Proroctwo

Jerzego Giedroycia poznałam jako studentka. Byłam wtedy pierwszy raz na Zachodzie. Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, których jeszcze nie znałam, siedzieli w więzieniu. Też pierwszy raz. W podszewce płaszcza wywiozłam ich fotografie. Chciałam wstrząsnąć sumieniem wolnego świata. Nie wiedziałam jak. Przedtem pośredniczyłam w wysłaniu do Paryża zakazanego w Polsce pod karą więzienia Listu Otwartego. Był adresowany do Komitetu Uczelnianego PZPR i oburzało mnie, że można się do tego stopnia wtrącać w czyjąś korespondencję.

26.09.2006

Czyta się kilka minut

Potem mówiono o nas "pokolenie 1968". Rozumiemy się do dzisiaj, ale nie we wszystkim. Wtedy łączyła nas pasja polityczna, radykalizm, rewolucja obyczajowa. Nienawidziliśmy drobnomieszczańskich tabu, uprawialiśmy wolną miłość i autostop. Jakiekolwiek więzy, małżeńskie czy organizacyjne, wydawały nam się pułapką. Nie myśleliśmy o karierze, stabilizacji ani pieniądzach. Cechował nas snobizm: lubiliśmy być ? jour z najnowszymi publikacjami literatury pięknej, historii współczesnej, socjologii, antropologii w wydaniu zachodnim i filozofii w ujęciu Leszka Kołakowskiego. Wierzyliśmy w miłość, przyjaźń, autentyczność. Dojrzewał w nas głód wolności. Jak się zrodził i skąd wziął, to historia długa i dzisiaj niepojęta. Odezwał się z tą samą siłą na Zachodzie i na Wschodzie, nad Sekwaną i nad Wisłą. Ale tylko ci nad Wisłą urodzili się za żelazną kurtyną w systemie politycznym zwanym socjalizmem.

W Dzielnicy Łacińskiej poczułam się swojsko: wyczułam wiszący w powietrzu nastrój rewolty. Zwierzyłam się z tego Jerzemu Giedroyciowi. Nie był tym zaskoczony; raczej podekscytowany.

Tego księcia i najwytworniejszego mężczyznę, z jakim się kiedykolwiek zetknęłam, nie dziwiły długie włosy hippisów. Kiedy wróciłam z autostopowej wyprawy na południe Francji, domagał się szczegółowej relacji. W porównaniu do czasów dzisiejszych wahadło odmierzające zmiany młodzieńczych przekonań było wychylone dokładnie w przeciwległą stronę równie skrajnie.

Widywaliśmy się często. Miał nieomylną intuicję i wyczuł we mnie emisariusza mocy, na których rozpętanie był przygotowany. I na co zawsze czekał.

Lubił się przekomarzać, ale moje zwierzenia traktował z powagą. Mówiliśmy o rewizjonizmie. O odchodzeniu od komunistycznej wiary. Podsuwał mi swoje wydawnictwa. Koestlera i Orwella już znałam, Silone mnie nie przekonał. Powiedziałam mu o tym. "Wie Pani, ta ideologia impregnuje, w zasadzie to są doświadczenia nieprzekazywalne, to się rozumie dopiero ex post, jak się z tego wyjdzie" - pocieszał mnie, jakby sam dopiero co przejrzał na oczy i zrzucił dogmatyczny rynsztunek. Olśnieniem były dla mnie "Dzienniki" Gombrowicza. Akurat się ukazały. Klucz do mojego - do naszego, jak sądziłam - rozumienia wolności. Używałam w odniesieniu do siebie pojęcia "my"; przy całkowitej identyfikacji z przyjaciółmi pozostawionymi w Polsce nie wiedziałam, gdzie się zaczynam, a gdzie kończę; nazwano nas później komandosami.

Rozmowy z Redaktorem trwały przez rok akademicki 1966/67. Na UW działo się dużo. W 10. rocznicę Października '56 Leszek Kołakowski i Krzysztof Pomian, na zaproszenie Wydziału Historii UW, zdali przed studentami rachunek z kurczenia się popaździernikowych swobód. Odczuwaliśmy to na własnej skórze.

