Przepasane sznurem

Wtorek, 18 grudnia Dzień witam przed szóstą. Czynię znak krzyża i modlę się do Anioła Stróża. Dalej towarzyszy mi rozmodlone Radio Maryja. Popędzam siebie jacobsem.

19.02.2008

Czyta się kilka minut

Wtorek, 18 grudnia

Dzień witam przed szóstą. Czynię znak krzyża i modlę się do Anioła Stróża. Dalej towarzyszy mi rozmodlone Radio Maryja. Popędzam siebie jacobsem. Ogolony i w nastroju kawowym pędzę do kościoła na roraty. Potem śniadanie i brewiarz.

Pędzę do szpitala. Około trzystu chorych czeka na nadzieję. Jestem tu cztery godziny. Modlę się z chorymi, spowiadam, namaszczam i udzielam Eucharystii. I znów pędzę, aby zdążyć na Anioł Pański z brewiarzem w klasztorze. Obiad. Chwila wytchnienia. Spacer po ogrodzie. I znów to samo, tylko że w kościele. Ogonki grzeszników przed konfesjonałami; według tradycji przyjechali do franciszkanów z całego regionu. A więc jestem spowiednikiem powiatowym.

Kolacja klasztorna z rozpurpurowionym gwardianem, którego ktoś dziś rozeźlił. Wiadomości telewizyjne jak zafajdany lichtarz. I zmęczenie wszechobecne. Ledwie kończę kompletę. I rzucam się jak kłoda drewna na moje zdrowe łoże. Nigdy nie zapominam o swoim Aniele.

Środa, 19 grudnia

Dziś w szpitalu wyspowiadałem na święta kilkunastu pacjentów. Ciężko chorzy spowiadają się na łóżkach, a inni w kaplicy, w świetlicy albo tam, gdzie jest dobre miejsce: na korytarzu przy stoliku albo na schodach, jeśli penitent jest wydelikacony i nie chce, aby inni widzieli i słyszeli. Dziś też ruszyło sumienie u pielęgniarek. Wyspowiadałem je w dyżurce. Wielu chce być czystymi na święta jak wigilijny biały obrus. A to kapelana bardzo cieszy i głaszcze po sercu.

Na chirurgii jakiś nieszczęśliwiec wymachiwał rękami w czasie mojej modlitwy. Usłyszałem słowa poranionego młodego człowieka: "Niech ksiądz stąd idzie, ja chcę mieć spokój, ksiądz mnie deprymuje". Odszedłem jak zgaszona świeczka.

Czwartek, 20 grudnia

Oto dzienny bilans adwentowy. Ponad dwustu wyspowiadanych w kościele, około stu pięćdziesięciu wykomunikowanych w szpitalu. Dziś kilka osób przyjęło Sakrament Chorych, a w ciągu roku blisko tysiąc przyjmuje namaszczenie świętymi olejami. Niektórzy boją się tego sakramentu jak diabeł święconej wody. Mówią: "Jeszcze nie umieram". Oto pozostałości złej kariery słowa "ostatnie" namaszczenie. Najczęściej odpowiadam, że namaszczam na życie, bo jest to sakrament umocnienia, pocieszenia i uzdrowienia. Najpierw chorego trzeba oswoić i dać mu kilka zastrzyków katechezy. Najczęściej po kilku dniach zbieram dojrzałe owoce. Albo następnego dnia mam puste łóżko. Znów nie zdążyłem. Śmierć była pierwsza.

Mówię niektórym rozdygotanym i rozhisteryzowanym: idź na cmentarz, a uspokoisz się. A od niedawna mówię, idź na paliatywny, a na pewno spokorniejesz.

Dziś do szpitala poszedłem po siódmej rano, aby na dziesiątą zdążyć do teatru na "Opowieść wigilijną" Dickensa. Na to przedstawienie wybierałem się od dwóch lat. A złośliwi mówią, że księża mają dużo czasu, bo po Mszach liczą pieniądze, a w wolnych chwilach chodzą na łowy do lasu. Głupim i złośliwym odpowiadam, że u nas w sanktuarium w skarbonach mamy tyle bilonu, że dwóch braci szuflami go odgarnia od rana do wieczora.

