Sport ludowy. Zapiski fana

Nie pamiętam, jaką drużynę roznieśli tego dnia, ale wizyta w ponurej północnej dzielnicy Londynu - miasta, w którym wciąż byłem obcy - głęboko mnie zmieniła. Chłopak, który opuścił stadion Tottenhamu, po końcowym gwizdku nie był już kibicem. Został fanem.

01.06.2003

Czyta się kilka minut

I. We Are the World

W 1994 roku, kiedy na stadionach raczej obojętnej Ameryki miały być rozgrywane mistrzostwa świata w piłce nożnej, ci nieliczni obywatele amerykańscy, którzy wiedzieli o tym wydarzeniu, martwili się przede wszystkim o to, że do USA zawita nieznane tam zjawisko chuligaństwa futbolowego. Na szczęście Anglia nie awansowała do finałów, toteż wyczekiwani z przerażeniem chuligani zostali w kraju. Na szczęście dla chuliganów, podejrzewam, bo jak wyjaśnił w telewizji brytyjskiej pewien amerykański komik, niektóre mecze miały być rozgrywane w najniebezpieczniejszych dzielnicach najniebezpieczniejszych miast świata. „Coś wam powiem - zaproponował. - Wy sprowadźcie swoich chuliganów, a my sprowadzimy swoich”.

Cztery lata później mistrzostwa świata zorganizowała - i wygrała - Francja. Przypadkiem oglądałem cały turniej w Ameryce, na ESPN i hiszpańskojęzycznej Univision. ESPN relacjonowała mecze niezwykle nudno, a komentatorzy z rozpaczliwymi skutkami stosowali do piłki nożnej terminologię zaczerpniętą z amerykańskich gier, z czego wynikało, że brak zainteresowania ulubioną dyscypliną sportową świata jest w Ameryce równie głęboki jak zawsze. Nawet gdy drużyna USA została pokonana przez Iran - Iran! - wzbudziło to jedynie przelotne zaciekawienie i w centrum uwagi ponownie znaleźli się Yankees, McGwire i Sosa.

W Univision - „Gooooooooool!!!” -sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Tu było całe podniecenie i barwność, których brakowało w komentarzu ESPN. Jak w telewizji, tak w życiu. Bo gdziekolwiek w wielojęzycznej Ameryce trafiło się na grupki Francuzów, Brazylijczyków, Kolumbijczyków, Meksykanów, Chorwatów, Niemców, a nawet Brytyjczyków, na przykład w wielonarodowych barach Queens, turniej był głównym punktem programu i emocje kipiały jak na całym świecie.

Kiepskie występy drużyny USA z pewnością wynikały po części z miażdżącego braku zainteresowania większości Amerykanów, ale także z tego, że najwyraźniej drużyna ta była złożona ze studentów. Wprawdzie drużyny uniwersyteckie rokrocznie z powodzeniem dostarczają talentów NFL i NBA (zawodowym ligom koszykówki i tzw. futbolu amerykańskiego - red.), lecz piłka nożna nie jest sportem akademickim. Piłka nożna to sport ludowy -coś, w co się gra pustymi puszkami w zaułkach brazylijskich miast. Piłka nożna jest formą autoekspresji klasy robotniczej. Jeśli Stany Zjednoczone mają się zdobyć na klasową drużynę, muszą odwrócić wzrok od uniwersytetów i skierować go ku mniejszościom etnicznym, które tłoczyły się przy telewizorach, razem z całą resztą świata podniecając się mistrzostwami w o jogo bonito - pięknej grze.

Jak przekazać ideę piękna dyscypliny, która tak mało obchodzi Amerykę? Jak wyjaśnić związki między stylem gry a charakterem narodowym? Wszyscy fani futbolu wiedzą, co to znaczy grać po brazylijsku (z polotem, rozmachem i w upajającym rytmie), po niemiecku (z dyscypliną, niespożytą siłą fizyczną i żelazną determinacją) czy po włosku (defensywnie, lecz zabójczo kontratakując).

W tym eseju pragnę odpowiedzieć na powyższe pytania, omijając je. Pragnę znaleźć wspólny grunt pomiędzy tymi, którzy - jak ja - kochają piłkę nożną oraz tymi, dla których jest to rzecz obca i obojętna. Dążę do opisania nie arkanów gry, lecz stanu ducha, który przekracza wszelkie sportowe granice - czyli mentalności fana.

Fan nie włącza telewizora raz na cztery lata, by śledzić występy drużyny narodowej w Mistrzostwach Świata. Prawdziwy fan kibicuje klubowi, nade wszystko ceniąc sobie ciągłość i wierność w trudnych dla niego czasach. Prawdziwy fan potrafi czerpać wielką radość z małych spraw. Dlatego też pewnego deszczowego niedzielnego popołudnia w marcu 1999 roku wyruszyłem na stadion Wembley w północnozachodnim Londynie, aby obejrzeć finał Worthington Cup, w którym mój ulubiony zespół, Tottenham Hotspur, grał z Leicester City.

Angielska piłka nożna to rozgrywki ligowe - w elitarnej Premiership i trzech niższych ligach - i pucharowe: stary, prestiżowy Football Association Challenge Cup (FA Cup, Puchar Anglii) plus małoletni i lekceważony Puchar Ligi, który w naszej sponsorskiej epoce przepoczwarzył się w Milk Cup, Coca-Cola Cup, a ostatnio w Worthington Cup. Worthington to nazwa browaru, więc produkty wszystkich trzech kolejnych sponsorów - mleko, colę i piwo - można przynajmniej wlać do pucharu (puchar w krykiecie, dyscyplinie również przyciągającej wielu sponsorów, musi się zadowolić producentami papierosów i maszynek do golenia).

