicie, bez pragnienia jakichś innych nowości”. No właśnie: oczy utkwione całkowicie w Chrystusie, bo w Chrystusie jest całość.

Dydaktyzm zamiast mistagogii

Najtrudniejszą kwestią pozostaje jednak aktualizacja słowa Bożego w odniesieniu do liturgii i do codziennej egzystencji. Posoborowa teologia homilii przypomniana także przez Franciszka w „Evangelii gaudium”, jak i w Dyrektorium homiletycznym, podkreśla, że misterium Chrystusa objawia się najpierw w dziełach Bożych w historii zbawienia, a następnie ponawia się w znakach liturgicznych i jest obecne w życiu wierzących. Nie jest łatwo to zrozumieć, a cóż dopiero nauczyć, choć wydaje się to takie oczywiste, że – przykładowo – śmierć Jezusa dokonała się raz w historii, uobecnia się wciąż w liturgii Eucharystii oraz powinna nadawać życiu chrześcijańskiemu pasyjny charakter.

W konkrecie nie jest to jednak proste. Homilia winna się bowiem stać pomocą w aktualnym przeżywaniu wspominanych wydarzeń. Franciszek powie, że „pamięć wiernego ludu, podobnie jak pamięć Maryi, powinna obfitować w zadziwiające dzieła Boże”. „Nie chodzi o abstrakcyjne prawdy i zimne sylogizmy” – mówi papież – ale o to, by wprowadzić słuchaczy w tajemnicę. Zawsze powtarzam swoim studentom, że – dla przykładu – kazanie pasyjne jest po to, by pomóc wejść „w przepaść Męki”. Podobnie jest w przypadku wszystkich misteriów zbawienia. Umieli robić to Ojcowie Kościoła, dla których teologia była bardziej życiem i mistycznym doświadczeniem niż intelektualną refleksją. Dzisiaj z trudem uczymy się na nowo takiego misteryjnego języka. Dyrektorium homiletyczne daje wiele podpowiedzi, jak historia zbawienia ujawnia się w liturgii. I tak na przykład w propozycjach na uroczystość Zesłania Ducha Świętego czytamy: „Przyjęcie w tym dniu Komunii Świętej przez wiernych staje się dla nich wydarzeniem Pięćdziesiątnicy”. To jedno z takich zdań, w które łatwiej się zanurzyć, niż je zrozumieć. Na tym jednak polega mistagogia – na stopniowym zanurzaniu się w misterium.

Trudność „przetłumaczenia” historii zbawienia na doświadczenie liturgiczne, które ma prowadzić do przemiany ­życia, prowadzi do tego, że szybko i chętnie dryfujemy w kierunku prostej dydaktyki i pytamy się o naukę, o pouczenie, jakie wynika ze słowa Bożego danej niedzieli czy uroczystości. Być może nawet dydaktyzm jest częstszy niż moralizatorstwo. Jak by nie patrzeć, Ewangelia nie jest jednak podręcznikiem etyki, ale proklamacją zbawienia i wynikającej z niego nowej egzystencji człowieka. Dlatego homilia powinna stać się miejscem konfrontacji słuchacza z orędziem zbawczym, z czego ma wypłynąć motywacja dla osobistej przemiany, aby stać się w świecie świadkiem Zmartwychwstania. Ja wiem, że to trudne, o wiele łatwiej skupić się na konkretnym wykroczeniu moralnym i wygłosić tyradę o jego złu. A pretekst się zawsze znajdzie. I tak w Niedzielę ­Miłosierdzia ­Bożego zawsze można rozliczyć z odmawiania koronki i posiadania obrazka Jezusa Miłosiernego, zamiast wygłosić homilię o tym, że „w Jego ranach jest nasze zdrowie”, o czym namacalnie chciał się przekonać św. Tomasz. Cóż bowiem po obrazku, gdy nie będzie wiary? Bez intensywnego, ­osobistego obcowania ze światem Słowa nie da się jednak nikogo – że użyję ­wyrażenia prof. Zbigniewa Mikołejki – „do wnętrza Pisma” wprowadzić.

