Powroty

Kazimierz miał złudzenie, że wsiada w wehikuł czasu, którym przelatuje do chwili sprzed swojego startu w nieznane, w przygodę, którą określa mianem: "konsekwencji wieku średniego". W sytuację modelowo żenującą, która gwałci poczucie wyjątkowości. Ale jest faktem.

03.02.2009

Czyta się kilka minut

Nieprowokowana o powrotach nie myślę. Pewnie dlatego, że bodaj nigdy nie miałam silnego i jednoznacznego wrażenia, że wracam. Z - do czy od - do; wszystko jedno. Może częstotliwość moich powrotów jest na tyle duża, a ich forma na tyle ze mną zintegrowana, więc - niespektakularna, że ich zwyczajnie nie zauważam...?

Jednak powrót. Nie znam innego słowa, żeby nazwać wielokrotne i bezmyślne już w gruncie rzeczy, nawykowe czytanie tego samego tekstu, od początku do końca albo na wyrywki, za to przy każdej nadarzającej się okazji. Przy minimalnym nawet pretekście. Moja obsesja jest incydentalna. Dotyczy dramatu Stanisława Wyspiańskiego pod tytułem "Powrót Odysa". Mroczna książka, piękna. Czego w niej nie dotkniesz, dotkniesz problemu powrotów. Powroty (także ten Odysowy) bywają jasne i otwarte, jak dobrze wywietrzone pokoje.

Agata i Henryk, a rebours "Mówił, jakby pochodził stąd - i tęsknił może"

Toronto. Trudno tu o własny adres, jeśli przez 15 lat wędrowało się nieustannie to w tę, to w tamtą stronę. Tamtą, czyli na odległy kontynent. Do Polski, z której się pierwszy raz w te strony przyjechało.

Agata uważała zawsze, że jej adres to adres warszawski i nie ma praktycznie siły, żeby ją z Warszawy ruszyć. Ruszyć - w sensie mentalnym, emocjonalnym i definitywnym. Bo jako biografka i reportażystka reprezentowała typ zdecydowanie nomadyczny. Znajomość z Henrykiem i decyzja o byciu razem zakłóciła po prostu w znaczącym stopniu proporcje tych podróży po Europie i Ameryce. Toronto rulez.

W momencie diagnozy raka w głowie Henryka, wyjechała tam natychmiast i bez zastanowienia. Zdeterminowana zaczęła stopniowo, z coraz większym przekonaniem oswajać przestrzeń, którą dotąd traktowała po macoszemu. Półtora roku wspólnego funkcjonowania pomiędzy szpitalem i domem, bez przerwy na choćby najkrótszą z obu tych naznaczonych chorobą miejsc emigrację, dało w efekcie im obojgu wrażenie bezpiecznego przywarcia do podłoża. Zamieszkania. Konkretnym i koronnym przejawem zintegrowania Agaty z jej aktualnym terytorium był ślub - najpierw formalny, w szpitalnej kaplicy, później - ten wyjątkowy, choć oczywisty. Z ketubą i baldachimem.

Po śmierci męża podobnie oczywiste i naturalne było dla niej: wrócić do domu w Toronto i się stamtąd nie ruszać. Pozostać w przestrzeni jego choroby i śmierci. Istotną rolę odegrał w tej decyzji fakt, że Henryk jest pochowany - na swoją prośbę - na cmentarzu żydowskim w Toronto. Agata opowiada o tym jakby zdziwiona transformacją jej własnych w tej materii uczuć. Nigdy dotąd nie utożsamiała miejsca pochówku człowieka z jego obecnością. Teraz mówi: nie chciałam, żeby był tam sam.

Czas żałoby znaczony był regularnymi odwiedzinami przyjaciół, którzy towarzyszyli im w trakcie choroby Henryka. Spotykali się każdego szesnastego dnia kolejnego miesiąca, począwszy od daty jego śmierci. Dużo jedli, sporo pili. Wspominali. Pielęgnowali rytuał pamiętania. Z siłą i miłością udowadniali sobie, że Henryk nie całkiem umarł.

Po roku Agata decyduje się na wyjazd do Polski, na spotkania promocyjne jej nowej książki. Książka nazywa się "Ćwiczenia z utraty" i opowiada o chorobie i umieraniu Henryka. W dniu promocji cała Warszawa obwieszona jest plakatami z informacją o spotkaniu z autorką i zdjęciem jej męża.