Mimo że Worthington Cup lokuje się na ostatnim miejscu w hierarchii, możliwość obejrzenia swojego zespołu na Wembley napełnia serce fana radością i przyspiesza puls. Wembley to świątynia angielskiego futbolu. To tu reprezentacja Anglii zdobyła jedyne w historii Mistrzostwo Świata, a było to w 1966 roku. Jestem kibicem Tottenhamu od początku lat sześćdziesiątych, ale nigdy wcześniej nie byłem na Wembley, żeby obejrzeć ich występ w finale.

Lata dziewięćdziesiąte były chudymi latami dla tego wielkiego niegdyś klubu. Ale teraz znaleźliśmy się w finale Worthington Cup. Wygrana mogła być zapowiedzią nowej złotej ery. Udałem się na stadion pełen nadziei.

II. Pierwsza miłość

Przyjechałem do Londynu w towarzystwie ojca, w styczniu 1961 roku, jako trzynastolatek zdążający do szkoły z internatem. Miesiąc był zimny, z błękitnym niebem za dnia i zieloną mgłą w nocy. Zatrzymaliśmy się w wielkim, przypominającym koszary hotelu Cumberland w dzielnicy Marble Arch i kiedy już się rozgościliśmy, ojciec zapytał, czy chciałbym obejrzeć zawodowy mecz piłkarski.

W Bombaju, gdzie dorastałem, piłka nożna była sportem prawie nieuprawianym, grało się w krykieta i hokeja na trawie. Jedynym rejonem Indii, gdzie piłkę traktowano poważnie, był Bengal, i chociaż nazwa słynnej drużyny kalkuckiej Mohun Bagan nie była mi obca, nigdy nie widziałem meczu piłkarskiego.

Ojciec zabrał mnie na mecz towarzyski między połnocnolondyńskim Arsenalem a mistrzami Hiszpanii - Realem Madryt. Nie miałem pojęcia, że goście są uważani za bodaj najlepszy zespół wszechczasów. Ani że pięć razy z rzędu wygrali Puchar Europy (co nie udało się ani wcześniej, ani później żadnemu klubowi). Ani że występują w nim dwaj nieśmiertelni zawodnicy, obaj zagraniczni: Węgier Ferenc Puskas, „mały generał”, który poprowadził swoją drużynę narodową do miażdżących zwycięstw nad Anglią, i argentyński środkowy napastnik Alfredo di Stefano. Niemal równie wysoko ceniono innych graczy Realu, na przykład genialnego skrzydłowego Gento czy potężnego obrońcę Santamarię.

Oto jak zapamiętałem mecz1: w pierwszej połowie Real Madryt zdeklasował Arsenal. Zespół londyński słynął z twardego,defensywnego stylu gry - przez lata nosił etykietkę „nudnego Arsenalu” - ale Real bez problemu rozmontował obronę gospodarzy i do przerwy prowadził 3:0. Ponieważ był to tylko mecz towarzyski, Hiszpanie zdjęli z boiska wszystkie gwiazdy i wpuścili w ich miejsce młodzież. Arsenal pozostał przy swojej pierwszej jedenastce i starcie zakończyło się remisem 3:3. Ale nawet najzagorzalsi fani Arsenalu nie mogli twierdzić, że wynik odzwierciedla poziom prezentowany przez oba zespoły.

Po drodze do hotelu ojciec spytał mnie o wrażenia. „No, ten angielski zespół mnie nie powalił - powiedziałem - ale Hiszpanie mi się podobali. Mógłbyś się dowiedzieć, czy jest angielska drużyna, która gra tak jak Real Madryt?” Nieświadomie poprosiłem o rzecz prawie niemożliwą, coś jakbym u szczytu kariery Michaela Jordana spytał, czy jest drużyna, która gra jak Chicago Bulls? Ojciec, niemal równie zielony w tych sprawach, odparł: „Zapytam w recepcji”. To, czego się dowiedział od anonimowego recepcjonisty, zmieniło moje życie, ponieważ kilka dni później poszliśmy obejrzeć inną słynną drużynę z północnego Londynu, Tot-tenham Hotspur, i moje serce nie należało odtąd do mnie.

W wielu sprawach nadal byłem ciemny jak tabaka w rogu. Nie wiedziałem, że między Tottenhamem i Arsenalem, czyli Spurs i Gunners (Kanonierami), od lat panuje rywalizacja i głęboka niechęć. (Druga część nazwy Tottenhamu zaczerpnięta jest z angielskiej historii za pośrednictwem Szekspira; klub zawdzięcza ją Henrykowi Percy'emu, vel Hotspurowi - Gorąca Ostroga, ognistemu czternastowiecznemu buntownikowi, który pojawia się zarówno w „Ryszardzie II”, jak i w „Henryku IV”. Pochodzenie nazwy Arsenal jest bardziej prozaiczne. Klub początkowo miał siedzibę koło arsenału Woolwich w południowym Londynie. Kiedy przeniósł się na północ, na Highbury, „Woolwich” wypadło, ale przydomek Kanonierzy pozostał.) Nie wiedziałem, że Spursi hołdują tradycji kawaleryjskiego ataku i ekscentrycznie nieodpowiedzialnej obrony oraz że o ile Arsenal jest wyszydzany za swój minimalizm (mówiono, że jego kibice entuzjastycznie świętują bezbramkowe remisy), o tyle dziurawa obrona Tottenhamu także jest regularnym przedmiotem kpin. Nie znałem nawet słów Tottenhamowskiej wersji „Glory, Glory, Hallelujah” („Biedny stary Arsenal gnije w grobie, / Gdy Spursi maszerują naprzód! Naprzód! Naprzód!”).

