Perspektywa Hioba

Wiele powstało odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Każda jednak pod jakimś względem kuleje, a dotyczy to również odpowiedzi chrześcijańskich.

18.01.2021

Czyta się kilka minut

 / ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM
/ ADAM CHEŁSTOWSKI / FORUM

Poświęcam Barbarze Zgorzelskiej

Pod koniec ubiegłego stulecia Jerzy Nowosielski, malarz i prawosławny teolog, w pasjonującej (łac. passio, od którego pochodzi to słowo, znaczy „cierpienie”, „męka”) rozmowie z Krystyną Czerni wyznał: „Wie pani, my mamy bardzo mało pociech w tym życiu. Bo co to jest nasze życie? Życie to jest wyczekiwanie w celi śmierci, w celi tortur. Te tortury są odraczane, stopniowane, potem ich jest coraz więcej, aż przychodzi moment egzekucji”.

Nowosielski zapewne zaczerpnął metaforę życia jako celi skazańca z wiersza „Tempus fugit” Tadeusza Różewicza: „W celi nr 20 / jestem najstarszym skazańcem / siedzę już 83 lata”. Utwór ten był kolejną jego próbą poetyckiego uchwycenia sedna naszego życia. Wcześniej wyłożył je mniej poetycko np. w dramacie „Kartoteka”, gdzie jeden z bohaterów, Chłop, mówi: „Wszyscy cierpieli, a ci, co nie cierpieli, to będą cierpieli. Muszą cierpieć. Taki, co nie cierpiał w naszych czasach, to najgorszy bydlak wszechświata. Mnie się zdaje, że nawet jakaś Kim ­Nowak [gwiazda Hollywood w latach 50. XX w. – red.] też musiała cierpieć… albo będzie cierpiała. To tylko w dawnych czasach szczęśliwi żyli obok nieszczęśliwych. W naszych czasach wszyscy muszą cierpieć. Wszyscy równo”.

Mroczna diagnoza

W Różewiczowskiej wykładni życia jako celi skazanego na cierpienie i śmierć, wykładni, która w naszym konsumpcyjnym kręgu kulturowym dzisiaj, w czasie pandemii, zda się bardziej przekonująca niż jeszcze nie tak dawno, wątpliwość rodzą przede wszystkim ostatnie słowa. Bo jednak cierpienie nie jest aż tak egalitarne, by można było powiedzieć, że wszyscy cierpią równo. Owszem, wszyscy cierpią lub cierpieć będą, lecz – z jednej strony – każda i każdy, jak sądzę, przeżywa swoje cierpienie na swój własny, boleśnie wyjątkowy, nie do podrobienia sposób. A z drugiej strony – w wypadku niektórych z nas cierpienie okazuje się, nie wiedzieć czemu, nadzwyczaj elitarne. Cierpienie niektórych jest niebotycznie większe niż innych, wręcz największe. Czasami nie do zniesienia.

Zapewne nie wszyscy zgodzą się z tą mroczną egzystencjalną diagnozą, może niektórych ona oburzy, raczej jednak zgodzimy się, że życie przynajmniej jakiejś części ludzi rozgrywało się albo rozgrywa jakby w celi tortur, a nad innymi cierpienie wisi niczym śnieżna lawina w górach w czas wielkiej niepogody. Staramy się jakoś żyć z bólem i cierpieniem. Usiłujemy szukać sensu naszego i innych cierpienia, a tym samym je racjonalizować. A w pytaniu o cierpienie, o jego sens, chodzi nie o jakikolwiek sens. Tu chodzi o sens szczególny, bo wyłącznie taki, który można nazwać dobrym, pozytywnym. Cierpienie można by uznać za sensowne, gdyby okazało się, że w ten czy inny sposób, pod tym czy innym względem służy ono dobru człowieka cierpiącego. Że jest czymś, co nie tylko niszczy i burzy, zabija i pustoszy, kruszy i miażdży cierpiących, ale jednocześnie tworzy i buduje, pomaga i ratuje, dodaje im sił i wzmacnia ich.

Jaki jest zatem sens cierpienia? Oto kilka starych jak świat odpowiedzi na to pytanie.

Sygnał rozsądku

Jedni przekonują, że cierpienie może być sygnałem, alarmem, bolesnym ostrzeżeniem, iż w tym czy innym obszarze naszego życia, w tym czy innym postępowaniu czy zachowaniu, zabrakło nam umiaru. Że poszliśmy za daleko, przekroczyliśmy wyznaczone lub dozwolone rozsądkiem lub moralnością miary, za którymi, jeśli nie otrzeźwiejemy, czeka nas już wyłącznie katastrofa: jeszcze większe cierpienie, męka, straszna choroba, alkoholizm, kalectwo, rozpad rodziny, bankructwo, samotność, przedwczesna śmierć, rozpacz. Bolesne oparzenie sygnalizuje, że trzeba cofnąć rękę. Cierpienie może okazać się ratunkiem przed innymi tragediami.