Przyjaciele, którzy przyjeżdżają na spotkanie z Paryża, Szwecji, Ameryki, tacy jak Henryk, Marcowi emigranci, wielokrotnie podkreślają jego symboliczny powrót do ojczyzny. Mówią, że Henryk byłby z takiego powrotu bardzo zadowolony.

Nie tak powrót Henryka miał wyglądać. Dwa tygodnie przed diagnozą Agata podpisała umowę kupna mieszkania na Wiejskiej. Wybierali je wspólnie. Duże. Pełne światła. Z dwoma gabinetami. Generalnie - system dwójkowy, nieodłączny towarzysz dwojga niezależnych, samodzielnych i doświadczonych ludzi. Projekt był następujący: dwa domy, jeden w Warszawie, drugi w Toronto. Dwa języki: polski i angielski. Rok dzielony na dwa: sześć miesięcy tam, sześć tutaj.

Henryk nie pomyślał o powrocie do Polski ani razu od 1968 roku do chwili poznania Agaty. Został stąd wyrzucony, przecierpiał to i odchorował, i nie zamierzał nigdy o tym zapomnieć. Puentą jego wyboistego związku z krajem stało się paradoksalne hobby: olbrzymia unikalna kolekcja literatury polskiego socrealizmu.

Cztery miesiące temu przyszedł moment, w którym Agata zapakowała kilka tysięcy tych książek do kartonów i przetransportowała je z domu w Kanadzie na Wiejską. Wszystko inne zostawiła, bo nie umie jeszcze radzić sobie, na przykład, z zapachem jego ubrań wiszących w szafie. Długo czuła, że nie ma prawa zamieszkać w miejscu, które przeznaczone było im obojgu. Wyjeżdżając z Toronto, anulowała umowę, którą zawarła ze sobą w chwili śmierci Henryka. Być może go tym samym zdradziła. Nie jest pewna.

Z drugiej strony wie przecież, że Henryk chciał, żeby było jej dobrze. Był zarazem wielkim przyjacielem i surowym krytykiem jej prozy. Miał świadomość, że żadnej książki nie napisze Agata w języku innym niż polski. Chociaż w kilku, teoretycznie, mogłaby.

Czuje się tu rozpoznawalna i określona. Odpowiedzialna i potrzebna. Czytelnicy i studenci, zainspirowani bezpretensjonalną szczerością jej ostatnich książek, doładowują ją osobistymi historiami per analogiam i obecnością. Żałoba trwa, ale... Tyle tu do zrobienia, że należy spróbować żyć. Na ścianach warszawskiego mieszkania Agata zawiesza obrazy.

Iza, uwieranie i brak "Hej, ptaku sokole - w lot ci pilno"

Chciała pomieszkać trochę w ukochanym Wilnie. Tutaj jakieś sprawy się skończyły, nowe ociągały. Dobry bodziec do upragnionego wyjazdu. Wygodnego, za miedzę. Racjonalizowanego w dodatku genetycznie uwarunkowaną potrzebą misji i społecznego sensu działań - Iza pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny polskich patriotów.

Postanowiła nauczyć litewskich Polaków mówić po polsku. Odpowiednio wcześniej zapisała się na konieczne kursy. Okazało się, że na Litwie nie potrzebują nauczycieli języka polskiego. Mają własnych. Iza zmuszona była nieznacznie przesunąć granicę marzeń. Zadecydowała, że umości się na Łotwie - ciągle niedaleko Polski i w każdej chwili można wyskoczyć do Wilna. Codziennie studiowała mapę. Oczy coraz częściej błądziły coraz dalej na prawo, stopniowo zmieniając perspektywę. Aż przyszła konkluzja: blisko ta Łotwa. A tam..! Taki kawał świata: Uzbekistan, Kazachstan, Syberia! W połowie szkolenia ją olśniło: jeśli to ma być misja, to trzeba w nią skoczyć odważnie, bez asekuranctwa.

