Rewolucja się zaczyna

Kryzys ekonomiczny pogrąża kraj, kryzys polityczny może zamienić się w wojnę domową. Tak wygląda Wenezuela po dwóch dekadach socjalistycznego eksperymentu.

28.05.2017

Czyta się kilka minut

Protesty przeciwko rządom prezydenta Nicolása Maduro. Caracas, 24 maja 2017 r. / Fot. Carlos Garcia Rawlins / REUTERS / FORUM
Protesty przeciwko rządom prezydenta Nicolása Maduro. Caracas, 24 maja 2017 r. / Fot. Carlos Garcia Rawlins / REUTERS / FORUM

To miała być socjalistyczna rewolucja, ale taka na miarę XXI w. Socjalizm w wydaniu Hugo Cháveza zdawał się być odpowiedzią na wszystkie potrzeby Wenezueli. Miał uwolnić rynek od gringos, czyli od szeroko rozumianego Zachodu, który podobno tylko czyha na potknięcia rządu w Caracas, aby sięgnąć po najważniejszy wenezuelski surowiec: ropę naftową. Wenezuela miała wrócić do lat świetności, być wielka i samowystarczalna.

Tymczasem, po kilkunastu latach wcielania „rewolucji boliwariańskiej” w życie, kraj jest na skraju upadku. Wenezuela to jedno wielkie pole walki. Nierównej, niesprawiedliwej, ale nieuniknionej. Wenezuelczycy mają dość represji, głodu i agresji. Powstali i nie zamierzają rozejść się do domów, dopóki prezydent Nicolás Maduro – następca Cháveza – nie ustąpi. Chcą wolnych wyborów. Wychodzą na ulicę, krzycząc o wolności. Czasem ginąc od wojskowych i policyjnych kul.

Tu nikt nie odmierza czasu według tarczy zegara. Czas dzieli się na dwie części. Podczas jednej próbujesz zdobyć jedzenie. Podczas drugiej stajesz do walki na ulicach. To nie jest życie, to nieustanna próba przeżycia.

Sztuka przetrwania

Wstając rano do pracy, Maria modli się, żeby tym razem złodzieje nie wsiedli do jej autobusu. W najlepszym przypadku straciłaby torebkę. W najgorszym – życie.

Nie mając wyboru, wstaje jak co dzień, wsiada do autobusu i odmawiając kolejne „Zdrowaś Mario” przemierza stolicę. Przez okno widzi ludzi, którzy przed pracą próbują znaleźć coś do jedzenia. Oto pani w średnim wieku na niskim obcasie i pan w koszuli z podwiniętymi rękawami razem sięgają do kontenera na śmieci. Może ktoś wyrzucił coś po kolacji? Kawałek jabłka, a może kukurydzy? Ciężko przecież pracować, będąc głodnym.

Wieczorem ci sami ludzie ustawią się pod centrum handlowym. Przed siedemnastą przyjeżdżają śmieciarki. Dziesiątki, czasem setki osób czekają, aż będą załadowywać worki z restauracji i supermarketów. Dla wielu to jedyna szansa na kolację. Już dawno zapomnieli, jak im było wstyd, kiedy pierwszy raz zanurzyli ręce w śmieciach. Pewnie czuli wzrok przechodniów. Teraz już nie czują nic, prócz głodu.

Maria będzie miała szczęście, jeżeli dojedzie na miejsce bez problemów. W zeszłym tygodniu w autobusie okradli jej sąsiadkę. Wsiadła grupa uzbrojonych mężczyzn i kazała pasażerom oddać wszystko – dosłownie. Przestraszeni i zawstydzeni, wysiadali z autobusu w bieliźnie.

Znajomy Marii został obrabowany dwa razy w ciągu jednego poranka. Wsiadł do autobusu, a za nim dwóch mężczyzn z pistoletami. Kazali się rozbierać i zabrali wszystko. Wracał w samych slipkach do domu. Ubrał się i ponownie wyszedł. Na tym samym przystanku wsiedli ci sami mężczyźni i zaczęli grozić pasażerom, którzy w pośpiechu oddawali wszystko, co mieli.
Mężczyzna wrócił do domu i zadzwonił do szefa, że nie przyjdzie do pracy. Nie miał więcej par butów.

Rabunek nasz powszedni

Maria opowiada, jak kiedyś musiała wyjść z autobusu przez okno. Cudem uszła z życiem, ale mówi o tym ze spokojem, jak gdyby opowiadała ostatni odcinek telenoweli. Jej koleżanka z wypiekami na twarzy podpowiada: „Ale powiedz o tym, że prawie przespałaś rabunek!”.