To prawda, że niektóre odmiany bólu i cierpienia mogą służyć dobru, mogą np. pomóc uratować życie rodzinne czy zapobiec kalectwu. Ale przecież doświadczamy i takich rodzajów cierpienia, które nie są żadnym sygnałem ani alarmem. One po prostu spadają na ludzi bardziej lub mniej niespodziewanie i nie po to, by przed czymś ostrzegać, ale by zamknąć człowieka w granicach potwornego bólu, cierpienia bez granic. Istnieją takie rodzaje cierpienia, które same w sobie są wielkim nieszczęściem i wyłącznie nieszczęściem. Niczemu nie służą. Jeśli już, to tylko multiplikacji cierpienia. Niszczą i rujnują. Zdarza się, że ludzie, których spotkało takie cierpienie, robią wszystko, co możliwe, by odkryć w nim jakieś dobro, błagają ludzi, wołają do Boga o odrobinę światła, by zajaśniał im choćby najmniejszy sens ich bólu – ale dana jest im tylko ciemność. Sami nie potrafią dostrzec w nim dobra i nikt im w tym nie potrafi pomóc.

Droga do świętości

Cierpienie – mówią inni – może pojawić się w naszym życiu jako szczególna przeszkoda, swoista czy wyjątkowa trudność do pokonania. Może stać się czymś w rodzaju bolesnego treningu czy zaprawy, które, odważnie podjęte, w rezultacie wiodą wzwyż, uczą, jak naprawdę żyć, są pomocne w duchowym przechodzeniu kolejnych szczebli doskonałości. Niektórzy przekonują, że zmaganie się z własnym cierpieniem może prowadzić do świętości. Średniowieczny dominikanin Mistrz Eckhart nauczał: „Najszybszym zwierzęciem, jakie was może donieść do tej doskonałości, jest cierpienie, najpełniej bowiem zaznają wiekuistej słodyczy ci, którzy razem z Chrystusem pogrążają się w największej goryczy. Bo miłość rodzi cierpienie, a cierpienie miłość”. Współczesny mistrz myślenia i życia duchowego, ks. Józef Tischner, pisał w podobnym chyba duchu: „Jedni budują obozy śmierci, drudzy osiągają w nich świętość”.

To prawda, że niektórzy z ludzi osiągali i osiągają świętość w cierpieniu, przez cierpienie, a może nawet – jak można usłyszeć – dzięki cierpieniu. Wierzę i wiem, że żyli kiedyś i żyją dzisiaj ludzie, którym udało się i udaje wykrzesać w cierpieniu wielką miłość, taką, która powiodła i wiedzie ich na szczyty poświęcenia i świętości. Któż jednak z nas nie zna także ludzi, których dopadł taki rodzaj cierpienia, że mimo ich najszczerszych chęci i bez ich winy nie stać ich na jakąkolwiek miłość? Egzystencja, którą wiodą, jedynie woła, i to zupełnie bezskutecznie, o zmiłowanie i miłosierdzie… Nie potrafię zgodzić się ze stwierdzeniem ks. Henryka Sławińskiego, który w mądrych rozważaniach „Ambiwalentne postawy człowieka wobec cierpienia” pisze: „Każdy rodzaj cierpienia może powodować degradację osobowości bądź sprzyjać jej rozwojowi”. Są takie rodzaje cierpienia, które wyłącznie degradują…

A co do nauk o. Eckharta i ks. Tischnera – nie wątpię, że obaj ci mistrzowie duchowości wiele by dali, by w ludzkich dziejach nigdy nie wydarzyły się obozy śmierci, komory gazowe, wojny, tsunami i pandemie, choćby z góry było wiadomo, że staną się one prawdziwymi i hojnymi matecznikami czy źródłami wielkiej miłości, wielkiego poświęcenia i wielkiej świętości. W świecie istnieją takie rodzaje świętości, poświęcenia i miłości, które niechby nigdy się nie wydarzyły. Lepiej byłoby, gdyby nie musiały zaistnieć.

Nowa łaska

Zdarzają się wśród nas i tacy, którzy potrafią przyjąć cierpienie, szczególnie to zadane przez innych ludzi, jako wyjątkową sposobność świadczenia o swojej wierności Bogu do końca. To męczennicy, którzy dla swoich współwyznawców stają się wzorami heroicznej wiary w Boga i modelami wierności Jemu. Niektórzy nie wahają się mówić tu wręcz o boskim darze – o Bożej łasce cierpienia. Czy jednak cierpienie rzeczywiście może być łaską, darem – dobrem?

