Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zakończył się trzeci akt przedstawienia pod tytułem „Projekt Gliński” – zgłoszenia przez PiS konstruktywnego wotum nieufności wobec rządu PO-PSL. Zgodnie z logiką strzelba, która zawisła na ścianie w pierwszym akcie, wypaliła w trzecim. Można to uznać za strzał na wiwat, warto jednak zauważyć, że sezon teatralny wcale się nie skończył.
Sens zgłoszenia konstruktywnego wotum nieufności, nawet jeśli z góry wiadomo, że nie ma szans na powodzenie, sprowadza się do tego, że opozycja manifestuje swoje najwyższe niezadowolenie w ocenie rządu. Oczywiście opozycji nie płaci się za to, by rządy chwaliła, ale jej niezadowolenie jest w obyczaju parlamentarnym stopniowalne: od standardowej krytyki poprzez wotum nieufności względem poszczególnych ministrów aż do podkreślenia, że ogólna sytuacja jest oceniana jako szczególnie zła.
Pokazanie takiego niezadowolenia może przynosić korzyści dla opozycji w przyszłości. Wzorem jest sytuacja na Węgrzech po ujawnieniu nagrań ze słowami lewicowego premiera Ferenca Gyurcsányego o tym, że „Węgry są spisane na straty”. Wtedy też domaganie się ustąpienia rządu nie przyniosło natychmiastowych skutków, ale na zakończenie kadencji niezadowolenie z rządzących było tak duże, że doprowadziło do miażdżącego zwycięstwa opozycji.
Oczywiście wyrażanie niezadowolenia nie ma sensu, gdy rozchodzi się z odczuciami społecznymi. Rzecz w tym, że notowania premiera osiągnęły tej zimy poziom najniższy od początku ponad pięcioletnich rządów. W dodatku „Projekt Gliński” był zwrotem PiS w stronę strategii „normalnej opozycji”, która oskarża rząd o grzechy pospolite, a nie o „celową politykę dezintegracji narodu polskiego” czy „zdradę o świcie”. Oczywiście, do roli osoby akcentującej merytoryczne słabości rządu Jarosław Kaczyński nadaje się słabo: tyle razy już próbował zwrotów ku centrum, że efekty widać w bardzo niskich wskaźnikach zaufania społecznego.
Inicjatywa PiS wiąże się jednak z innymi oczywistymi stratami. Po pierwsze, wniosek nie przeszedł, co daje przeciwnikom tej partii sporo okazji do kpin i pozwala pielęgnować stereotyp pieniactwa. Po drugie, takiej operacji nie będzie już łatwo powtórzyć. Teoretycznie można było poczekać, aż sytuacja – co daje się wyczytać w prognozach wielu ekonomistów – jeszcze się pogorszy.
Sam przebieg końcowej debaty pozostawił natomiast więcej pytań niż odpowiedzi. Rządzący, powołując się na regulamin Sejmu, zablokowali możliwość wystąpienia kandydata – co można odbierać jako zasłanianie się przepisami przed czymś uważanym za polityczne zagrożenie i co słabo się wpisuje w demokratycznego ducha. W efekcie rolę krytyka rządu przejął Jarosław Kaczyński, osłabiając „Projekt Gliński”. Wystąpienie z tabletem miało oczywiście dużą siłę medialną, ale będzie stanowiło obciążenie, gdyby w przyszłości prof. Gliński miał odgrywać bardziej samodzielną rolę. A taka rola jest możliwa: zbliżają się wybory do Parlamentu Europejskiego, później wybory prezydenckie i PiS będzie potrzebować kogoś do promowania w każdym z tych głosowań...
Najwięcej zależy od tego, na ile Jarosław Kaczyński utrzyma się w kursie, z którego tyle razy zbaczał, i od tego, czy rząd ma jakikolwiek pomysł na kontrakcję, jeśli prezes PiS będzie konsekwentny. W minionych latach PO miała tu kilka wpadek, choćby spór z prezydentem Kaczyńskim o samolot. Jeśli jednak jej reakcją będzie przygotowana przez premiera merytoryczna odpowiedź i zapowiedziane już pogłębienie kontaktu z wyborcami, to raz jeszcze się okaże, że nic lepiej nie mobilizuje rządzących niż oddech konkurencji na plecach.