Przede wszystkim zaś nie wiedziałem, że pod wodzą milczącego trenera z Yorkshire Billa Nicholsona („Billy 'ego Nicka”) i wygadanego irlandzkiego kapitana Danny'ego Blanchflowera Tottenham stał się najwybitniejszym zespołem brytyjskim od czasów „Dzieci Busby'ego” (drużyny Manchesteru United, której samolot rozbił się w 1958 roku w Monachium). Recepcjonista miał rację. Tottenham mógł napędzić stracha Realowi. To byli Super Spurs w swoim najlepszym sezonie, kiedy zdobyli Świętego Graala brytyjskiego futbolu, czyli mistrzostwo i puchar Anglii jednocześnie.

Nie pamiętam, jaką drużynę roznieśli tego dnia, ale przypominam sobie poczucie, że ta wizyta w ponurej północnej dzielnicy miasta, w którym wciąż byłem obcy, głęboko mnie odmieniła. Chłopak, który opuścił stadion Tottenhamu przy White Hart Lane, po końcowym gwizdku nie był już kibicem. Został fanem.

Bill Brown, Peter Baker, Ron Henry, Danny Blanchflower, Maurice Norman, Dave Mackay, Cliff Jones, John White, BobbySmith, Les Allen, Terry Dyson. Do dzisiaj potrafię wyrecytować nazwiska zawodników z pierwszego składu. Pamiętam nawet większość rezerwowych. Johnny Hollowbread, Mel Hopkins, Tony Marchi, Terry Medwin, Eddie Clayton, Frank Saul... Przepraszam. Przepraszam. Już wystarczy.

Pamiętam również, z jakim przerażeniem przyjąłem serię nieszczęść, które osłabiły zespół. Przeżywałem je jako osobiste tragedie: Blanchflower miał kontuzję kolana, Norman złamał nogę, Mackay też, dwa razy tę samą, a przede wszystkim śmierć poniósł John White, zabity przez piorun, gdy schował się przed deszczem pod drzewem na polu golfowym. White nosił w Tottenhamie przydomek „Upiór”.

Po tym, jak Spursi zdobyli dublet w sezonie 1960-61, rok później prawie udało im się powtórzyć ten wyczyn, a przez następne trzydzieści siedem lat mieli, jak to się mówi w Wielkiej Brytanii, „dobry zespół pucharowy” - zdobywali angielskie i europejskie puchary, ale już nigdy nie udało im się wygrać ligi. Na tym właśnie polega bycie fanem: czekać, znosić dziesięciolecia rozczarowań, lecz nie mieć wyboru w kwestii, komu dochowujemy wierności. W każdy weekend otwieram strony sportowe w gazecie i moje oko automatycznie szuka wyniku Tottenhamu. Jeśli wygrali, weekend jest pogodniejszy. Jeśli przegrali, czarna chmura przesłania słońce. To jest godne politowania. To jest nałóg. To jest monogamiczna miłość, póki śmierć nas nie rozłączy.

W tym pełnym chwały sezonie 1960-61 Tottenham wygrał jednak ligę ze sporą przewagą. Potem, w pierwszą sobotę maja, wystąpił na Wembley w finale Pucharu Anglii i wygrał dwa do zera, mimo że nie prezentował się tego dnia dobrze, co przyznał później nawet trener Bill Nicholson. Zwycięstwo przyszło dosyć szczęśliwie.

Pokonaną drużyną był Leicester City.

III. Bramkarze

Finał Worthington Cup w 1999 roku okazał się opowieścią o dwóch bramkarzach. Golkiper Spursów, Ian Walker, niedawno odzyskał miejsce w pierwszym składzie po obniżce formy i wielu z nas wciąż się zastanawiało, czy podoła zadaniu. Leicester miał Kaseya Kellera2. Keller stał w bramce Stanów Zjednoczonych podczas Mistrzostw Świata w 1998 roku. Jest jednym z nielicznych Amerykanów, którzy trafili do pierwszego składu angielskiej drużyny. W finale Walker i Keller popełnili po jednym fatalnym błędzie. Jednemu się upiekło, wpadka drugiego zdecydowała o wyniku.

Bramkarze nie są jak inni zawodnicy, może dlatego, że wolno im dotykać piłkę ręką w polu karnym, może dlatego, że stanowią ostatni bastion obronny swej drużyny, ale przede wszystkim dlatego, że nie notują przeciętnych występów: wiedzą, że po każdym meczu albo zejdą z boiska jako bohaterowie, albo jako błazny. Dobry golkiper musi być na tyle odważny, żeby rzucić się pod nogi nadbiegającemu w pełnym pędzie przeciwnikowi. Musi roztaczać aurę pewności i zdecydowania. Musi wiedzieć,kiedy wyskoczyć do wysokiej centry nad tłum zawodników. Musi wiedzieć, kiedy łapać piłkę, a kiedy piąstkować.

