Pożegnanie gołębia. Albo graficiarza. Kim był Fukow?

Odszedł ktoś, kogo nie znałam, ale z kim stykałam się na co dzień, kto sprawiał, że ulice się nieco bardziej rozgadywały.

02.01.2024

Czyta się kilka minut

To właśnie ten gołąb / Fot. Olga Drenda
To właśnie ten gołąb / Fot. Olga Drenda

„Chciałbym narysować tego gołębia na 10000 wagonów towarowych. Zacząłem trzy dni temu. Teraz na koncie mam 53”, głosił napis na moście sygnowany datą: wrzesień 2020. 22 grudnia 2021 r. grubiutki, jakby jednym gestem narysowany gołąb pojawił się na wagonie numer 10000, razem z nieodłącznym podpisem: Fukow. Gołębie na wagonach i miejskich ścianach musiał zacząć rysować wtedy, kiedy przestał odliczać kolejne dni pandemii. Na pustych ulicach, którymi wtedy albo przemykano na tajniaka, albo chcąc nie chcąc, zmierzano, może ciesząc się brakiem korków, do pracy, której nie dało się przenieść do internetu – ta wyliczanka wydawała się tak dobitna, że niemal dało się słyszeć jej echo. Pomysł najprostszy z możliwych: zakradać się każdego dnia na zakazane ulice, by zostawiać swój podpis z adnotacją, który to dzień pandemii. Nie pamiętam, na którym poprzestał.

Teraz dostałam pytanie od zaniepokojonego kolegi, czy to prawda, że Fukow nie żyje. Głupio przyznać, ale w pierwszym odruchu, z przyzwyczajenia do przemiany życia w grę czy spektakl, pomyślałam, że chodzi o symboliczną śmierć projektu, pogrzebanie pseudonimu i gołębia, ale wszystko wskazywało na to, że była to jednak śmierć fizyczna: że zmarł artysta. To dziwne uczucie – dowiedzieć się, że odszedł ktoś, kogo nie znałam, ale z kim stykałam się na co dzień, kto sprawiał, że ulice się nieco bardziej rozgadywały. Takie zagęszczenie czyjejś sygnatury, tagu, przypina nas do czasu i miejsca. Jak imię „Elaneczka” w sercu, które kilkanaście lat temu pewien bardzo zakochany człowiek malował na ulicach Krakowa. Albo Józef Tkaczuk, woźny ze szkoły na Saskiej Kępie, którego nazwisko uczniowie rozprzestrzenili po Warszawie, a potem po całym świecie na początku lat 90. Głośny szkic napisał o jego fenomenie prof. Roch Sulima, nazywając takie praktyki uliczną echolalią. Podobno są jeszcze jakieś ściany, na których zachowały się obrosłe w końcu legendą „Tkaczuki”, a sam bohater żartował, że za sprawą swojej nieoczekiwanej sławy mógłby zostać prezydentem po Lechu Wałęsie. Pierwsze lata bieżącej dekady to dla mnie czasy Fukowa.

„Nie muszę mówić, jak się nazywam, moje imię jest wszędzie chyba”, głosiła jedna z wrzutek Fukowa. Konsekwentnie postępował z wypracowaną przez siebie zasadą, że writer (artysta uliczny, choć niekoniecznie grafficiarz) powinien zostawiać swój podpis gdziekolwiek się znajdzie. Przez to jego imię faktycznie zaczęło być znane wszystkim, budząc rozmaite domysły. Reżyser i choreograf Rafał Urbacki zanotował kiedyś rozmowę dwóch starszych pasażerek, zupełnie jak nasłuchy z Mirona Białoszewskiego: „Popatrz, Fukow, ruskie nazwisko. Zaraz zdekomunizują i zamalują”. U zwolenników czystości miasta i własności prywatnej generował wściekłość, samo wspomnienie jego imienia budziło w nich samozwańczych komisarzy ludowych i prowokowało do publikowania list wymyślnych kar, które autor powinien ich zdaniem ponieść za naruszenia elewacji, choć Fukow (w przeciwieństwie do innych licznych operatorów sprayem) nie wypisywał gróźb karalnych, bluzgów ani pogróżek.

Choć stopniowo lubił się coraz bardziej rozpisywać. Niektóre sentencje Fukowa, to prawda, niosły charakterystyczną dla sztuki ulicy pretensjonalność, ambicje kieszonkowego mistrza zen. Innym razem jednak to samo paliwo nadawało im wdzięk spontanicznie zrodzonych przebłysków poezji. „Nie każdy, kto wędruje, zgubił drogę”, przypominał na jednej ze ścian gruby gołąb. Czasem pozdrawiał pracowników kolei, dla których writerzy przez długi czas bywali zmorą – choć artysta i sokista to chyba skazana na siebie para na dobre i na złe, jak Tom i Jerry, jak ptaszek Tweety i kot Sylwester.

Niosła go jakaś kompulsja, przymus powtarzania i zostawiania śladów istnienia: liczenie dni, liczenie wagonów, odruchowe oznaczanie miejsc swoją sygnaturą – choćby nietrwale, kredką. Są tacy, którzy twierdzą, że wrzutki na murach zwiastują dalsze nieszczęścia, rozbite szyby, włamania. Ale znaki istnienia mówią nam też, że przestrzeń żyje, że nie jest sterylnym, monitorowanym akwarium, w którym niczego nie wolno. Dziwnie uświadomić sobie, że jeden z najbardziej rozgadanych głosów ulicy właśnie przestał je po sobie pozostawiać.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Badaczka i pisarka, od września 2022 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Autorka książek „Duchologia polska. ­Rzeczy i ludzie w latach transformacji”, „Wyroby. Pomysłowość wokół nas” (Nagroda Literacka Gdynia) oraz rozmów „Czyje jest nasze życie” ­(… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Pożegnanie gołębia