Wierzę w literaturę

Mamy dziś kłopot z samą rzeczywistością - nigdy wcześniej jej status nie budził tylu wątpliwości. Dopóki jednak istnieć będzie potrzeba wyrażania siebie, dopóty mieć będziemy literaturę.

25.12.2005

Czyta się kilka minut

"Literatura nie może pretendować do chwały nauki, ale bez literatury nikt by się nie dowiedział, jaka jest rzeczywistość prywatna człowieka, który do wyrażenia siebie nie potrzebuje niczego poza ołówkiem i kawałkiem papieru". To zdanie Gombrowicza, wyjęte z tekstu o symptomatycznym tytule "Pisarz i pieniądze", stoi mi przed oczyma od chwili, gdy przeczytałem "Literaturkę" - pamflet, w którym Anna Nasiłowska ogłosiła śmierć rodzimej twórczości prozatorskiej. Nie ma literatury - jest "literaturka", nie ma też, twierdzi autorka, krytyki; jest tylko recenzowanie. Nie zgadzam się z tymi niezbyt pocieszającymi uwagami, a diagnozę Gombrowicza, która literaturę sytuuje w najbardziej podstawowej sferze doświadczenia ludzkiego, odczytuję jako znak nadziei.

Na początku dwa słowa na temat krytyki. Śmiem twierdzić, że jest i ma się całkiem dobrze. Nie wszędzie, ale tam, gdzie krytykowi daje się wystarczającą ilość miejsca, by mógł powiedzieć o tekście coś więcej niż dziennikarskie frazesy. Interesujących, gruntownych tekstów interpretatorskich należałoby szukać przede wszystkim na łamach prasy takiej jak, dla przykładu, "Twórczość" czy "Studium". Twierdzenie, jakoby na świecie ostali się już tylko dziennikarze działów kulturalnych, uważam za mocno przesadzone.

Krytykę, prozę i w ogóle literaturę "robi się" w języku. Nasiłowska narzeka na jakość rodzimej mowy, coraz mocniej zawirusowanej "powykręcanymi formami", zapożyczanymi najczęściej z angielskiego. Można na to psioczyć, trzeba jednak pamiętać, że język jest strukturą, która rządzi się własnymi prawami i jest papierkiem lakmusowym społeczno-kulturowych przemian. To właśnie fluktuacyjna, chłonna natura języka sprawia, że teksty literackie przemawiać mogą do nas, wyzyskując najróżniejsze rejestry, zarówno najnowsze, jak i dawno zapomniane. Dlatego możliwe są dziś książki tak różne, jak socjolektalna w istocie "Wojna polsko-ruska..." Doroty Masłowskiej i mocno zanurzona w archaiczną polszczyznę "Wołoka" Mariusza Wilka.

Jednak nie pojękiwania nad kondycją języka budzą w paszkwilu Nasiłowskiej mój największy sprzeciw. Powiada autorka, że "kiedyś mieliśmy całkiem poważną literaturę". "Kiedyś" oznacza Dwudziestolecie, natomiast "poważna" literatura to przede wszystkim ta, która spełnia paradygmat realistyczny i mocno angażuje się w problematykę polityczną: a więc Żeromskiego "Przedwiośnie", Nałkowskiej "Romans Teresy Hennert" i Kadena "Generał Barcz". Znamienny jest ten zestaw, oznacza bowiem tęsknotę za prozą realistyczną w jej najbardziej kanonicznej postaci.

Ciągle utrzymuje się podział rodzimej prozy na równą i równiejszą. Równiejsza jest właśnie ta realistyczna, zaledwie równa natomiast ta, którą sprowadzić można do innych niż mimetyczne w sensie ścisłym praktyk tekstotwórczych. Nie zapominajmy jednak, że po roku 1989 (wcześniej oczywiście również) mieliśmy do czynienia z systematycznym podkopywaniem paradygmatu realistycznego. Liczne strategie mityzacyjne czy nieepicki model prozy pokazały dobitnie, że również inne od tradycyjnych procedury narracyjne mogą adekwatnie przedstawiać świat. Proza Zbigniewa Kruszyńskiego, Magdaleny Tulli, Marka Bieńczyka czy Nataszy Goerke, proza w szerokim planie dająca się wywieść z twórczości Schulza i Gombrowicza (a także ich spadkobiercy Leopolda Buczkowskiego), przyniosła celną diagnozę nowej rzeczywistości.