Ostatniego dnia kursu organizatorzy zadawali uczestnikom pytanie, czy są gotowi wyjechać gdzieś daleko. Iza potwierdziła: może to być Rosja albo Kazachstan. Była zima. Iza wróciła wieczorem do domu niedaleko Warszawy. Kaloryfery były lodowate, siadło ogrzewanie. Dla Izy był to czytelny znak; świetnie, to jest przygotowanie. Na tej Syberii też tak będzie marzła. I jeszcze nie będzie miała do kogo zadzwonić.

W maju nagły telefon z ośrodka doskonalenia nauczycieli z informacją, ze jedzie do Biszkeku. Nie wiedziała, czy to nazwa państwa, czy miasta. Okazało się, że Biszkek jest stolicą Kirgizji. Jedynym skojarzeniem Izy z  hasłem "Kirgizja" była rosyjska czytanka z zamierzchłej przeszłości wczesnej podstawówki. O tym, jak dzielni pionierzy wyprowadzają kirgiski naród z analfabetyzmu.

Wyjechała na rok, standardowo. Miała możliwość przedłużenia kontraktu na następne lata, z której wtedy nie skorzystała. Nie dlatego, że było jej w Biszkeku źle. Przeciwnie. Wróciła, bo została uwiedziona. W czasie krótkiego świątecznego pobytu w Warszawie redaktorzy dobrego literackiego periodyku zaproponowali jej przygotowanie numeru litewskiego. Nie mogła nie skorzystać. Tuż przed wakacjami była w Polsce. Redagowanie i tłumaczenia spodobały się jej. Została na dwa lata.

Którejś nocy, tradycyjnie spędzanej nad tekstem, za który miała zarobić tradycyjnie małe pieniądze, pomyślała: co ja tutaj robię. Tradycyjnie rzuciła monetą. Kilka miesięcy później lądowała w Biszkeku.

Niby wszystko było po staremu: długie, ciemne i dziurawe ulice, przecinające się pod kątem prostym. Socrealistyczne gmaszyska z kirgiską ornamentyką. W samym centrum miasta pomnik wodza rewolucji, generała Michaiła Frunze. Głośne bazary, z którymi w Azji nie wygra żaden supermarket. Gigantyczne białe grzbiety Tien-Szanu wokół miasta. Egzotyka i wdzięk skośnych oczu i żółtej skóry mieszkańców.

Jak dawniej, grupy dorosłych i dzieci, którzy z różnych powodów i z różnymi efektami uczyli się polskiego. Ta sama szefowa Polonii. Ci sami Rosjanie, z którymi wdrapywała się na Komsomolca, 4200 metrów n.p. m. Tym razem była znacznie lepiej niż poprzednio wyekwipowana w sprzęt odpowiedni na surowe warunki. Pamiętała, jak parę lat wcześniej obudziła się nocą po jednej z wypraw, przerażona rozlewającą się po pokoju mgłą. Otwierała okna, żeby sprawdzać, co się dzieje i skąd to mleko w mieszkaniu. Śnieżna ślepota, konsekwencja chodzenia po wysokich partiach gór w zamieci śnieżnej bez okularów. Trochę trwało, zanim zaczęła widzieć normalnie. Iza śmieje się, że ten incydent w tajemniczy sposób uruchomił w niej potrzebę estetyki patriotycznej. Przez cały okres rekonwalescencji słuchała Szopena wymiennie z nagranym na kasety "Panem Tadeuszem" w odcinkach.

Nie zmieniła się życzliwość uczniów, którzy wtedy przychodzili do niej z zupą i lekarstwami.

Co się zmieniło?

Zaczyna opowiadać o innej atmosferze, o narastającym marazmie i konfliktach wewnątrz środowiska Polonii. Szybko urywa, sama średnio przekonana argumentacją. Mówi, że nie może usiedzieć w miejscu. Że zaakceptowała ten swój brak ambicji zakorzenienia się. Że zawsze ją gdzieś gnało i tak jest do tej pory. Powroty są nieodzowne z powodu przyjaciół, z którymi ma potrzebę się spotkać. Ale są to powroty na chwilę.

Iza nie wyklucza, że wzorem rodziców osiądzie gdzieś koło czterdziestki. To dopiero za kilka lat. Tymczasem czeka, aż kilkutygodniowa Lida trochę podrośnie. Zaczyna myśleć o bynajmniej nie turystycznym wyjeździe z córeczką na Wschód. Może do Gruzji. Jeszcze nie wie. Na razie nie rzuca monetą.