Nie oddycha się bezkarnie wolnością. Wkrótce po moim powrocie do Warszawy wybuchnął Marzec 1968. Wtedy zrzuciliśmy naszą impregnowaną skórę do końca. Szukaliśmy pulsu i diagnozy otaczającej nas rzeczywistości. Nic już nas od niej nie oddzielało.

Dzisiaj jestem przeświadczona, że pewne nasze poszukiwania i ich kierunek były wspólne i stanowiły krystalizację przemyśleń, często bezwiedną, naszych mistrzów. Zachowując całe swoje nowatorstwo. Miłosza głód rzeczywistości i ciekawość świata, Gombrowicza walka z "demonem abstrakcji", Herberta wierność rzeczom, sceptycyzm Kołakowskiego i wyniesiona chyba z wojennych zniszczeń lekcja - więcej: nakaz - umiaru, wiara w złoty środek i nadzieja na utrzymanie równowagi w tej wyprawie w nieznane. Realizm polityczny Jerzego Giedroycia i Nowaka Jeziorańskiego były bliskie realizmowi i intuicji Adama Michnika. Także prymat elastyczności taktyki politycznej przy wierności imponderabiliom (uwielbialiśmy to słowo). Nieufność do ideologii i dogmatów cechowała także Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, zbyt inteligentnych i zbyt żywiołowych, żeby pozwolić zakuć swój umysł w jakiekolwiek dyby. W tym gorączkowym, często po omacku, poszukiwaniu właściwej drogi każde doświadczenie polityczne XX wieku, zwłaszcza w zasięgu wpływów ZSRR, dawało nam do myślenia (trauma ruin Warszawy i krwawo stłumionego powstania w Budapeszcie 1956, wyłom z imperium Albanii i Chin; rewolta Che Guevary, non violence lat 60/70, rewizjonizm jugosłowiański, "droga hiszpańska", grecka, dysydenci rosyjscy...).

Od kiedy pamiętam, szukaliśmy wyjścia, promyka nadziei, drzwi, które można by uchylić, wyważyć z zawiasów. Ale to Jerzy Giedroyc przekazał nam spadek myśli państwowej, ideał Polski jagiellońskiej i wizję nowoczesnej polityki opozycyjnej, zarazem maksymalistycznej, bo antytotalitarnej i niepodległościowej, jak i pragmatycznej. Elastycznej, ale nie tracącej z oczu głównych wartości i celów. Droga do połączenia wszystkich tych elementów była długa. Tę wędrówkę naszej politycznej umysłowości od marksizmu do demokracji parlamentarnej i wolności "burżuazyjnych" umożliwiło istnienie napowietrznego mostu, który pozwolił nam nawiązać łączność z polską myślą polityczną, doświadczeniami II Rzeczypospolitej, ideałami liberalnego Zachodu. Wzniosły go publikacje Instytutu Literackiego Jerzego Giedroycia.

Lektura "Kultury" była obowiązkowa. Na niej upływały gorączkowe noce. Przynajmniej jedna w miesiącu była przeznaczona na paryski miesięcznik z kolorowymi okładkami obłożony w nadwiślańską gazetę z logo rządzącej partii. To były nasze uniwersytety. Każdy z nas i każdy z wielkich przewodników naszego pokolenia - Jan Józef Lipski, nieustępliwy i zarazem wzdragający się przed rozlewem krwi; Jacek Kuroń, uparcie rozwiązujący swoją kwadraturę koła w poszukiwaniu pokojowej, niekrzywdzącej nikogo drogi zmiany rewolucyjnej, i nasi nauczyciele, jak Jan Strzelecki, i nasz mistrz Leszek Kołakowski, i wiecznie poszukujący Adam Michnik - prowadziliśmy to nocne życie, którego nikt nie miał prawa zakłócać i które było naszą jedyną intymną samotniczą przygodą. Pochłanialiśmy też książki w żółtych okładkach z serii Dokumenty Instytutu Literackiego oraz tajny korsarski ładunek dzieł wydawanych ze znakiem greckiej kolumny wyciśniętym na szarej okładce.

