Podróbka

Agnieszka Glińska uważana jest za zdolną reżyserkę. Pracuje dużo, wystawia często. Kochają ją aktorzy, kochają widzowie, kochają nawet wszechwiedzące komisje, które w ubiegłym sezonie nagrodziły jej „Bambini di Praga” Feliksem za najlepsze przedstawienie teatralne w Warszawie. I teraz muszę wyznać rzecz straszną: ja Glińskiej nie kocham.

08.06.2003

Czyta się kilka minut

Co więcej, ze spektaklu na spektakl coraz bardziej Glińskiej nie lubię i nadzwyczajnie denerwują mnie zachwyty nad jej nijakim teatrem. Jak zwykle w Polsce stroi się bulwar w szaty sztuki. Zęby bolą od patrzenia.

„Bambini di Praga” było najlepszym spektaklem zeszłego sezonu na podobnej zdaje się zasadzie, jak polska telewizja publiczna została najlepszą telewizją w Europie. Oglądalność wysoka, jakość żadna. Do tego Hrabala spowito w oparach studyjnych poszukiwań. Cały zespół, by lepiej zrozumieć istotę pisarstwa autora „Bambini di Praga”, udał się nad Wełtawę chłonąć couleur local. Mam nadzieję, że chociaż wszyscy dobrze się bawili, bo przedstawienie wyszło drętwe i rujnujące dla niezwykle cienkiego humoru Hrabala. Reżyserka nie znalazła ekwiwalentu teatralnego dla jego kunsztownej prozy. Ale że nagrodę zdobyła i sympatię publiczności warszawskiego Teatru Współczesnego lubiącej tak zwaną kulturalną rozrywkę, czyli obojętne gnioty, nic dziwnego, że dyrekcja zaprosiła Glińską do kolejnej reżyserii. Tym razem na żer poszedł Szekspir, lżejszego niby kalibru, bo komediowy, „Stracone zachody Miłości”.

Bez pytań

Szekspir jest nie tylko próbą teatralnego talentu reżysera. Jest też zwierciadłem epoki i sposobu jej myślenia. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że Glińska przystępując do wystawienia tej sztuki nie zadała sobie żadnego z podstawowych pytań, nie zadała też sobie trudu analizy tekstu, ufając pewnie dramatopisarzowi, jak wiadomo niekiepskie-mu, że sprzeda się sam. Tymczasem Szekspir, by tak rzec, wystawił Glińską.

Zacznijmy więc od tego, czego reżyserka nie zrobiła. Nie zapytała, z jakiego powodu król i jego trzej dworzanie wyrzekają się towarzystwa kobiet. Niby w tekście wszystko jest powiedziane, ale Szekspir ma to do siebie, że stawianych tekstowi pytań nigdy za wiele. Glińska potraktowała śluby kawalerskie jak rodzaj oczywistej konwencji iwięcej już nie troszczyła się o ich przyczyny, a co gorsza skutki! Nie zadała sobie też trudu przeanalizowania relacji między przedstawicielami szlachetnego stanu i reprezentantami stanów niższych. Nie próbowała zrozumieć, czemu w tym tekście ma służyć teatr w teatrze, czyli sztuka o Dziewięciu Sławnych Mężach. Nie starała się zrozumieć konfliktu płci, wyraźnie obecnego w tekście. Uwierzyła w konwencję, a nie w tekst Szekspira, którego nawet nie starała się interpretować, pozwalając aktorom tonąć, a raczej brnąć przez własne kwestie, niezrozumiałe dla nikogo.

Żeby rzecz pogrążyć do reszty, użyła przekładu Leona Ulricha. Przekład ten brzmi potwornie archaicznie i niezrozumiale, co gorsza, niezbyt śmieszy. W efekcie powstało długie i ciężkie przedstawienie, zupełnie nie wiadomo, o czym. Pewnie o tym, że był sobie król i z niewiadomych względów namówił swoich przyjaciół na złożenie dziwnych ślubów czystości, a potem je złamał, podobnie jak trzej pozostali, bo na dworze pojawiły się atrakcyjne kobiety. A może „Stracone zachody Miłości” są sztuką o miłości? O jej cywilizacyjnych i kulturowych uwarunkowaniach, o naturze pożądania, o relacjach między naturą i kulturą? A może nawet o konwencji i konwenansie, co powinno ułatwić Glińskiej pracę, tyle że reżyserka uznała samą sztukę Szekspira za konwencjonalną i popełniła tym samym teatralny grzech śmiertelny.