Jan Paweł II w 1985 r. do chorych w belgijskim Banneux nie wahał się powiedzieć: „Cierpienie samo w sobie jest złem”. Człowiek doświadcza potworności zła przede wszystkim poprzez cierpienie. Może się zdarzyć, że ktoś staje się niewrażliwy na jakąkolwiek formę zła, żyje tak, jakby dobro i zło nie istniały, ale doświadczenie cierpienia z nieubłaganą konsekwencją przypomni mu, że zło jest czymś nad wyraz realnym. Cierpienie samo w sobie ma charakter destrukcyjny: niszczy, burzy, łamie ludzkie życie. Czy zatem zło może być darem? Etyczna zasada wyboru mniejszego zła, by uniknąć zła większego, zdaje się podpowiadać, że przynajmniej niekiedy jest to możliwe. Ludzie zgadzają się na amputację chorej ręki, by zachować życie.

Tymczasem zasada wyboru mniejszego zła budziła poważne zastrzeżenia Jana Pawła II. W encyklice „Veritatis splendor” cytował Katechizm i Tomasza z Akwinu: „»Istnieją konkretne zachowania, których wybór jest zawsze błędem, ponieważ prowadzi do nieporządku woli, to znaczy do zła moralnego«. Zdarza się często (...), że człowiek działa w dobrej intencji, ale bez duchowego pożytku, ponieważ zabrakło mu prawej woli; dzieje się tak wówczas, gdy na przykład ktoś kradnie, aby nakarmić biednego: w tym przypadku, chociaż intencja jest dobra, brakuje prawości woli. W konsekwencji, nie można usprawiedliwić żadnego złego czynu dokonanego w dobrej intencji: »A czyż mamy (...) czynić złe rzeczy, aby z nich wyszły dobre? Potępienie takich jest sprawiedliwe« (por. Rz 3, 8)” (nr 78).

Na próbę

Chociaż nie w pełni przekonują mnie słowa Jana Pawła II, wypada jednak pamiętać o nich także w przypadku popularnego poglądu, że cierpieniem, a więc złem, Bóg może posługiwać się jako narzędziem próby, zgodnie z prastarą zasadą ascetyczną: „Kogo Bóg kocha, tego chłoszcze”. Benedykt XVI w książce „Jezus z Nazaretu”, przywołując porozumienie szatana z Bogiem co do wypróbowania sprawiedliwości Hioba, pisze: „Szatan ośmiesza człowieka, by ośmieszyć Boga. Człowiek, którego [Bóg] stworzył na swój obraz, jest żałosnym stworzeniem. Wszelkie dostrzegalne w nim dobro jest tylko fasadą. W rzeczywistości człowiekowi – każdemu – chodzi tylko o własne zadowolenie. Szatan chce dowieść swej tezy na przykładzie sprawiedliwego Hioba: gdy tylko zostanie mu wszystko odebrane, zaraz zniknie też jego pobożność. Bóg daje więc szatanowi pozwolenie wypróbowania go, oczywiście w określonych granicach. Bóg nie przywodzi człowieka do upadku, lecz tylko poddaje go próbie”.

W papieskich rozważaniach uwagę przykuwają, ale i budzą niepokój słowa o „określonych granicach”, które mają charakteryzować tę „tylko” próbę zastawioną na Hioba. Budzą niepokój, bo w wypadku „określonych granic” jesteśmy świadkami cierpienia zupełnie bezgranicznego: ogromne duchowe i cielesne męki, straszna choroba, utrata dobytku, cierpienia i wątpliwości żony, opuszczenie przez przyjaciół, a jakby tego było za mało – cierpienia córek i synów Hioba, a w końcu ich tragiczna śmierć w zawalonym domu. Przerażające! By wypróbować czyjąś wierność, można zabijać?

Próba, której Bóg z szatanem poddali Hioba, okazuje się cierpieniem, które nie ma granic. Charakterystyczne przy tym jest, że Benedykt XVI, jak wielu komentatorów Księgi Hioba, nie ma nic do powiedzenia o tym, że przy okazji bezgranicznej próby Hioba próbie bez granic została poddana cała jego rodzina, żona, córki i synowie. „Nikt nie jest samotną wyspą” (Thomas Merton) również w czasie „próby”.

Gdyby Księga Hioba była kroniką rzeczywistych losów pewnego mężczyzny i jego rodziny w starożytnym Izraelu, a do tego autentyczną relacją ze spotkań szatana z Bogiem, którzy bez litości i bezdusznie przesuwają ludzi jak pionki na szachownicy życia, cierpienia i śmierci, to… jak wierzyć w takiego Boga? Szczęśliwie Księga Hioba nie jest ani kroniką rzeczywistych ludzi, ani autentyczną niebiańską relacją, tylko fikcją literacką, konkretnie zaś poematem filozoficznym, czymś w rodzaju mądrościowej bajki z morałem. Jest kolejną próbą, przejmującą i wstrząsającą, ale jednak nieudaną próbą poradzenia sobie z ciemnością cierpienia, które spada na człowieka sprawiedliwego.