Po 13 latach wywiózł mnie z Polski czarnym volkswagenem nieznajomy Francuz. Zjawił się w Warszawie w przeddzień naszego ślubu. Dzięki temu po raz drugi w życiu dostałam paszport i znowu mogłam wdychać niezmienny, natychmiast rozpoznawalny zapach metra, widywać Pont Neuf, Sekwanę i dachy Paryża. I Jerzego Giedroycia. Jak dawniej czekał na mnie przy furtce. Miałam za sobą więzienie, w którym ogromnie chciano się dowiedzieć o moich kontaktach z "Kulturą" i Wolną Europą (przewidziana kara z paragrafu 5 mkk: od 5 lat więzienia wzwyż). "Znowu spóźniona - rzucił na powitanie. - Widzę, że nie zmieniła się Pani".

Z tych spotkań powstała książka "Rozmowy w Maisons-Laffitte", którą niebawem ogłoszę drukiem. Lubił przekorę, ale zawsze w tym, co mówił, tkwiła przestroga; po latach wracałam do niej pamięcią, przekonując się, że i tym razem jego przeczucie się sprawdziło. "To początek drogi do niepodległości" - powiedział na zakończenie rozmów. Był czerwiec 1981 roku, apogeum tzw. Pierwszej Solidarności. Przed nami był stan wojenny, długa droga podziemnej Solidarności, Okrągły Stół, rząd Tadeusza Mazowieckiego, pierwszy w wolnej Polsce, zmiana systemu politycznego, pokojowe, bezkrwawe zakładanie podwalin pod suwerenną Polskę, wielkie odkrycie wielopartyjnej demokracji, pieniądza i praw rynku. A także jednoczesne odkrycie hamburgerów McDonald'sa, coca-coli, standardów życia według "Dynastii", która w TVP zwyciężyła z Kuroniem. "To początek drogi do odzyskania niepodległości. I demontażu obozu i Sowietów. Jeśli tylko "Solidarność" opanuje ten chaos, który ją obezwładnia. Bo inaczej do głosu dojdzie cała ta dzisiejsza młodzież, to, co ona ma w głowach. To będą straszne rzeczy. Ale żarty żartami. Najgorsza rzecz, że takiej awantury wykluczyć nie można, a my jesteśmy do tego kompletnie nieprzygotowani".

"A jak można się przygotować do takiej awantury?" - dopytywałam się.

"To jest, proszę Pani, moja stara obsesja: trzeba nawiązywać kontakty z Ukraińcami, Litwinami. Inaczej będą się od razu rżnęli między sobą; zupełnie bez sensu. (...) Nikt w Polsce się tym nie przejmuje. Od Kościoła do opozycji. Nikt. A przecież wszystkie nacjonalizmy mają ten charakter, że to są siły ślepe".

W rozmowie z nim zawsze miałam poczucie, że jednocześnie spogląda przez dwie lornety. Obie wycelowane we Wschodnią Europę. Jedna jak makroskopowy peryskop pokazująca Polskę na tle swojego rejonu za kilkanaście i kilkadziesiąt lat, druga jak potężny mikroskop wycelowany w bałagan panujący w kasie Niezależnych Związków Zawodowych czy w teczkach jakiegoś głośnego Instytutu. Od kiedy zabrakło Jerzego Giedroycia, nie ma w polskiej polityce nikogo, kto z równą przenikliwością potrafiłby analizować naszą scenę polityczną, łącząc oba te instrumenty. Jakby zrabowano nam prototyp jednej wspólnej miary, odlew metra z S?vres.

Nasze ostatnie spotkanie pamiętam najdokładniej. Po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce przyszło mi do głowy, że należy wyciągnąć wnioski z lekcji "Kultury": nadszedł czas, ażeby założyć pismo literackie. To Jerzy Giedroyc i praca Instytutu Literackiego nauczyły mnie, czym jest siła słowa. Przedstawiłam mu ten projekt. Przyjął go niezwykle życzliwie. Następny raz byłam w gabinecie Redaktora w domu "Kultury" w Maisons-Laffitte ćwierć wieku później, w stulecie jego urodzin.

"Co Pani chce, w polityce sentymenty nie istnieją" - mawiał, patrząc mi w oczy, jednocześnie z wyrazem zawstydzenia i z uśmiechem.

Barbara Toruńczyk jest krytykiem i historykiem literatury, redaktorem naczelnym "Zeszytów Literackich", edytorem i wydawcą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2006