Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przymiotnik „rosyjskiej” jest zasadny: za każdym razem, gdy armia ukraińska ponosiła klęski – jak pod Iłowajskiem w sierpniu 2014 r. czy Debalcewem w lutym br. – przeciw niej stawały nie tylko „siły zbrojne” obu „republik ludowych”, Donieckiej i Łuhańskiej (skądinąd lepiej wyposażone dziś w czołgi czy działa niż armie większości krajów Europy), ale też regularne siły rosyjskie. Aby rozbić ukraińską obronę na froncie donbaskim, Władimir Putin musiałby nie tylko ruszyć strzałki na mapie – chyba nikt nie wierzy, że Donieck i Łuhańsk podejmują takie decyzje bez jego woli – ale znów posłać swoje wojska.
Fakt, że tego nie robi, nie świadczy o tym, że porzucił politykę agresji, której celem jest doprowadzenie do upadku prozachodnich władz Ukrainy i odzyskanie nad nią kontroli. Dla Putina wojna (także „hybrydowa”) to nie cel, lecz narzędzie. Tak jak narzędziem są obie „republiki”. Dlatego – a nie ze strachu przed sankcjami – Rosja nie podjęła decyzji o aneksji Donbasu. Putin nie potrzebuje Doniecka jako części Rosji, potrzebny mu taki Donieck jak dziś: otwarty problem dla ukraińskiego państwa. Potrzebny mu też stan „pełzającej wojny”: tego niby-rozejmu, który ma obowiązywać od ugody w Mińsku pół roku temu, choć przecież Kijów codziennie musi publikować „komunikat o stratach w ciągu minionej doby”. Kilku czy kilkunastu rannych i zabitych każdego dnia to stan ciągłej niepewności. I koszty: trzeba trzymać wojska na froncie, bo kto zapewni, że nie ruszą...
Putin ma do dyspozycji również czas. Bo ten gra na niekorzyść Kijowa. Ukraińcy są coraz bardziej zmęczeni – i rozczarowani rządzącymi, dla których wojna to pretekst, by nie reformować kraju. Poczynania takich grup jak Prawy Sektor („zajazd na Mukaczewo” czy groźba kontroli granic, w imię walki z przemytem) to symptom słabości państwa. Zmęczenie widać też na Zachodzie – inne kryzysy (Grecja, Bliski Wschód, uchodźcy) przesłaniają los Ukrainy, gdzie – jakby nigdy nic – oficjalna liczba uchodźców przekroczyła 2,3 mln (tylu się zarejestrowało; faktycznie jest ich więcej). To największa katastrofa humanitarna i największa „wędrówka ludów” w Europie od 1945 r.
Tymczasem w minionym tygodniu państwo ukraińskie o mały włos uniknęło ogłoszenia bankructwa: w ostatniej chwili Kijów spłacił 120 mln dolarów wierzycielom. We wrześniu ma spłacić kolejne 500 mln, w październiku 600 mln. Także w październiku odbędą się wybory lokalne. Ich wynik będzie sygnałem – dla wszystkich, również Putina. ©℗