3 x nie

Reforma konstytucyjna musi premiować zasadę "zwycięzca bierze wszystko", ale jedynie na polu tego, co polityczne. Rząd musi wreszcie uzyskać skuteczne instrumenty wdrażania programu, który go wyniósł do władzy.

05.03.2008

Czyta się kilka minut

Rys. Mirosław Owczarek /
Rys. Mirosław Owczarek /

Plan reform ustrojowych, zaprezentowany przez premiera Donalda Tuska z okazji 100 dni rządu PO-PSL, wywołał rozbieżne opinie klasy politycznej.

***

Zdzisław Krasnodębski, socjolog blisko związany politycznie z Prawem i Sprawiedliwością, ocenia zarys reform ustrojowych przedstawiony przez Tuska jako przynależny raczej do domeny politycznego spektaklu, nie zaś jako rzeczywisty zamiar zmian instytucjonalnych. Pisze: "trudno nie odnieść wrażenia, iż to kolejny element obranej przez Platformę Obywatelską taktyki politycznej. (...) Niewątpliwie mamy do czynienia głównie z poszukiwaniem usprawiedliwienia dla niemocy obecnego rządu". Autor zauważa zarazem, że pewna nieprzejrzystość przepisów konstytucji w zakresie roli prezydenta jest faktem i że dla dobra państwa rola ta powinna ulec wzmocnieniu: "silniejsza władza prezydencka to sprawniejsze rządzenie państwem". Miałoby się to dokonać na modłę ustroju amerykańskiego. Za przyjęciem takiego modelu przemawiałby charakter naszych partii politycznych, które "bardziej przypominają partie amerykańskie niż silne, wielkie, zbiurokratyzowane partie europejskie" ("Rzeczpospolita", 26 lutego br.).

Waldemar Kuczyński, były polityk Unii Wolności, dziś publicysta "Gazety Wyborczej", stanowczo sprzeciwia się nie tylko ewentualnym próbom zmiany konstytucji, ale także jej krytykowaniu przez urzędującą władzę. Pisze, iż gdy premier teraz krytykuje konstytucję, to w ten sposób przypomina, "że lata 2005-2007 zawdzięczamy także jego partii, i wzbudza podejrzenie, że nie wszystko z tamtych starych zamysłów w PO odeszło wraz z Janem Rokitą". PO powinna się tu jasno odróżniać od PiS, a tego brakuje, bo "jeśli przez dwa lata władza traktuje ustawę zasadniczą jak wroga (albo ma ją w nosie), to pierwszym obowiązkiem następców jest odbudowa jej autorytetu w świadomości społecznej, a nie dalsze niszczenie". Autor zauważa, że reforma konstytucyjna musiałaby się dokonać z udziałem PiS, a to z góry przekreśla sensowność takiego pomysłu, bo PiS ma poglądy mało demokratyczne. Najważniejsza w tekście Kuczyńskiego jest teza, żeby konstytucji nie ruszać, a w każdym razie nie teraz, ponieważ obowiązujące przepisy chronią przed monopolem politycznym, a nawet przed zakusami antydemokratycznymi. "Nie wolno - apeluje - dopuścić do tego, żeby ustrojem Polski rządziła zasada: kto wygrał wybory, bierze wszystko" ("Gazeta Wyborcza", 26 lutego br.).

Jarosław Gowin, wiceprzewodniczący klubu parlamentarnego PO, deklaruje się jako zwolennik zmian zaproponowanych przez premiera. Powiada, że najważniejszą słabością obowiązującej konstytucji jest nieklarowne rozdzielenie kompetencji pomiędzy prezydentem a premierem, co - wespół z silnym mandatem z wyborów powszechnych - skłania prezydentów do blokowania prac rządu. Autor stwierdza, że kolejni prezydenci (poprzednicy Lecha Kaczyńskiego) usiłowali kierować państwem "z tylnego siedzenia". Namawia PiS do konstruktywnej współpracy przy zmianie Konstytucji. Pewną przesłanką do optymizmu co do rezultatów takiej współpracy jest dla niego niegdysiejszy projekt konstytucji autorstwa PiS, który "zawierał wiele interesujących rozwiązań, przewidywał zmianę ustroju na jednoznacznie prezydencki". Gowin opowiada się za ustrojem kanclerskim, ale nierygorystycznie. Bo jego zdaniem najgorsze jest jednak utrzymywanie status quo, gdyż to prowadzi do "utrwalenia się zamętu, kolejnych wojen na górze i nieskuteczności władzy wykonawczej" ("Rzeczpospolita", 26 lutego).

***

Jaką wartość przedstawiają te komentarze?

Wypowiedź Zdzisława Krasnodębskiego jest wyraźnie przepojona antypatią do PO. W końcu każdy widzi, że mamy klincz w stosunkach premier-prezydent, i widać też, że ten problem ma także wymiar instytucjonalny. Krasnodębski niby go zauważa, ale zarazem dezawuuje stanowisko Platformy (że trzeba zmienić instytucje) jako wynikające z jej politycznych niepowodzeń. W części postulatywnej Krasnodębski jest tak radykalny, jak był wcześniej, w części opisowej, umiarkowany. Tam - powiada - Platforma wyolbrzymia problem, tu zaś trzeba zmienić wszystko o 180 stopni. Ustrój prezydencki ma pełne prawo bytu w demokracji, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że to jest wywrócenie naszych instytucji do góry nogami. Krótka uwaga, że za systemem amerykańskim przemawia charakter naszych partii politycznych (zresztą dyskusyjna, co odnoszę także do tekstu Jarosława Flisa w poprzednim "TP"), jest zdecydowanie zbyt słabą argumentacją jak na śmiałość przedstawionej tezy.