Pomimo (a może właśnie dlatego) tak wielkiego znaczenia bramkarza, angielski futbol ma dowcipy o golkiperach, tak jak świat rock'n'rolla ma dowcipy o perkusistach. Był kiedyś bramkarz zwany Drakulą, bo bał się krzyżowych podań. Był też bramkarz o pseudonimie Kopciuszek, ponieważ zawsze spóźniał się do piłki. W 1961 roku bramkarzem Tottenhamu był reprezentant Szkocji Bill Brown, skwaszony, wychudzony, bez cienia uśmiechu i genialny, ze staroświecką fryzurą podgalaną po bokach i z tyłu. Nikt nigdy nie opowiadał o nim dowcipów. Lecz w połowie lat sześćdziesiątych Billy Nick wyłożył trzydzieści tysięcy funtów - na owe czasy rekordową sumę za bramkarza - na potężnego, nieokrzesanego irlandzkiego małolata, który do tej pory grał w podmiejskim Watford. Nazywał się Pat Jennings i zgodnie z ówczesną modą miał długie falujące włosy i bacz-ki. Wierni kibice Tottenhamu natychmiast zapałali do niego nieufnością.

Pograł trochę w rezerwach, ale dosyć szybko dostał szansę. Fani Spursów się nad nim znęcali, ale w kluczowym momencie pofrunął do mocnego strzału w samo okienko i nie tylko obronił, ale czysto złapał piłkę w jedną dłoń. Spojrzeliśmy po sobie przerażeni, wszyscy mając w oczach to samo pytanie: jakie ten gościu ma łapy? Po tej robinsonadzie Jennings nie miał już problemów z kibicami. Aż tu wiele sezonów później kierownictwo klubu zrobiło rzecz niesłychaną. Uznawszy, że Pat - nasz ukochany Pat, wielokrotny reprezentant Irlandii Północnej, regularnie oceniany jako najlepszy na świecie! - szczyt kariery ma już za sobą, sprzedali go do Arsenalu.

Akurat do Arsenalu! Nawet teraz trudno mi ująć w słowa oburzenie, które mnie ogarnęło. Które wciąż odczuwam. Mogę tylko powtórzyć to, co fani Spursów mówili między sobą w tych dniach, z wściekłością, ponuro, często dla większej ekspresji dodając serię nie nadających się do powtórzenia wykrzykników: „To jakiś żart”3.

IV. Ścieżka dźwiękowa

Ossie idzie na Wembley
Ma miękkie kolana
Naprzód, Spursi!
Naprzód, Spursi!

Piłka nożna to gra śpiewana, z wigorem i bez wytchnienia. Drużyny mają swoje hymny - Spursi „Glory, glory”, Liverpool „You'll Never Walk Alone” - i szereg innych, można powiedzieć, patriotycznych pieśni. Ossie, który idąc na Wembley ma miękkie kolana, to Osvaldo Ardiles, reprezentant Argentyny, która w 1978 roku zdobyła Mistrzostwo Świata. Przeszedł do Tottenhamu wkrótce po tym sukcesie i zjednał sobie fanów zarówno błyskotliwą grą, jak i niemożnością opanowania angielskiej wymowy (swój klub nazywał „Tottingham”, a „u” w „Spurs” wymawiał jak w swoim języku, czyli jako „u”, a nie „e”).

W 1981 roku Tottenham z Ossiem w składzie znów dotarł do finału Pucharu Anglii. Tymczasem do zespołu dołączył inny Argentyńczyk, Ricardo (Ricky) Villa. Mecz przeciwko Manchesterowi City zakończył się remisem. W tych czasach oznaczało to, że w następny wtorek trzeba zagrać jeszcze raz. W drugim meczu Ricky Villa strzelił jedną z najbardziej natchnionych bramek w dziejach futbolu, mijając zwodami całą obronę przeciwnika i umieszczając piłkę w siatce. Finał Ossiego stał się zatem triumfem Villi. Ricky zdobył puchar dla „Tottinghamu”, ale Ossie wciąż ma swoją piosenkę.

Piłka nożna ma wiele innych kodów dźwiękowych. Jest na przykład rytm wyników. W każdą sobotę rezultaty odczytuje się w radio i w telewizji, i jest to recytacja tak sformalizowana, że można odgadnąć wynik z samej intonacji lektora. Jest też muzyka ryku. W połowie lat osiemdziesiątych mieszkałem przez jakiś czas na jednym końcu Highbury Hill. Na drugim końcu znajduje się stadion Arsenalu. W dni meczów, kiedy tłum kibiców mijał nasz dom, sporo się działo. (Któregoś razu ktoś zatknął obdarty ze skóry łeb świni na żelaznym ogrodzeniu przed domem. Dlaczego? Świnia nam nie powiedziała.) Potrafiłem ocenić przebieg spotkania po ryku widowni, nie opuszczając swego gabinetu. Jeden rodzaj ryku - swobodny, triumfalny, z biciem się z piersi - następował po bramce dla gospodarzy. Inny, bardziej jękliwy, wskazywał zmarnowaną sytuację. Trzeci rodzaj, piskliwy, informował mnie o zmarnowanej sytuacji gości. Tępe chrząka-nie, chrząkanie obdartej ze skóry głowy świni, kwitowało gola dla gości.

Jest też skandowanie, uniwersalne formuły dostosowywane przez kibiców poszczególnych klubów do własnego użytku. Zabrałem kiedyś na White Hart Lane peruwiańskiego powieściopisarza Mario Vargasa Llosę, który był zdumiony i zachwycony, kiedy się zorientował, że hasło „Jedna drużyna! Jest tylko jedna drużyna w Europie!” fani skandują do melodii... „Guantanamera”.

Tottenham miał wtedy prawego obrońcę, który nazywał się Gary Stevens. Również w Evertonie występował prawy obrońca, który nazywał się Gary Stevens. Co gorsza, obaj w różnych okresach grali na prawej obronie w reprezentacji Anglii. Ku jeszcze większemu pomieszaniu Vargasa Llosy inna wersja tekstu skandowanego do melodii „Guantanamera” brzmiała: „Dwóch Garych Stevensów! Jest tylko dwóch Garych Stevensów!”