Maria jechała wtedy na uniwersytet. Przed wejściem do autobusu pokazała legitymację studencką. Czuła się bezpieczna. Słuchając najnowszych latynoskich piosenek myślała, czy na pewno dobrze obliczyła swój projekt – i tak zasnęła.
Ktoś ją obudził. Powiedział, że rabują.

Maria kucnęła i schowała twarz w dłonie. Dochodziły do niej krzyki kolegów i koleżanek z przodu autobusu, do których w pierwszej kolejności podeszli uzbrojeni mężczyźni. Nagle rozległ się strzał. Potem długa cisza i znowu wrzaski.

Wiedziała, że może być następna. Ostrożnie wyjrzała przez okno. Zobaczyła może siedmiu mężczyzn, którzy z karabinów mierzyli w autobus. Zwróciła uwagę na mundury – to byli ludzie z gwardii prezydenckiej [odpowiednik polskiego BOR-u – red.]. Zapewne prezydent Maduro miał się zaraz pojawić w okolicy.

Maria wiedziała, że gwardia ma pozwolenie na zastrzelenie każdego, kto zakłóca porządek na trasie przejazdu prezydenta. – Nie wiedziałam, co robić – mówi. – Przecież nie przejdę przez autobus i nie powiem do gościa z karabinem: „Panie złodzieju, chciałabym wyjść z autobusu”.

Zaczęła krzyczeć przez szybę do mężczyzn z gwardii, żeby nie strzelali, że w środku są uzbrojeni mężczyźni, którzy ich rabują. Wybili szybę i kazali jej wyjść.

Potem gwardziści weszli do autobusu i wyprowadzili napastników. – Prawdopodobnie tego samego dnia wyszli na wolność – dodaje dziewczyna.

Policja dobrze radzi

Takich historii są tysiące, może miliony. W Wenezueli nikt nie może czuć się dziś bezpiecznie. Nieważne, czy uczęszczasz do najlepszych szkół z monitoringiem, czy mieszkasz na chronionym osiedlu.

Patrycja mieszka w bardzo dobrej dzielnicy. Osiedle jest ogrodzone drutem kolczastym, wszyscy sąsiedzi się znają. Wstęp dla osoby z zewnątrz jest możliwy tylko na zaproszenie i za okazaniem dokumentów.

Mimo to niemal co tydzień kogoś okradają. Wchodzą do domu i zabierają wszystko, czasem w biały dzień. Patrycja mówi, że gangi działają w wyrafinowany sposób. Wchodzą do mieszkania, kradną, a potem przykładając pistolet do skroni właściciela, każą mu zapukać do sąsiada i poprosić o cukier. Sąsiad otwiera, ale zamiast znajomego widzi bandę włamywaczy. I tak dalej, przez całe osiedle.

– Nikt nikogo nie ściga za przestępstwa. Wszystko tu jest wywrócone do góry nogami – mówi Patrycja. – Dobro i zło zamieniły się miejscami. Nie wiadomo, kto jest kim i po której stronie stoi.

Albo taka historia: właścicielkę hurtowni mięsa okradli, kiedy była za granicą. Ochrona widziała, co się dzieje, i zadzwoniła na policję. Policja oddzwoniła do właścicielki i powiedziała, żeby nie zgłaszała kradzieży. Zapewnili, że rząd zapłaci odszkodowanie za poniesione szkody. Nigdy jednak się nie dowie, kim byli włamywacze i dlaczego policji tak zależało na dyskrecji. Od włamania minął ponad miesiąc, a ona nadal czeka na obiecane pieniądze.

Przyszło mango, głód pozostał

Na szczęście teraz zaczął się sezon na mango. Wzdłuż dróg i na podwórkach dzieci wspinają się na drzewa, aby sięgnąć po owoce. Wenezuelczycy, zadowoleni z sezonu, podkreślają, że nigdy nie tracą poczucia humoru. Śmieją się, mówiąc, że „przyszło mango, poszedł głód”.

Ale tak naprawdę nikomu nie jest do śmiechu. Może i na pierwszy rzut oka nie widać, ile osób z tzw. klasy średniej cierpi z powodu głodu. Jednak gdy zna się kogoś, kto kiedyś ważył 80 kilogramów, a obecnie waży 60 czy nawet 50, można stwierdzić skalę problemu.

Nauczycielka Endury opowiada, że rodzice masowo przestali posyłać dzieci do szkół. Nie mają jak zapewnić im śniadania ani obiadu. Dzieci zostają w domach i śpią do południa. Najgorszy głód przesypiają i wstają na porcję ryżu. To w tych lepszych przypadkach.

Bo najniższa pensja krajowa wynosi ok. 170 tys. peset boliwariańskich. Tymczasem kilogram ryżu kosztuje już 6 tys. peset, litr mleka 23 tys. peset.

Gdy ma się kilkuosobową rodzinę, wyżywienie jej stanowi nie lada sztukę. Trzeba chodzić, szukać, zdobywać – i mieć szczęście, gdyż ceny produktów zależą od miasta i dzielnicy.