Waldemar Kuczyński ma sporo racji, gdy podkreśla, jak bardzo na obecny stan stosunków premier-prezydent wpływa skrajna stronniczość Lecha Kaczyńskiego. Nie ma jednak racji, gdy powiada, że tylko ta postawa prezydenta wywołuje stan permanentnego kryzysu. Można sobie przecież z łatwością wyobrazić takie zmiany konstytucyjne (choć raczej retusze niż ustrojową rewolucję), które by prezydentowi utrudniły prowadzenie działań destrukcyjnych dla państwa.

Ale najbardziej wątpliwe jest w tekście Kuczyńskiego podejście lękające się zmian, które by uczyniły system bardziej "rządnym". Autor powiada, że ujednoznacznienie systemu w myśl hasła "kto wygrywa wybory, bierze wszystko", zagraża demokracji. To jest stara obsesja tych polskich demokratów, których nazywam "demokratami przedkonstytucyjnymi". Tę postawę widać już u polskich socjalistów po 1926 r., potem u opozycji demokratycznej za czasów PRL-u, potem w Unii Demokratycznej i w Unii Wolności. Twarde jądro tych sformułowań polegałoby na tym, że w wymienionych formacjach nie doceniano siły instytucji, doceniając jedynie siłę polityki.

Już PPS, reagując na skutki zamachu majowego, nigdy nie zdobyła się na poparcie reform instytucjonalnych radykalnie zwiększających stabilność władzy wykonawczej, bo zawsze stała na stanowisku "obrony demokracji" obalonej w 1926 r. Prawda, że demokracji wtedy przetrącono kręgosłup, ale była to demokracja nadzwyczaj niewydolna - polscy socjaliści nigdy nie wyciągnęli z tego wniosków. Po 1989 r. takie myślenie pokutowało w obu Uniach - z wyjątkiem Leszka Balcerowicza. Pozostało to, co teraz głosi Kuczyński: jedyną gwarancją wolności obywatelskich jest równowaga sił politycznych. Kuczyński myli jednak "branie wszystkiego" w zakresie politycznym z "braniem wszystkiego" w ogóle. Reforma konstytucyjna musi premiować zasadę "zwycięzca bierze wszystko", ale jedynie na polu tego, co polityczne. Rząd musi wreszcie uzyskać skuteczne instrumenty wdrażania programu, który go wyniósł do władzy. Natomiast w żadnym razie rząd - choćby miał i 60 proc. poparcia - nie może wpływać na sferę instytucji strzegących pluralizmu czy praw człowieka. Żaden demokratyczny rząd nie może zneutralizować czy politycznie zdominować sądu konstytucyjnego - to też oczywiste. Wspomniany przez Waldemara Kuczyńskiego jako czarny charakter Jan Rokita akurat był jednym z tych nielicznych polityków, którzy bardzo dobrze to rozumieją. Gdyby Platforma całkowicie pozbyła się tego stylu myślenia, wróciłaby w stare koleiny.

To, co zaprezentował premier, wydaje się interesujące, choć ogólnikowe. Jeśliby jednak przyjąć, że uprawnionej egzegezy słów Tuska dokonuje Jarosław Gowin, oznaczałoby to kompletny ustrojowy mętlik. Gowin deklaruje poparcie dla idei retuszu konstytucji, ale w istocie proponuje instytucjonalną rewolucję, bliską PiS-owi. Poseł Platformy myli się, gdy stwierdza, że obecna konstytucja niejasno rozdziela kompetencje premiera i prezydenta. Jedynym poważnym błędem konstytucji w tym zakresie jest wybór głowy państwa w głosowaniu powszechnym, które uzasadnia roszczenia prezydenta do współrządzenia. W polskiej konstytucji nie ma jednak współrządzenia, jest natomiast system zbliżony do kanclerskiego, choć tego i owego w nim jeszcze brakuje. Gowin myli się, gdy krytykując obecną konstytucję, powiada, że prezydenci Wałęsa i Kwaśniewski starali się "kierować z tylnego siedzenia". Wałęsa był prezydentem w czasach Małej Konstytucji, zaś Kwaśniewski pod tym względem był poprawny. Myli się także - i to jest pomyłka najbardziej dotkliwa - gdy stwierdza, że PiS w swoim projekcie postulował system jednoznacznie prezydencki. PiS proponował utrzymanie odpowiedzialności politycznej rządu przed Sejmem, a przy tym autonomiczną politycznie pozycję prezydenta - w istocie była to więc propozycja ustrojowego paraliżu. Jeśliby Platforma miała teraz iść tym tropem, wywiodłaby nas na odległe manowce.

***

Konstytucję muszą zmieniać politycy. Pomijam już kwestię, że musieliby wypracować szeroką zgodę, co dziś wydaje się niemożliwe. Co gorsza jednak, politycy nie potrafią mówić o konstytucji bez ideologicznych klisz. Zamiast dawać nam do myślenia, dają nam swoją (każdy inną) polityczną sieczkę do przeżuwania.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2008