Najlepszy z możliwych

Niektórzy przekonują, że nie ma co się zżymać na zło i cierpienie, skoro – z zrządzenia Boga – żyjemy w świecie najlepszym z możliwych. Dojrzały kształt temu stanowisku jako pierwszy nadał chyba Gottfried Wilhelm Leibniz (1646–1716). Filozof ten tłumaczył, że bez cierpienia nie bylibyśmy w stanie docenić piękna oraz wartości życia i świata. Dopiero w perspektywie zła możemy docenić autentyczne dobro, a cierpienie staje się warunkiem przeżywania radości i szczęścia. Słynna jest muzykologiczna i kulinarna argumentacja niemieckiego myśliciela: „Nader często wybitni kompozytorzy z dźwiękami harmonicznymi mieszają dysonanse, aby pobudzić uwagę i niejako zaniepokoić słuchacza; dzięki temu bowiem słuchacz, jakby niespokojny o wynik ostateczny, niebawem, gdy wszystko znów wróci do porządku, tym większej dozna radości. (...) Na tej samej zasadzie nierozsądnie jest żywić się ustawicznie słodkimi pokarmami: trzeba również dodawać ostre, kwaśne, a nawet gorzkie, aby smak pobudzić. Kto nie skosztował goryczy, ten nie zasłużył na słodycz i nawet jej nie docenia”.

Leibniz radził, by nie narzekać, tylko zgodzić się, że świat bez cierpienia i zła byłby gorszy od tego, w którym żyjemy. Tym samym nie należy zżymać się na Boga, wszak ofiarował ludziom krainę najlepszą z możliwych, nawet jeśli nie wszystko w niej może się podobać. Leszek Kołakowski, komentując to stanowisko, opatruje je prostym, a druzgocącym pytaniem: „a więc świat byłby gorszy, niż jest, gdyby nie było Oświęcimia ani Gułagu, a także gdybym ja się nie skaleczył w palec, krojąc pomidory?”.

Przekonująco odpowiedzieć

W historii ludzkości oczywiście powstało więcej odpowiedzi na pytanie o sens cierpienia. Niewątpliwie ta czy inna z nich pomagała ludziom żyć z nim i z nim się zmagać. Ta czy inna w tej czy innej mierze usprawiedliwia konkretne cierpienie. A jednak mam przekonanie, że każda z tych odpowiedzi cierpi na jakieś braki, pod jakimś względem kuleje, a dotyczy to również odpowiedzi chrześcijańskich. Owe braki ujawniają się w obliczu tego, co można nazwać nadwyżką, monstrualnym nadmiarem cierpienia w świecie. Tego nadmiaru nie da się zracjonalizować, znaleźć dla niej dobrego dla cierpiących wyjaśnienia. Czy można usprawiedliwić cierpienia dzieci? Jaki sens miały męczarnie milionów dziewczynek i chłopców, kobiet i mężczyzn w obozach koncentracyjnych i gułagach? Jaki sens ma cierpienie setek tysięcy ludzi, których dziesiątkują straszne choroby, katastrofy naturalne, pandemie, huragany, tornada i tsunami?

Niemniej w pytaniu o sens nadwyżki cierpienia na tym świecie nie może chodzić o zaspokojenie zwykłej ciekawości. Pytanie to jest uprawnione, gdy wypływa – przypomnę nieco dziś zapomniane słowo – z sympatii do tych, którzy cierpią (greckie sympatheia, czyli: syn – „razem”, „wespół” oraz pathos – „czucie”, „cierpienie”), z cierpienia wespół z nim. Jeśli na pytanie to nie ma zadowalających odpowiedzi, nie znaczy to, że nie możemy na nie przekonująco odpowiedzieć. Według słów Tadeusza Mazowieckiego „pytania, na które nie ma odpowiedzi, rozwiązujemy nie przez wyjaśnienie ich, ale przez postawę wobec nich”. Widzę głęboką więź tych słów ze słowami francuskiego poety Paula Claudela z poematu „Droga krzyżowa”:

Patrz, grzeszniku, i zobacz, co sprawił twój grzech.
Im bardziej bezbożna zbrodnia, tym większe Chrystusa krzyżowanie.
Zaiste, wielka jest niedola ludzi, lecz nic powiedzieć nie potrafimy,
Albowiem Bóg zstępuje tu teraz, nie po to, by wyjaśnić, lecz wypełnić.
Jezus przyjmuje Krzyż, jak my przyjmujemy Świętą Eucharystię. 
©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2021