Wietrzenie języka

Pozostaje jeszcze nauczyć znalezienia związku między słowem Bożym a życiem. We wspomnianej ankiecie jedna z osób pisała, że w homilii „na świeckie pytania należy odpowiedzieć w duchu prawdy zbawczej”. Te „świeckie pytania” to inaczej pytania przynoszone ze świata. Niestety, istnieje niebezpieczeństwo, że te pytania – wraz z postępującym wyłączeniem się „z ludu” – stają się dla kleryka, a potem kapłana coraz mniej słyszalne. Czy musi tak być? Oczywiście, że nie. Istotnym łącznikiem między księdzem a światem – prócz niczym niezastępowalnego osobistego, socjalnego doświadczenia – są teksty kultury. Po pierwsze, teksty kultury wyrażają to, czym żyje współczesny świat, opisują jego problemy, aspiracje, niepokoje. Czynią to w sposób syntetyczny, obrazowy, opisując powszechne doświadczenie za pomocą jednostkowej historii, obrazu, jakiejś metafory. Po drugie, teksty kultury uczą języka. Pozwalają nieustannie – że tak powiem – ubogacać język przepowiadania, który ma tendencję do zamykania się w teologicznym żargonie. A ten język trzeba nieustannie wietrzyć. Bez kontaktu ze współczesną kulturą nie da się tego zrobić.

W homiletyce mówi się o tzw. tworzywie homiletycznym. Stanowi je wszystko to, co może być w homilii twórczo wykorzystane: literatura, muzyka, sztuki plastyczne, ale także doniesienia medialne, telenowela czy osobiste przeżycie. Wielką umiejętnością Jezusa była zdolność teologicznego czytania rzeczywistości. Pozwalała ona Jezusowi na budowanie czytelnych metafor, które egzystencjalne doświadczenie podnosiły do rangi objawienia. Jest to zapewne sztuka, której każdy kościelny mówca uczy się przez całe swoje kaznodziejskie życie. Nie da się jednak tego nauczyć bez bezpośredniego obcowania z tekstami kultury.

Wszyscy chyba wykładowcy kaznodziejstwa wiedzą, że węgierski biskup Tihamer Tóth mawiał, iż w prawej ręce kaznodziei powinna być Biblia, a w lewej – gazeta. Złośliwi twierdzili, że Biblia nie wystarczy, że po jej stronie trzeba jeszcze położyć dokumenty soborowe, katechizm, encykliki papieży i co tam jeszcze, może nawet kodeks prawa kanonicznego. A z drugiej – tylko gazeta. Dzisiaj zamiast gazety są środki komunikacji elektronicznej, w których żyjemy jakby zanurzeni. Ilość informacji wcale jednak nie przechodzi w ich jakość. Z tego, co do niego dociera, kaznodzieja też musi się nauczyć wybierać to, co dobre, wartościowe, co pomoże mu zrozumieć współczesny świat i temu światu – w jego języku – powiedzieć to, co jest zbawczą odpowiedzią na pytania, które usłyszał.

Ktoś powiedział, że dramatem kaznodziei byłoby odpowiadanie na pytania, których nikt nie stawia. A czasami się tak staje. I wtedy słuchacz wychodzi z kościoła z przekonaniem, że to, co usłyszał, nie dotyczy go. Myślę jednak, że równie dramatyczne byłoby nieodpowiadanie na pytania, z którymi ludzie przychodzą. Wracaliby bowiem z kościoła z przekonaniem, że w słowie Bożym nie ma na ich pytania odpowiedzi. Otóż są. Tylko czasem kaznodzieja tych pytań po prostu nie słyszy. Albo – jeszcze gorzej – nie zna na nie odpowiedzi. Słuchania Boga i świata każdy musi się jednak sam nauczyć.

Zastanawiałem się, skąd ten tytuł: „Ambona, która parzy”. Czy ma on sugerować niechęć księży do głoszenia słowa Bożego? Nie wchodzą na nią, bo parzy? Nie wiem. A jeśli nawet tak, to z czego miałoby to wynikać? Może z poczucia odpowiedzialności? A może ze świadomości własnych braków? Ze słabego przygotowania? Wydaje mi się, że od retorycznych kompetencji ważniejsza jest teologiczna tożsamość kaznodziei. To właśnie braki w tożsamości sprawiają, że ambona staje się jak łódź, która dryfuje. Niestety, czasami rozbija się na rafach. I to wcale nie na rafach własnych niekompetencji, ale – bądźmy oględni – na rafach jakichś niedoborów wiary w to, kim jest, i w to, jaka jest prawdziwa wartość jego służby Słowu. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Księża mają kłopot z głoszeniem homilii – wystarczy zobaczyć, jak się przed tym podstawowym dla swojego powołania obowiązkiem bronią. Jakie są grzechy główne polskiego kaznodziejstwa i jak im zaradzić?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2018