A teraz wszyscy razem: „Każdy głupi wie, że Arsenal to szmaty!” Albo, kiedy twoja drużyna wygrywa: „Patrzycie, patrzycie, patrzycie, Arsenal?” Albo, w tych samych okolicznościach, tylko ambitniej: „Nareszcie nam uwierzą, nareszcie nam uwierzą, nareszcie nam uwierzą!!! Wygramy ligę” (ligę albo puchar, nieodpowiednie skreślić). Albo to, kiedy twoja drużyna wyszła na prowadzenie (z mściwym wytykaniem palcami kibiców drużyny gości): „Nie śpiewacie, nie śpiewacie, nie śpiewacie już!”

V. David i Dżentelmen

W meczu granym na tydzień przed finałem Worthington Cup lewo skrzydłowy David Ginola, francuska supergwiazda Tottenhamu, strzelił gola, który był niemal powtórzeniem słynnego arcydzieła Ricky'ego Villi: slalom między defensorami przeciwnika, potem strzał nie do obrony. Ginola ma urodę gwiazdy filmowej i włosy Pata Jenningsa: pukle na tyle długie i jedwabiste, że otrzymał dzięki nim rolę w reklamie telewizyjnej szamponu L'Oreal. I niewątpliwie Ginola „jest tego wart”. Jeszcze bardziej niż lokami błyszczy umiejętnościami. Tańcuje jak baletnica. Zmysł równowagi, drybling, opanowanie piłki w pełnym biegu, groźne strzały z dystansu, mijanie przeciwników w stylu wielkich matadorów, którzy podchodzą najbliżej byków - wszystko to sprawia, że Ginola jest zmorą obrońców. Ale od czasów występów w Newcastle United, gdzie grał przed przejściem do Tottenhamu, wysuwa się przeciwko niemu dwie krytyczne uwagi.

Po pierwsze, że jest graczem leniwym, rozpieszczonym, niezainteresowanym wyuczeniem się twardego rzemiosła piłkarskiego. Po drugie, że często próbuje wymuszać faule. Dobry wymuszacz jest jak łosoś, który skacze, wije się i pada. Dobry pad może trwać prawie tyle samo co śmierć łabędzia. Oczywiście sędziowie dają się czasem nabrać, czego wynikiem może być nie tylko rzut wolny albo karny, ale i usunięcie przeciwnika z boiska.

Inna gwiazda Tottenhamu, niemiecki napastnik Jurgen Klinsmann, także był oskarżany o wymuszanie fauli. Kibice angielscy buczeli i wyli na Klinsmanna, kiedy przewracał się w reprezentacji Niemiec, ale kiedy przeszedł do Tottenhamu - był gwiazdą epoki preginolowskiej - fani zrozumieli, że to niemożliwe, aby ten szlachetny człowiek udawał sfaulowanego. Do podobnej zmiany nastawienia doszło po przybyciu Ginoli z Newcastle. Och, teraz zaczęliśmy zauważać subtelne popchnięcia, którymi cyniczni obrońcy obalali go na ziemię, ukradkowe podcięcia i zahaczenia o kostkę, w których istnienie wcześniej tak dobitnie nie wierzyliśmy. Teraz zrozumieliśmy tragedię geniusza, zobaczyliśmy, jak potwornie skrzywdzony został Ginola - a przed nim Klinsmann. Czy był to z naszej strony frywolny brak obiektywizmu? Absolutnie nie, Czytelniku, po prostu klapki spadły nam z oczu.

Teatralny pad w olbrzymim stopniu wpłynął na przebieg meczu finałowego Worthington Cup pomiędzy Spursami a Leicester.

Odnośnie do drugiego zarzutu, że Ginola jest leniwy: to się zmieniło, kiedy w połowie sezonu Spursi zmienili trenera. Nazywa się George Graham, a w czasach, kiedy był piłkarzem (jedną z gwiazd reprezentacji Szkocji), mówiono na niego George Dżentelmen. Jako trener zyskał sobie mniej nobliwą reputację najostrzejszego z ostrych ludzi, których drużyny zbudowane są na granitowym fundamencie nieprzeniknionej obrony. W ciągu kilku miesięcy przekształcił defensywę Tottenhamu, przedmiot powszechnych kpin, w zdyscyplinowaną, wartościową formację. Kazał czwórce obrońców wyobrazić sobie, że są połączeni liną, toteż zamiast rozbiegać się na wszystkie strony jak gliniarze w filmach burleskowych, poruszają się teraz jako jedna całość.

Co brutalny George Graham zrobi z takim zwiewnym motylkiem jak Ginola? Powszechnie sądzono, że model z reklamy L'Oreal jako pierwszy znajdzie się na wylocie. Tymczasem pod pieczą Grahama Ginola osiągnął prawdziwą wielkość i dzisiaj niemal co dzień nawzajem wyśpiewują peany na swoją cześć. Trener zainspirował zawodnika do ciężkiej pracy, a zawodnik - cóż, zawodnik jest inspiracją dla trenera, tak jak dla nas wszystkich. „Zrób coś wyjątkowego”, mówi Graham Ginoli przed każdym meczem i wprost trudno uwierzyć, jak często Ginola spełnia jego prośbę4.

Aha, na temat George'a Grahama warto wiedzieć jeszcze jedno. Najpierw jako zawodnik, a potem jako trener wyrobił sobie nazwisko i zdobył całą półkę trofeów na Highbury. Spursi zatrudnili byłego szkoleniowca swojego arcywroga, Arsenalu.