Szekspir uaktualniony

Co zatem zrobiła? Rzecz najgorszą z możliwych: dokonała uaktualnienia Szekspira. Prymitywnego uaktualnienia, a nie współczesnego odczytania. Dokonała tego wprowadzając znaki anachroniczne dla epoki, w której umieścił akcję Szekspir. Ot, na przykład Don Adriano de Armado przechadza się po scenie nucąc piosenkę „Cucurrucucu Paloma” znaną z interpretacji Caetano Veloso z filmu Almodóvara „Porozmawiaj z nią”. Szkoda, że z tego cytatu, naprawdę znaczącego, nic zupełnie nie wynika, poza chichotem publiczności, zwłaszcza tej najbardziej kulturalnej, która „aluzju poniała”.

Przybywające na dwór króla Nawarry francuskie damy pojawiają się od razu w białych ślubnych sukniach (na tym pomyśle reżyserki można by zbudować całą spójną interpretację sztuki, ale brak konsekwencji i umiejętności wyciągania wniosków z własnych posunięć czyni go tylko kolejnym, jeszcze jednym grepsem) i ciągną za sobą białe lotnicze walizeczki. Te panie przyleciały samolotem, czytamy śmiały znak Glińskiej, bliski zresztą pomysłowi Warlikowskiego z „Burzy”, gdzie okręt, którym podróżował król, zamieniono na samolot. I znów nic z tego nie wynika. Bo Księżniczka i jej damy zachowują się jakby przyjechały dyliżansem. Są pretensjonalne i staromodnie konwencjonalne, a nie współczesne. Nie ratuje sprawy fakt, że jedna z nich niesie reklamową torbę sklepów z tanią odzieżą. Greps z reklamówką też już dawno stracił świeżość. (Przy okazji może ktoś mi wyjaśni, dlaczego walizki dam oklejone są winietami rozmaitych magazynów prasowych?).

Przykłady można mnożyć. Przez chwilę nawet miałem wrażenie, że Glińska tworzy coś w rodzaju parodii Warlikowskiego, by wejść w głęboki spór z jego sposobem wystawiania Szekspira, ale szybko zorientowałem się, że Warlikowski także użyty jest jak konwencja i najzwyczajniej w świecie podrobiony, łącznie ze sposobem używania światła.

Wygląda na to, że Glińska nie posiada talentu reżyserskiego, który wszyscy usiłują jej przypisać. Nie ma też w sobie potrzeby tworzenia teatru osobnego, prowadzenia poszukiwań i eksperymentów. Wiem, nie ma takiego obowiązku. Można przecież tworzyć tak zwany teatr dla ludzi, znakomitego rzemiosła, pozwalający podtrzymać więź widowni z tradycją teatralną. Tyle że Glińska tego także nie robi. Ona po prostu bierze sztukę i ją wystawia. Bez namysłu i pomysłu, uaktualniając, co się da. W efekcie wychodzi Szekspir bełkotliwy, nieśmieszny i niestraszny, zwyczajnie głupi. Nie daj Bóg ktoś z widzów uwierzy Glińskiej i dojdzie nieuchronnie do wniosku, że Szekspir pisał marne facecje, gorsze od scenariuszy telenowel, którym nawet odważne zabiegi reżyserskie nie są w stanie pomóc.

A na plakacie do „Straconych zachodów Miłości” czarno-biała fotografia, na której król Nawarry i francuska księżniczka, zatrzymani w uścisku, wyglądają jak bohaterowie „Casablanki”. Zinterpretowanie tego afisza pozostawiam czytelnikom. Dodam tylko dla ułatwienia, że dla rozwikłania zagadki afisza znajomość przedstawienia Glińskiej nie ma żadnego znaczenia, bo, jak wszystko w jej teatrze, tak i plakat żyje własnym niemądrym życiem.

WILLIAM SZEKSPIR, „STRACONE ZACHODY MIŁOŚCI”, reżyseria: AGNIESZKA GLIŃSKA, scenografia: Magdalena Maciejewska, muzyka: Olena Leonenko, premiera w Teatrze Współczesnym w Warszawie 2 maja 2003.

 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2003