Są miejsca, w których można dostać w zasadzie wszystko. Właściciele sklepów z importowanymi produktami – jak masło czy papier toaletowy – nakładają niebotyczne marże. Ale w większości sklepów w ogóle nie ma produktów. Liczba pustych półek jest wprost proporcjonalna do długości kolejki, w której stoją ci, którzy liczą, że „coś” przyjedzie.

Nikt już nie robi zakupów spontanicznie lub zgodnie z dawnym zwyczajem (czyli w każdą sobotę). W dany dzień zakupy mogą robić ci, których numer dowodu kończy się na wyznaczoną cyfrę. Dodatkowo sprawdzana jest zgodność odcisku palców. Nikt nie może poprosić znajomego, żeby coś kupił czy postał chwilę w kolejce.

Oczywiście – zakupy można zrobić, jeżeli jest co kupować. Wenezuelczyk o imieniu Jesús opowiada, że po wielu godzinach udało mu się zdobyć bagietkę. Kiedy wychodził ze sklepu, podeszła do niego starsza pani, wyrwała mu chleb z ręki i zaczęła od razu jeść.

Jesús mówi, że nie czuł złości. Tłumaczy, że zapewne kobieta nie miała zamiaru go okraść. Szła za głosem instynktu, który nakazał jej walczyć o przetrwanie.

Eksperyment Cháveza

A przecież miało być inaczej: dostatek i dobrobyt dla wszystkich.

Gdy w 1999 r. Hugo Chávez zostawał prezydentem – rządził długo, aż do śmierci w roku 2013 – zapewniał, że nie będzie upaństwowienia przedsiębiorstw i nacjonalizacji produkcji.

Zrobił coś zupełnie odwrotnego. W pierwszej kolejności rząd przejął przemysł naftowy. Następnie upaństwowiono największe fabryki mleka, potem resztę. Na najwyższych stanowiskach w przedsiębiorstwach zasiadali ludzie powiązani z rządem, ale niemający nic wspólnego z zarządzaniem. Firmy upadały jedna po drugiej. Nikt nie chciał inwestować w Wenezuelę, zbyt duże ryzyko.

Dziś nie produkuje się tutaj właściwie nic. Inflacja jest najwyższa na świecie, pieniędzy prawie nikt nie liczy. Prędzej już waży się banknoty. Wypłaty dla pracowników wydawane są w formie paczek.

Dwie młode Wenezuelki opowiadają, że zawsze mają problem z przewiezieniem pieniędzy z miejsca pracy do domu – dwutygodniowy zarobek zajmuje cały plecak.

Inny znajomy schował wypłatę do charakterystycznej torby na chleb. Wsiadł do autobusu. Nie miał szczęścia, kilka przystanków dalej wsiedli złodzieje. Wiedząc, że dla wielu pasażerów był to dzień wypłaty, kazali oddawać pieniądze. Jeden z napastników podszedł do chłopaka i powiedział: „Od ciebie nie wezmę pieniędzy, ale daj mi ten chleb, bo jestem głodny!”.

Wartość wypłaty jest zatem niewielka, a problem przewiezienia jej – ogromny.

Marii, która zarabia powyżej średniej krajowej, udaje się czasem za trzytygodniową wypłatę napełnić koszyk w sklepie spożywczym. Albo kupić parę spodni.

Bunt Yainer

Zmęczeni i zrozpaczeni, Wenezuelczycy wychodzą protestować. Na kawałkach kartonu, na prześcieradłach albo koszulkach piszą: „Nie dla dyktatury”, „Nie dla represji”. Na początku pochodów zwykle idą studenci. Starsi i rodziny z dziećmi starają się zostać w bezpiecznej odległości od linii spodziewanego starcia z wojskiem.

Krzyczą o wolności, śpiewają hymn. Czasem siadają na ulicach – wtedy staje komunikacja miejska.

A potem jest jak zwykle.

Yainer – tak ją nazwijmy – regularnie bierze udział w protestach. Niewysoka, szczupła. Ma 24 lata, mieszka w Caracas.
Opowiadając o ostatnich protestach energicznie odgarnia włosy z twarzy i, żywo gestykulując, stara się całą sobą zdać relację z tego, co przeżyła. Uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Żałuje, że nie ma dużo czasu na rozmowę. Do Bogoty, gdzie się spotkałyśmy, przyleciała tylko na jeden dzień. Choć przez chwilę będzie żyć normalnie. Żartuje, że jak dobrze sobie wszystko zaplanuje, to zdąży pójść na tańce.

Na początku mówi: – Mam nadzieję, że świat dowie się, jak jest w Wenezueli. Protesty są teraz u nas średnio co dwa dni. Trzeba trochę odpocząć między jedną manifestacją a drugą... – uśmiecha się.