VI. Zmierzch i upadek

Jak to się stało, że nasz odwieczny wróg uzyskał kontrolę nad drużyną Tottenhamu? Odpowiedź kryje się w długiej, przygnębiającej historii schyłku Spursów. Niekompetencja zarządu pod koniec lat osiemdziesiątych wpędziła klub w kłopoty finansowe i w 1991 roku jego gwiazdor - matoł--geniusz Anglii, mężczyzna-dziecko Paul Gascoigne, słynny nie tylko dzięki swojemu talentowi, ale także dlatego, że rozpłakał się podczas meczu na Mistrzostwach Świata -musiał zostać sprzedany do rzymskiego La-zio celem pozyskania pieniędzy na spłatę długów. Transfer ten był dla fanów traumatycznym przeżyciem. Uważaliśmy Gascoigne'a za prawdziwego Spursa, bajecznie utalentowanego, „gracza z polotem”, artystę, rozgrywającego co najmniej równie fantastycznego jak nieżyjący już John White. A teraz Gascoigne również został przehandlowany.

Gdy klub podupadał, fanom pozostały wspomnienia. Tottenham miał niegdyś całą plejadę wybitnych zawodników: zabójczy duet napastników - „łowcy goli” Jim-my'ego Greavesa i Alana Gilzeana (tego z „inteligentnym czołem”); Martina Petersa, grającego w reprezentacji Anglii, która w 1966 roku zdobyła Mistrzostwo Świata i prezentującego piękny, finezyjny styl gry. Później kibice Tottenhamu mogli się napawać grą szybkiego jak huragan Gary'ego Linekera, który zanim przeszedł do Spursów przez wiele lat występował w Leice-ster, oraz długimi, celnymi podaniami Glen-na Hoddle'a, kolegi z drużyny Ricky'ego Villi i Ossie Ardilesa.

(Ten sam Hoddle stracił posadę trenera reprezentacji Anglii z powodu niezbornej wypowiedzi na temat reinkarnacji. Mieszając ze sobą języki buddyzmu, hinduizmu, chrześcijaństwa i spirytualistycznego bełkotu, stworzył wrażenie, że jego zdaniem ludzie niepełnosprawni sami ściągnęli na siebie swoje kalectwo. Jak można było przewidzieć, prasa bulwarowa podniosła raban, mnie jednak trudno było potępić biednego „Glendę” za coś, co wyglądało mi na głupotę, a nie brak wrażliwości. Pamiętałem jego genialną grę z dawnych czasów, która dawała mi tyle radości, toteż było dla mnie bardzo przykre, że okazał się takim dzięciołem. „W ostatecznym rozrachunku nigdy tego wszystkiego nie powiedziałem”, bredził rozżalony, odchodząc w niebyt5.)

Dno w historii Tottenhamu zostało osiągnięte w sezonie 1997-98, kiedy właściciel klubu, komputerowy milioner Alan Sugar, zatrudnił szwajcarskiego trenera. Na dobitkę człowiek ten nazywał się Christian Gross6. Nie cieszył się zbytnim szacunkiem i nie potrafił przyciągnąć wybitnych graczy, co o mało nie skończyło się spadkiem z Premier-ship. Na początku kolejnego sezonu drużyna prezentowała się jeszcze gorzej i Grossa zwolniono. Alan Sugar, ku konsternacji wielu fanów, zwrócił się o pomoc do byłego Ka-noniera, George'a Dżentelmena.

Kariera George'a Grahama też nie była usłana różami. W ciągu ostatniej dekady coraz większe zaniepokojenie budziło rozpowszechnianie się w futbolu praktyk korupcyjnych. Sugerowano, że dalekowschodnie syndykaty bukmacherskie ustawiały wyniki meczów, przekupując najlepszych zawodników. Bernard Tapie, francuski multimilioner i właściciel Olympique Marsylia, ówczesnego mistrza Francji, w 1997 roku został uznany za winnego sprzedawania meczów i skazany na więzienie.

Jako zawodnik George Graham występował w drużynie Arsenalu, która w 1971 roku zdobyła dublet, powielając osiągnięcie Spursów. (Niedawno zrobili to znowu, niech ich diabli. Grali tak pięknie, tak podobnie do Tottenhamu z epoki klasycznej, że zmuszony byłem odrzucić zadawnione uprzedzenia i im kibicować). Jako trener Arsenalu w ciągu dziewięciu lat dwa razy poprowadził Ka-nonierów do mistrzostwa kraju i cztery razy do innych triumfów. Ale w połowie lat dziewięćdziesiątych zarzucono mu, że przyjął około 425 000 funtów łapówek związanych z transferami zawodników. Mimo sukcesów osiągniętych przez Arsenal pod jego przewodem, George Dżentelmen stracił pracę.

Jest to jednak człowiek uparty, więc powoli odzyskał miejsce wśród trenerskiej elity. Zanim zwrócił się do niego Sugar, został szkoleniowcem Leeds United, gdzie stworzył jedną z najbardziej obiecującychmłodych drużyn w Premiership. Jednak propozycja złożona przez jeden z klubów tradycyjnej „wielkiej piątki” okazała się zbyt kusząca i Graham wrócił do Londynu.

Jeśli niektórzy kibice Spursów mu nie ufali - czy można mieć im to za złe? - szybka poprawa gry zespołu zamknęła usta krytykom. Tottenham wciąż nie ma wielkiej drużyny (obecnie kiblują w środku tabeli), ale występ na Wembley to najbardziej prestiżowe wydarzenie w karierze piłkarza klubowego. George'owi Grahamowi z pewnością należy się uznanie za to, że na sposępniałą White Hart Lane wróciło trochę dawnego blasku.

