Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ale pod tymi statystykami czają się patologie, częściowo opisane w ogłoszonym niedawno raporcie Najwyższej Izby Kontroli. O ile średni czas trwania procedury adopcyjnej (dwa lata) można uznać za uciążliwość służącą dobru dziecka (gromadzenie dokumentów, testy psychologiczne, szkolenia, proces poznawania dziecka i oczekiwanie na orzeczenie sądu, wbrew obiegowej opinii rychłe jak na polskie realia), o tyle brak jest jednolitych dla całego kraju wymogów i kryteriów adopcji. A praktyki korupcyjne wychwycone w ankietach przez NIK każą wątpić, czy system istotnie służy dzieciom.
Raport pokazuje tylko jedną odsłonę zjawiska: tę bezpośrednio związaną z adopcjami. Prawdziwy dramat dzieje się od lat na etapie wcześniejszym – przebywania dziecka w pieczy zastępczej (rodziny zastępcze, pogotowia opiekuńcze czy tzw. domy dziecka). Teoretycznie to miejsce pobytu tymczasowego, rodzaj „poczekalni” dla dzieci, którymi już nie chcą (nie mogą) zajmować się rodzice biologiczni, a jeszcze nie mogą ci adopcyjni. Nie mogą często przez lata, a nawet – bywa – do ukończenia 18. roku życia dziecka, bo jego status prawny pozostaje nieuregulowany. Instytucjonalny uwiąd, zbyt pobłażliwe dla rodziców biologicznych przepisy sprawiają, że największymi ofiarami są dzieci.
To dlatego niemal stuprocentowa skuteczność polskiego systemu adopcyjnego jest statystyczną fasadą. ©℗
Więcej o polskich adopcjach napiszemy w jednym z najbliższych wydań „TP”.