Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zadzwonił Zbyszek: – Różewicz przyjechał. Chcesz przyjść?
Chciałam, naturalnie.
Był zatopiony w lekturze – wrócił z zagranicy i przeglądał zaległe czasopisma.
– Czego się napijesz? – spytał Zbyszek.
Na dźwięk słowa campari uniósł na chwilę głowę znad papierzysk. – Jak pani będzie to piła?
Zwyczajnie, z cytryną.
– Z sokiem czy z samą skórką? – drążył temat.
Umiałam zdawać egzaminy.
Ze skórką, to oczywiste.
Skinął głową, egzamin był zaliczony.
Pojechaliśmy na „Do piachu” – nie wiem, widział już przedstawienie czy miał zobaczyć po raz pierwszy.
Nie znałam sztuki. Nie byłam przygotowana na to, co zobaczyłam. Czego nie zobaczyłam. Na ciemności i kroki w ciemnościach, ciężkie żołnierskie kroki, kroki, kroki, kroki…
Przez las przemaszerował oddział partyzancki – przez gołe pnie drzew, bez koron i bez liści. Na końcu szedł młody żołnierz, chłopiec właściwie. Zatrzymał się, schylił, poprawił but i pobiegł za oddziałem.
Buty – buty – buty – buty – w górę, w dół, w górę, w dół.
Nie masz na wojnie wytchnienia
– przypomniał mi się wiersz, przepisany skądś przez Jurka Wilnera.
Dla Tadeusza Łomnickiego, reżysera, „Do piachu” było wstrząsem. Przypomniała mu się jego własna wojna. Jakaś wrona, którą zastrzelił. Trupy żołnierzy w śniegu i zamarznięta Wisła. Przyjaciel Żyd wchodzący do wagonu pobielonego wapnem i odciski ludzkiego ciała z „Zielnika” Aliny Szapocznikow.
Nie miałam wspomnień ani zjaw, tylko przez kilka dni myślałam o chłopcu, o którym opowiadał mi Jacek Kuroń. Był to chłopiec z wojny bolszewickiej rozstrzelany za dezercję. Kiedy pluton egzekucyjny podnosił broń, zwrócił się do żołnierzy: – Chłopaki, czekajcie no. Jest tam który z Żyrardowa? Bo jakby który był z Żyrardowa, to niech powie, że już nie żyję więcej…
Myślałam o nim i myślałam. Mogło to mieć związek z Walusiem, prowadzonym przez partyzantów na śmierć.
Nie rozmawialiśmy po przedstawieniu. Różewicz poszedł za kulisy, Zbyszek i ja wróciliśmy na Ursynów.
Nie wiedziałam, że Komendant z „Do piachu” to Stanisław Sojczyński, dowódca Różewicza. O Sojczyńskim też nic nie wiedziałam.
A jakbym wiedziała? O co mogłabym spytać?
O las, w którym Sojczyński został po wojnie? O czterokrotny wyrok śmierci?
Powiedz jej, że wiem o nim niejedno, napisał Pawłowi. Dlatego do niego pojechaliśmy.
Czekał w pensjonacie, w pokoju, starannie, po miejsku ubrany – półbuty, krawat, marynarka.
Jutro skończę dziewięćdziesiąt lat, przywitał nas, więc w październiku byliśmy. Po tamtym, pierwszym spotkaniu trzydzieści dwa lata.
Wskazał nam miejsca – mnie w fotelu naprzeciwko, Pawłowi obok. I zawiadomił, że jednak nie, nie będzie mówił. (O tym, który mu kazał postarać się o kajet, odmeldować się i wrócić z wierszami. Miał kajet, odmeldował się, wrócił z „Echami leśnymi”, swoim debiutem. Jedynym w literaturze debiutem poetyckim pisanym na rozkaz). To była straszna śmierć. Nie może, nie chce o niej mówić.
Chciał mówić o pożegnaniach.
Z synem, który umarł przed rokiem.
Z młodszym bratem, ojcem Pawła.
Z Tołstojem, z którym rozstawał się z pewnym żalem… Bo z Dostojewskim też się rozstał, ale bez żalu. Chociaż się z nim zaprzyjaźnił.
Przyjaźń z Dostojewskim? Co za pomysły. Tak, też się sobie dziwi. Ale właśnie się już rozstali.
Jeszcze z Nietzschem, z Raskolnikowem i z Kafką…
Po literackich pożegnaniach coś mu się przypomniało.
Najgorsze ze wszystkiego były wszy, powiedział i zamilkł. Chyba sprawdzał, jakie zrobił na nas wrażenie.
Na mnie – żadnego, o wojennych wszach też mam swoją wiedzę. Gotowa byłam nią się podzielić, ale rozpoczął wykład. Że są wszy zwyczajne, na głowie na przykład, i pod pachami, te najgorsze jeszcze nie są. Ze wszystkich gatunków najgorsze są wszy na jajach i tylko te mieli w lesie.
Musiałam przyznać, że o wszach dysponuje większą wiedzą ode mnie.
No dobrze, o dowódcę nie, ale o Halinę, łączniczkę, mogłam spytać.
Ładna była?
Zastanowił się.
Taka sobie.
Nie taka sobie, tylko piękna. Krawiec Włodarczyk mi opowiadał. Znał ich, w jego altanie mieszkali. Z jego domu wywoziło ich UB. Sojczyński moczył nogi w misce, a Halina stała obok z ręcznikiem w ręku, tak ich zastali ubecy.
Nie wiem, dlaczego zależało mi na urodzie Haliny.
Zośka Nałkowska uważała się za piękność, to może i Halina, wzruszył ramionami.
Poza urodą łączniczki nie zadawałam pytań. Ani o jego dowódcę, ani o jego matkę.
Na przykład – do kogo uciekła, nie zapytałam. Do chłopca? Do pana Jezusa?
Do kogo ucieka się na plebanię z żydowskiego domu, jak się ma piętnaście czy szesnaście lat.
Paweł uważa, że do chłopca.
Ksiądz chciał pewnie pomóc młodym, jak zakonnik, ojciec Laurenty, Romeo i Julii.
Chyba że tak.
Chłopiec miał na imię Władzio.
Był wysoki, wąsaty i elegancki. Pięknie opowiadał, wróżył z ręki i patrzył w oczy.
Żydzi próbowali ją odbić z plebanii, dwukrotnie nawet, ale nie dali rady.
Znam te romantyczne historie żydowskich dziewcząt i polskich chłopców.
Estera, najładniejsza z sióstr, porwana przez Janka, najprzystojniejszego z robotników ojca czy dziadka. Chrzest i ślub na Jasnej Górze. Cadyk, który mówi: – Nie macie córki. Usiądźcie i płaczcie jak po umarłej.
Czy dziadek Gelbard poszedł do cadyka?
Czy płakał jak po umarłej?
Nie wiemy. I już nie dowiemy się.
Poeta nie mówił o tym w książce pod tytułem „Matka odchodzi”.©
Zbyszek to Zbigniew Kubikowski, pisarz i krytyk, redaktor wrocławskiej „Odry”. Wyrzucono go za publikację dwóch książek – za „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego i moje „Zdążyć przed Panem Bogiem”.
O wizycie u Tadeusza Różewicza, o Stanisławie Sojczyńskim, Halinie i krawcu Włodarczyku pisałam w „Białej Marii”.
O Pawle Różewiczu, którego okładki są na moich książkach w polskich i francuskich wydaniach – jak zawsze z wdzięcznością.