VII. Drużyna z wynikami

Zaobserwowane po drodze na wielki mecz: mijając pub w pobliżu stadionu, jakiś mężczyzna krzywi się, bo musi brodzić po kostki w plastikowych kubkach po piwie i pustych puszkach. „Właśnie dlatego futbol nigdy nie chwyci w Stanach”, mówi nieco zawstydzony. „I z powodu żarcia -wtóruje mu drugi. - Paszteciki z mięsem, zasrane hamburgery”. Pierwszy z przechodniów nadal kręci głową na widok śmieci. „W Ameryce by nie było takiego syfu -wzdycha. - Nie dopuściliby do tego”.

Przechodzi trzeci mężczyzna, rozpoznaje pierwszego i pozdrawia go wesoło: „Ty to jesteś, kurde, jak psie gówno - wszędzie można na ciebie wdepnąć”.

Wszyscy trzej idą radośni na Wembley.

Na boisku leżały dwie gigantyczne koszulki i dwie gigantyczne futbolówki. Kiedy zjawiły się drużyny, spuszczono z uwięzi balony i wielkie flary strzeliły pod niebo - niewątpliwie nauczono się tego od amerykańskich organizatorów imprez sportowych. Trzeba mieć kamienne serce, żeby nie włączyć się w nurt zbiorowego podniecenia zrodzonego z tego, że razem stawiamy czoło całemu światu - a w każdym razie drużynie przeciwnika. Skandowanie wzbierało i narastało od końca do końca wspaniałego starego stadionu. Za rok Wembley miało być zburzone i na jego miejscu miała się rozpocząć budowa nowego superstadionu, godnego trzeciego milenium. Było to niemal ostatnie „hurra!” starszego pana.

Zaczął się mecz i widać było, że nie przejdzie do annałów futbolu. Leicester grał jak drugorzędny klub, a chociaż Spursi dosyć szybko złapali rytm, zespół nie wzbudzał zaufania. W dwudziestej pierwszej minucie Sol Campbell, kapitan i największa gwiazda obrony, fatalnie spóźnił się z interwencją i od utraty bramki uratował Spursów tylko wślizg szwajcarskiego defensora Ramona Vegi, kolejnego zawodnika, którego forma niebotycznie wzrosła po przybyciu Grahama.

Serce podchodziło mi do gardła, lecz Ginola dawał wiele powodów do radości: szybkie, zwinne minięcie trzech zawodników Leicester, którzy nie byli w stanie go powstrzymać, a potem genialna sztuczka techniczna, kiedy przyjął bardzo wysoką piłkę jednym dotknięciem zewnętrznej części prawej stopy i prawie natychmiast podał koledze z drużyny, umożliwiając doskonałą kontrę Tottenhamu.

W pierwszej połowie bez bramek. W drugiej - dramatyzm wydarzeń na boisku sięgnął szczytu. W sześćdziesiątej trzeciej minucie Justin Edinburgh z Tottenhamu został brutalnie powalony przez blondwłose-go Robbiego Savage'a. Edinburgh, zdenerwowany tym chamskim wejściem, plasnął Savage'a gdzieś w głowę otwartą dłonią. Jasne włosy rozwiały się. Potem, po komicznie długiej przerwie, Savage nagle padł na plecy i zaczął wić się z udawanego bólu. Słowem, klasyczne wymuszenie - tym razem nie faulu, tylko kartki.

Sędzia Terry Heilbron dał się nabrać. Sa-vage'a ukarał żółtą kartką, ale Edinburgha usunął z boiska. „Udawał, udawał!”, skandowali fani Spursów, a potem zaczęli buczeć. Trzydzieści pięć tysięcy fanów buczących unisono to nieziemski, monstrualny hałas. W sercach zagnieździł się jednak lęk, że wszystko stracone. Przez następne kilka minut Leicester szturmował bramkę Tottenhamu, toteż nasze obawy wydawały się uzasadnione. Ian Walker w bramce Spursów ledwo dosię-gnął piłki po groźnym strzale. Potem Leicester znowu przedarł się przez przerzedzoną obronę i tym razem Vega dostał żółtą kartkę za umyślny faul.

Po okresie jednostronnej gry Tottenham powoli zwarł szyki - co dowodzi żelaznej pewności siebie, jaką wpoił im Graham. Fani zaśpiewali podrywający do walki refren „Glory, glory, Hallelujah” i o dziwo Spursi znowu zaczęli wychodzić zwycięsko z większości starć. Ginola nie szalał jak zwykle, ale wiązał dwóch, a nawet trzech zawodników Leicester. Dzięki temu wyglądało tak, jakby to Spursi grali w przewadze. Prawy obrońca Stephen Carr wbiegał z piłką coraz głębiej na połowę przeciwnika. Długonogi Darren Anderton (kiedyśnosił przydomek „L4”, bo bez przerwy nękały go kontuzje, ale ostatnio nareszcie jest zdrowy) dawał się przeciwnikom we znaki typowymi dla siebie niebezpiecznymi balonowymi wrzutkami. Ożywił się najlepszy strzelec Spursów, Les Ferdinand, jak również gwiazdorski duet ze Skandynawii: norweski napastnik Steffen Iversen i duński pomocnik Allan Nielsen - włączony do składu tylko dlatego, że nie można było wykorzystać nowo zakupionego reprezentanta Anglii Tima Sherwooda - oddają po jednym strzale, a potem po koronkowej akcji Nielsen znowu zatrudnia Kaseya Kellera, który jednak dobrze broni.