Kazek, zwroty "Ile zgrzeszyłem, tyle mam wypić sam - z mej własnej Doli"

Kiedy parę lat temu pospiesznie pakował plecak pełen rzeczy najbardziej potrzebnych, był pod wrażeniem feedbacku, jaki fundowała mu właśnie rzeczywistość. Obserwował zakochaną (nie w nim) Królową, z którą od dłuższego czasu dzielił stół i łoże, z nieprzyjemną świadomością, że jej słowa i działania zna lepiej, niż by sobie tego życzył. Jak aktor na przedwczesnej emeryturze, któremu młody i piekielnie zdolny kolega podebrał rolę.

Królowa wyznawała mu swą miłość (nie do niego) przy użyciu tego samego oręża, którym on posiłkował się niewiele wcześniej, wyznając żonie miłość do Królowej. Rola wiarołomnej odgrywana była precyzyjnie, ze wszystkimi szczegółami uprzedniej roli wiarołomnego: typem argumentacji, rodzajami spojrzeń, nawet modulacją głosu. Powtórka jeden do jednego, roszada zaszła jedynie w obrębie konfiguracji.

Wracał do domu, z którego odszedł, na wieś, która nazywa się Samoklęski i nie jest to dowcip.

Wracał - to słowo niefortunne, bo Kazek uważa, że zjawisko powrotów nie występuje. Jego ulubiona piosenka to ostatnio "Nie ma rewersów" zespołu Naczynia.

Niechętnie, ale zgadza się, żebyśmy w rozmowie eksploatowali jednak czasownik "wrócić". Dla wygody. Bo nic lepszego nie wymyślono.

Wracanie ma dla niego trzy zasadnicze aspekty: sytuacji, miejsca i w końcu - samego siebie. Odpowiedź na pytanie, do którego siebie wrócił Kazimierz jako zdradzony zdrajca, jest niespodziewanie jasna i pozytywna: do chłopaczka. Do Kazia, klejącego modele samolotów, włóczącego się bez celu po lesie, godzinami wlepiającego gały w jakiś kawałek krajobrazu. Zaczął odkrywać uroki straconego czasu, uroczo sobie bieżący czas dezorganizując. Zapomniał o budziku i ponagleniach. Jego reakcji domagały się wyłącznie konkretne sytuacje: zimny piec, woda zamarzająca w rurach pod ziemią, pełne szambo, głód. Tylko samemu sobie i naturze daje Kazek prawo stawiania go pod ścianą i wymuszania na nim pożądanych reakcji. Inni ludzie próbować tego nie powinni.

Powrót Kazimierza miał także charakter symboliczny. W pustym domu, z którego wyprowadziła się żona (była, ale dla wygody postanawiamy nazywać ją "żoną") z synami, zamieszkał ojciec, Kazimierz senior. Wcześniej przez lata panowie stopniowo się od siebie oddalali. Kazek założył rodzinę i wyprowadził się z miasta, w którym zostali jego rodzice. Po śmierci mamy rozpoczynał właśnie budowę nowego, większego domu w Samoklęskach. Decyzja o przeprowadzce taty na wieś zapadła szybko i wiele wskazuje na to, że bezboleśnie, bo starszy pan świetnie radzi sobie w warunkach, które nigdy wcześniej nie były jego środowiskiem naturalnym.

Decyzja Kazimierza, syna Kazimierza, o wyprowadzce do stolicy nie była co prawda równie szybka i bezbolesna, za to zsynchronizowana z zamieszkaniem ojca w Samoklęskach. Moment powrotu Kazka na wieś rozpoczął dawno zapomniany etap wspólnego życia. Teraz byli na siebie skazani. Syn przestał się bać, że przegapi ojca, tak jak przegapił mamę.

Fakt powrotu do domu z ojcem jest dla Kazka kwintesencją powrotu do samego siebie. Przyznaje, że jego myślenie o rodzinie jest tradycyjne. Ojciec w życiu chłopaka to postać centralna i formująca. W rodzinnym domu Kazka role rozdane były inaczej - życia uczyła go mama. Co wcale nie oznacza możliwości wyprowadzenia prostego wniosku, że powrót do Samoklęsk stał się dla Kazka histeryczną próbą kompensacji jego szczenięcych lat z nieobecnością seniora w tle.