Tłumaczy, że na protest trzeba się przygotować. Przede wszystkim na to, że oberwie się petardą z gazem łzawiącym. – Jaka jest nasza broń? Szmatka z octem i odrobiną wody zawiązana wokół ust. Dobrze też założyć kaptur. Nie rozpoznają cię, a poza tym kaptur lepiej uszczelnia. Są tacy, którzy zakładają kask i rękawiczki. Mając rękawiczki, możesz odrzucać petardy.

Yainer: – Czasem strzelają petardami z gazem łzawiącym z helikopterów. Wtedy jest łatwiej, bo jak popatrzysz do góry, to mniej więcej możesz ustalić, gdzie petarda spadnie. Gorzej, jak strzelają z ziemi. Mają takie małe jakby czołgi, z obracaną głowicą. One wystrzeliwują petardy we wszystkie strony. Wtedy nie ma gdzie się schronić. Te pociski mają taką siłę, że jak w ciebie trafią, to koniec. W tamtym tygodniu, jak byłam na manifestacji, jeden chłopak dostał prosto w klatkę piersiową. Zginął na miejscu.

Poczucie wspólnoty

Yainer i jej znajomi mają szczęście: dziś podczas manifestacji nikt nie ucierpiał.

– Czasem mało brakuje – mówi dziewczyna. – W ostatnią sobotę miałam taką sytuację, że naprawdę myślałam, że zginę. Szłam z tłumem, kiedy w naszym kierunku poleciały bomby z gazem łzawiącym. Jedna spadła blisko mnie. Chciałam uciec, ale był ścisk. Każdy chciał pobiec w inną stronę. Zaczęłam się dusić, nie mogłam złapać powietrza. Biegłam przed siebie, gdy zobaczyłam, że przede mną stoi wojsko. Gdyby mnie złapali, trafiłabym do więzienia, a stamtąd mało kto wychodzi. W ostatniej chwili wbiegłam w jedną z bocznych ulic i uciekłam.

– Mam znajomego, chodzi na wszystkie protesty – opowiada Yainer. – On chyba już zupełnie przestał się bać. Widziałam się z nim kilka dni temu. Ucho strasznie mu krwawiło i było bardzo spuchnięte. Okropnie to wyglądało. Spytałam, co się stało. A on mówi, że na manifestację zakłada kask od roweru. Jakieś dwa tygodnie temu pocisk przeleciał mu koło ucha. Dopiero po powrocie do domu poczuł, że coś go piecze. Ciężka sprawa, nie miał czym sobie rany przemyć. Powiedział, że przetarł octem, który miał do moczenia szmatki. Chyba mu to nie pomogło.

Gdy rozmawiam z Yainer, mam wrażenie, że równie istotne, co sam udział w proteście przeciwko władzy, jest dla niej doświadczenie wspólnoty. – To niesamowite, jak idziesz na demonstrację i widzisz tylu ludzi zmierzających jak ty do jednego miejsca, w tym samym celu.

Bez przyszłości

W ciągu kilku ostatnich miesięcy w manifestacjach w całym kraju śmierć poniosło ponad 50 osób. Dokładna ich liczba nie jest znana. Państwowe media o tym milczą. Podczas gdy ludzie walczą na ulicach, telewizja nadaje programy kulinarne.

Jeszcze kilka miesięcy temu, w czasie transmisji telewizyjnej, tłum obrzucił prezydenta Maduro jajkami. Program został przerwany. Ale potem wieczorne wiadomości podały, że to w wyrazie wdzięczności lud obrzucał Maduro jedzeniem.

W minionym tygodniu w mediach społecznościowych królowała relacja z państwowych wiadomości telewizyjnych. W wywiadzie dla telewizji pewna kobieta opowiadała, jak to Lilian Tintori, jedna z liderek opozycji, miała przekupić jej syna, aby ten rzucił w wojsko butelką z benzyną. Syn miał otrzymać za to słoik czekolady. W tym samym czasie Lilian Torini na Twitterze zdawała relację z tego, jak od kilkunastu godzin próbuje skontaktować się z mężem, także liderem opozycji, który od kilku lat przebywa w areszcie jako więzień polityczny.

Prezydent Maduro ustąpić nie chce. Nie ustąpi też opozycja – zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wielu ludzi zginęło.

Jeśli nic się nie zmieni, przyszłości dla Wenezueli może nie być wcale. ©

DOMINIKA MATEJKO publikuje w ogólnopolskim portalu informacyjnym o Ameryce Łacińskiej – „Iberoameryka”. Mieszka w Bogocie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015-16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Mieszkała w Kolumbii, Meksyku, Peru i Argentynie. Przeprowadzała wywiady m.in. z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2017