Tymczasem Savage z Leicester, wyraźnie wybity z rytmu buczeniem, które wypełniało stadion po każdym jego kontakcie z piłką, znowu brutalnie sfaulował, ale uszło mu to bezkarnie. Zaczęło się ostatnie pięć minut gry. W wypadku remisu przewidziana była dogrywka dwa razy po piętnaście minut, a potem rzuty karne (kibice nienawidzą tej przypadkowej metody rozstrzygania o wyniku).

Cztery minuty przed upływem regulaminowego czasu gry bramkarz Tottenhamu podbiegł do bezpańskiej piłki i skiksował! Zupełnie nie trafił w piłkę. Dorwał się do niej Tony Cottee z Leicester i posłał w okolice pustej bramki, ale tam nie znalazł się żaden z jego kolegów, żeby dopełnić formalności. Pierwszy z dwóch potwornych błędów bramkarzy - chwila zagrożenia dla Tottenhamu minęła.

Zaczęła się ostatnia minuta regulaminowego czasu gry. Leicester czekał już na dogrywkę i prewencyjnie zdjął z boiska Rob-biego Savage'a, który i tak miał duże szczęście, że nie dostał drugiej żółtej kartki. W jego miejsce wszedł Theo Zagorakis, kapitan reprezentacji Grecji. Zanim Leicester zdążył zmienić ustawienie, przyszła katastrofa. Steffen Iversen dostał mocne, podkręcone podanie od Lesa Ferdinanda ze środka pola i popędził prawą stroną boiska. Skrócił trochę kąt i strzelił. Strzał był dosyć marny: w światło bramki, ale słaby. Amerykański bramkarz Kasey Keller jakimś cudem zdołał wypuścić z rąk piłkę, która poleciała prosto na głowę szarżującego Allana Nielsena. Jakby powiedzieli komentatorzy z Univision: „Gooooooooool!!!”

Po chwili był koniec i Tottenham wygrał 1:0. Potem było świętowanie, dekoracja i szyderstwa: „Nie śpiewacie, nie śpiewacie, nie śpiewacie już!”. Dziwny Worthington Cup z trzema uchwytami został triumfalnie dźwignięty do góry przez każdego gracza Tottenhamu po kolei. Zwycięscy zawodnicy przestali wyglądać jak bogate, rozpieszczone supergwiazdy i przeobrazili się w niewinnych młodych mężczyzn opromienionych świadomością, że przeżywają wielką chwilę swojego życia. Radość była patrzeć, jak fani Spursów cieszą się ze zwycięstwa. Nieważne, że oglądaliśmy mało efektowną bieganinę. Liczy się wynik.

George Graham zasłynął jako trener „drużyn z wynikami”, zespołów, które jakoś do-pną swego, nie dostarczając po drodze kibicom zbyt wiele rozrywki. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni użyto tego terminu w odniesieniu do Spursów. Pojęcie to kojarzy się raczej z Arsenalem. „Nudny Arsenal” był także „fartownym Arsenalem”, ponieważ stosunkowo często wygrywał fuksem. No, i kto jest teraz nudny i fartowny?

Kiedy wychodziłem ze stadionu uśmiechnięty jak głupek, rozpoznał mnie inny kibic Spursów i pomachał mi radośnie. „Szczęść Boże, Salman”, zawołał cockney-em. Też mu pomachałem, ale nie powiedziałem tego, co miałem ochotę powiedzieć: że Bóg nie gra w naszej drużynie. Ale po co jeszcze Bóg, kiedy ma się Davida Gino-lę? Kiedy opuszcza się Wembley ze zwycięstwem w kieszeni?

Kwiecień 1999

Przełożył Tomasz Bieroń

1 Ku swojej głębokiej konsternacji odkryłem, że w archiwach klubu nie ma wzmianki o tym meczu, chociaż odbyło się towarzyskie spotkanie Arsenal-Real we wrześniu 1962 roku, wygrane przez madrycki klub 4:0. Wydaje się, że utkałem fikcyjne wspomnienie, przy którego prawdziwości mój umysł nadal się upiera, mimo niepodważalnych dowodów świadczących o czymś przeciwnym. Może była to wczesna wskazówka, iż moim metier okaże się fikcja.

2 Dziś Keller gra w Tottenhamie, a Walker w Leicester (przyp. red).

3 Jak się później okazało, nie ostatni tego rodzaju. Sol Campbell, kapitan i doskonały obrońca Tottenhamu, postanowił przejść do Arsenalu latem 2001.

4 Romans nie trwał długo. Prawdziwa natura Grahama w końcu dała o sobie znać i Ginola musiał pakować walizki. Wkrótce potem to samo spotkało jednak Grahama. Taka jest już piłka, powiadają.

5 Zwolnienie George'a Grahama umożliwiło Hoddle'owi zmartwychwstanie. Przejął dowództwo na White Hart Lane, a swoje poglądy na sprawy duchowe zachowuje dla siebie.

6 W przybliżeniu: „chrześcijański cham” (przyp. tłum.).

Publikowany powyżej esej ukazał się po raz pierwszy w „New Yorkerze” (31 maja 1999). Zmieniona i uaktualniona wersja - będąca podstawą niniejszego tłumaczenia - znalazła się w zbiorze „Step Across This Line. Col-lected Nonfiction 1992-2002” (Random House, 2002).

Copyright © Salman Rushdie 1999.

Reprinted with the permission of The Wylie Agency.

First version of this essay was originally published in „The New Yorker”.
 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2003

Artykuł pochodzi z dodatku „Wielka Brytania (22/2003)