Piątek, 21 grudnia

Konfesjonały w Adwencie i w Wielkim Poście u franciszkanów jak żniwne młocarnie. W ostatnich dniach przed świętami po pięciu spowiedników, a kolejki bardzo długie. Myślę: "O, jak dobrze, że ludzie jeszcze mają wiarę i się spowiadają". A spowiadają się różnie. Najczęściej na skróty. I ja też rozgrzeszam na skróty. Resztę zostawiam miłosierdziu Bożemu i wierzę w czyściec, który nikogo nie ominie. W ciągu godziny wyspowiadam około czterdziestu osób. A mój brat tylko pięć. Biedak, bo głosi penitentom w konfesjonale rekolekcje adwentowe.

Tego roku jubilatów przy konfesjonale nie miałem. Jedna duszyczka nie była pięć lat u spowiedzi. Arcyjubilata miałem w szpitalu pół roku temu. Miał tylko chrzest. W szpitalu przystąpił do spowiedzi i Pierwszej Komunii św. w wieku lat osiemdziesięciu. Przyjął Namaszczenie Chorych. A następnego dnia umarł. Miał szczęście, bo w ostatniej chwili wskoczył do nieba jak Dobry Łotr. Koledzy z sali potem mówili: "ale mu się udało".

Sobota, 22 grudnia

Ciąg dalszy nastąpił. Nihil novi sub sole. Dla jednych to monotonia adwentowa, a dla mnie samo życie. Kolorowe życie przepasane sznurem franciszkańskim. Wszystko wolno, ale nie wszystko wypada. Idę brzemienny w uczynki adwentowe i niosę dary Dziecięciu. Nie mam złota, tylko 150 zł kieszonkowego miesięcznie, co mi ledwie starcza na kino i krem do golenia. Nie mam też kadzidła, bo mi wszystko zabrał przeor na swoje uwielbienie. Została mi tylko mirra cierpienia rozsiana po wszystkich salach szpitalnych.

Niedziela, 23 grudnia

Namaszczam Jana. Lat 85. Mówi, że jest w neokatechumenacie. Na ostatnim roku. Że wybiera się do Jerozolimy ze swoją wspólnotą. Oj, bracie, ty żółkniesz jak jesienny liść. Już wkrótce aniołowie Cię zawiodą do niebieskiego Jeruzalem. Życzę szczęśliwej podróży. Do Ziemi Obiecanej! Jakie to ważne, aby marzyć i planować. Jakie to ważne, aby nie mieć czasu, aby umrzeć!

Idę oszronionym Gnieznem do klasz­toru.

Poniedziałek, 24 grudnia

Godzina dziewiąta. Biskup Wojciech Polak idzie z opłatkiem wigilijnym przez wszystkie sale szpitalne. Jak dobry samarytanin pochyla się nad chorymi, głaszcze po policzku, czyni znak krzyża na czole, łamie się opłatkiem i długo rozmawia z każdym chorym.

Opłatek na sali konferencyjnej u dyrektora szpitala ze wszystkimi ordynatorami. Każdy daje roczne sprawozdanie ze swego oddziału i przedstawia życzenia na nowy rok pracy dla swoich podwładnych. Zadziwia mnie serdeczność tych ludzi. Nie było żadnych narzekań. Tylko płynęły piękne pochwały od ordynatorów dla lekarzy i pielęgniarek, że są solidni i dobrzy, że wciąż podnoszą swoje kwalifikacje, że studiują, że coraz więcej wymagają od siebie. Oby takie były nasze kapituły klasztorne, które są upierdliwymi wypominkami w najgorszym wydaniu.

Naładowany anielskim duchem biegnę do klasztoru. Już pachnie grzybami, rybami i przypalonym bigosem. Jest godzina 14. Choć dziś jest post, ale trzeba jeść, bo Pan Bóg stworzył szerokie żołądki. Jak przystało na cukrzyka, trochę poskubałem przedwigilijnego jadła.

Wywieszam gablotki, zmieniam plakaty, wszystko okraszam kartkami świątecznymi. Aż zabrakło mi pinezek. A spóźnieni grzesznicy szarpią za wszystkie klamki kościelne. Ja też grzesznik. Pobiegłem do księdza emeryta, aby się wyspowiadać. Po drodze kupuję w jedynym czynnym kiosku "Nasz Dziennik" i "Tygodnik Powszechny". Po kąpieli duchowej nareszcie kąpiel w wannie. Wkładam najbielszą koszulę.

O. Kazimierz Kozłowski (ur. 1947) jest franciszkaninem konwentualnym, mieszka w klasztorze gnieźnieńskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2008