Nie zamierzam odmawiać Annie Nasiłowskiej prawa do uznawania za literaturę "poważną" takiego czy innego sposobu opowiadania, niemniej przywołane przez nią teksty dowodzą, że widmo realizmu trzyma się nad Wisłą mocno. Jeśli narzekanie na stan literatury ma być związane z zanikiem któregoś z rytualnych modeli powieściowych - ciągle będziemy rozpaczać. Mamy bowiem dzisiaj kłopot z samą rzeczywistością - nigdy wcześniej jej status nie budził tylu wątpliwości. Nie idzie tylko o to, że to stacje telewizyjne wskazują książki wartościowe, konstruują rankingi bestsellerów czy - przepraszam za słowo - lansują nowe, efemeryczne gwiazdy literatury. Problem jest poważniejszy - oto, twierdzi Jean Baudrillard, rzeczywistość padła łupem Rzeczywistości Wirtualnej.

"Pomińmy kłopoty z pojęciem »rzeczywistość«" - zastrzega Nasiłowska. Tyle że kłopotów tych pominąć się dzisiaj nie da. Coraz trudniej dociec, co jest prawdą, a co wytworem medialnego syndykatu, coraz trudniej oddzielić fakty od ich telewizyjnej symulacji. Najnowsza proza nie radzi sobie z tymi dylematami najlepiej. Całkiem liczne grono prozaików nie odzwierciedla rzeczywistości, lecz jej medialną projekcję - hybrydyczny twór, składający się z obiegowych sądów i stereotypowych opinii. Czym bowiem jest "Małż" Marty Dzido, jeśli nie zapisem medialnej sztancy o nazwie "bezrobocie"? Czym "Gnój" Wojciecha Kuczoka, jeśli nie odpowiedzią na problem przemocy rodzinnej, będący jednym z ulubionych tematów mediów? A "Pozytywni" Maćka Millera (z bohaterem, jak przystało, poliseksualnym)? A najnowsza książka Stefana Chwina? Przecież to powieść jakby w całości złożona z wiadomości, które docierają do nas z telewizyjnych serwisów lub internetowych portali.

To samo dotyczy prozy Sławomira Shutego czy Dawida Bieńkowskiego. Bowiem teksty, uchodzące nawet za realistyczne (można by tu jeszcze wspomnieć Daniela Odiję), są - moim zdaniem - niczym innym, jak prozatorskim zapisem dyskursu medialnego, rewersem wirtualnej matrycy. Jeśli mamy dziś jakąś sprawę z literaturą i jej poziomem, to właśnie dlatego, że wyjątkowo problematyczny jest status rzeczywistości. Dlatego realizm, z którym mamy do czynienia, nazwałbym nie, jak Anna Nasiłowska, malutkim, ale - medialnym.

A co będzie, jeśli innego realizmu nie będzie? Literaturze to zbytnio nie zaszkodzi. Ciągle przy życiu będzie ją trzymać ostatnia instancja, jaką jest imperatyw wyrażania tego, co Gombrowicz nazywa rzeczywistością prywatną. W atawistycznej skłonności do snucia opowieści, w idiomatycznej eksplikacji własnego sporu ze światem widzę gwarancję istnienia literatury rozumianej jako poważna rozmowa o ludzkim doświadczeniu. Być może przemawia przeze mnie naiwność neofity, ale wciąż wierzę w literaturę i uważam, że warto o niej dyskutować. Tylko w ten sposób możemy pokazać, że jest dla nas przestrzenią ważną, tylko tak uda nam się zapobiec jej degradacji do poziomu literaturki.

ARTUR MADALIŃSKI (ur. 1976) jest polonistą, doktorantem w Instytucie Nauk o Literaturze Polskiej Uniwersytetu Śląskiego, przygotowuje pracę na temat inspiracji schulzowskich w literaturze polskiej XX wieku. Publikował między innymi w "FA-arcie", "Twórczości", "Kresach", współpracuje z "Tygodnikiem Powszechnym".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2005