Tym razem spotkali się ze sobą mężczyźni. Dorośli i osobni. Każdy z nich miał kiedyś tzw. najbliższą rodzinę. Obaj mają najbliższe im teraz dzieci. Ustalony porządek dziobania w stadzie został zakłócony. Kazek konsekwentnie ignorował protekcjonalne tendencje taty. Domagał się szacunku dla własnych potrzeb i decyzji. I go otrzymał.

Negacja powrotów i przekonanie Kazika o ich wewnętrznie sprzecznej naturze mają swój początek w deziluzji, której boleśnie doświadczył, wracając do domu. Kiedy w pamiętny poźnojesienny wieczór wędrował ze wspomnianym plecakiem kilka solidnych kilometrów z przystanku dla busów, myślał tylko o tym, żeby złożyć gdzieś swój skołowany, ciężki łeb. Samoklęski z wybudowanym własnoręcznie domem jawiły mu się miejscem do tego idealnym. Schron, bezpieczna głęboka jama. Teren naznaczony jego obecnością. Zadaszone metry kwadratowe.

I w tej sferze zadziałało. Powrót się odbył i dopełnił. Problem w tym, że pamięć spłatała Kazkowi figla. Nie pozwoliła mu poprzestać na atawistycznym kwiku ulgi. Uruchomiła w nim ciąg skojarzeń: bezpieczna jama, nora. Gniazdo. Rodzina.

Przez chwilę miał złudzenie, że wsiada w cudowny wehikuł czasu, którym przelatuje do chwili i sytuacji sprzed swojego startu w nieznane, w przygodę, którą określa mianem: "konsekwencji wieku średniego". W sytuację modelowo żenującą, która gwałci poczucie wyjątkowości. Ale jest faktem. Odbiciem strachu mężczyzny przed chłodnym podmuchem nieuchronnego, który coraz częściej daje po gnatach.

Przez krótki moment wydawało mu się, że grzech zawiedzionego zaufania pozostanie bezkarny. Ale nic z tego. Akcja nieuchronnie wywołuje reakcję, jak mawiają buddyści, czule nazywani przez Kazka sekciarzami. Każda z osób rodzinnego dramatu po swojemu zdefiniowała powrót taty. Nie ma, jak dawniej, wspólnej definicji układu. Co nie przeszkadza synom Kazimierza mieszkać z nim wspólnie, w jednym domu. Ich ojciec ma świadomość, że utracone zaufanie jest w pierwotnej formie nie do odbudowania. Zadanie, które przed nim stoi, to przywrócić chłopcom poczucie bezpieczeństwa. Zagwarantować, że są dla niego najważniejsi; w ten sam sposób, w jaki najważniejsza jest ich młodsza przyrodnia siostra. Ufa, że chłopcy podlegają prawom natury, która posiada nieprawdopodobne możliwości regeneracji. Jak krzak winogron z jego ogrodu, który przez rok symulował trupa, żeby następnej wiosny odbić i wypuścić pędy.

Dynamika grzechu Kazka była na tyle silna i specyficzna, że nie zdążył go zminimalizować. Czytaj: wrócić na czas. Moment możliwego, ale nieistniejącego powrotu do domu był ściśle określony i minął w chwili poczęcia córki Królowej i Kazimierza. I stało się tak, że po jednej i po drugiej stronie były dzieci. Każda decyzja oznaczała w tej sytuacji rozłąkę.

Kazek, świadomy tego, że nigdy nie potrafił wybierać, próbuje rozwiązać zagadkę: w jaki sposób zjeść ciastko i mieć ciastko. Uważny i surowy obserwator siebie i owoców swoich działań. Zrezygnował (nie twierdzi, że definitywnie) z ekstremalnych bodźców, kiedy docenił smak subtelnych i wykwintnych sytuacji; takich, jak wschód słońca nad lasem. Przechodzi kolejną inicjację, która jest odkłamywaniem. Zwrotem w kierunku naturalnego porządku, do reguł zawsze obecnych, chociaż regularnie i skwapliwie zapominanych.

Nigdy nie nazwie jej powrotem.

Cytaty pochodzą z dramatu Stanisława Wyspiańskiego "Powrót Odysa".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2009