Pacjent, choroba i ja

prof. Kornel Gibiński /fot. R. Krzanowski - Agencja Gazeta

05.03.2007

Czyta się kilka minut

KORNEL GIBIŃSKI: - Jeśli chce Pani rozmawiać o śmierci, to chyba nie jestem złym rozmówcą - w tym roku skończę 92 lata. Ledwo chodzę, powoli mówię, oddycham z wysiłkiem. Trudno się do tego przyzwyczaić, kiedy przez całe życie było się energicznym i szybkim. Tylko że wtedy moje serce nie pracowało na zaledwie połowę swoich możliwości, jak teraz.

ANNA MATEJA: - Ale Pan Profesor jeszcze w zeszłym roku pracował w klinice i spotykał się ze studentami! Chcę rozmawiać o śmierci na życzenie, która nie wydaje się pogodnym i świadomym odchodzeniem, raczej możliwością przerwania nieznośnego cierpienia.

- Dla jednych to eutanazja, dla innych prośba o dobrą śmierć, o którą nawet potrafimy się modlić! Nie dziwię się takim pragnieniom: ludzie wiedzą, że nie mogą żyć wiecznie. Tyle że jeden przez dobrą śmierć będzie rozumiał łagodne, spokojne umieranie, inny - zadawanie śmierci, by oszczędzić cierpień. Z tym drugim pragnieniem, choć jestem lekarzem od 68 lat, nigdy się nie zetknąłem, a przecież miałem tysiące pacjentów... W szpitalu trudno by mi było nawet wyobrazić sobie takie życzenie, bo tam jednak zwykle przychodzi się z jakąś nadzieją. Miejscem, gdzie mogło jej zabraknąć, był szpital w obozie koncentracyjnym. Byłem tam lekarzem więźniów, nikt jednak nie prosił mnie o skrócenie życia, ale o pomoc w choć częściowym odzyskaniu sił. Mimo że w tamtych warunkach oznaczało to ciąg dalszy głodu, znęcania się i ciężkiej pracy.

Nim tam trafiłem, w sierpniu 1944 r. znalazłem się w więzieniu na Montelupich w Krakowie. Gdy po przesłuchaniu przez gestapo znalazłem się w celi chorych, przyniesiono więźnia jeszcze bardziej pobitego ode mnie: zmasakrowana twarz, wybite zęby, zmiażdżony nos, trudno było znaleźć choć kawałek niezakrwawionego ciała. Doszedłem do niego na czworakach, by zapytać, w czym można mu pomóc - to była bardziej chęć niż możliwość, bo jedyne, co właściwie mogłem dla niego zrobić, to podać mu zimną wodę.

- O co poprosił?

- O nic, choć można było się spodziewać, że w tak beznadziejnej sytuacji... Gdy tak przy nim siedziałem, trzymając go za rękę, zobaczyłem, że chodzą po nim wszy. Naprawdę, można było poczuć wstręt, ale i tak trudno mi było od niego odejść. Chwilami spoglądał na mnie - w jego oczach można było dostrzec nie strach czy błaganie o litość, tylko błysk wdzięczności.

- Nie było też prośby o śmierć?

- Nie, a przecież sytuacja była bez wyjścia. Jeszcze trudniej było w obozie w Gross-Rosen. Dziennie przychodziło do mnie kilku lub kilkunastu więźniów, którym kapo na tę wizytę pozwolił. Co mogłem dla nich zrobić? Miałem tzw. rewir, czyli kilkanaście łóżek, ale ostateczną decyzję o pozostawieniu chorego w szpitalu podejmował nadzorca z SS. Starałem się nie wydawać zbyt wielu zwolnień, bo zdarzało się, że przychodził esesman ze strzykawką i wstrzykiwał truciznę bezużytecznemu więźniowi. Wtedy nic już nie mogłem zrobić; po wszystkim podpisywałem akt zgonu.

Pamiętam pewnego Białorusina - istny Longinus Podbipięta, wysoki, potężnie zbudowany. Przychodził do mnie raz na miesiąc, z coraz rozleglejszym z powodu śmierci głodowej obrzękiem nóg. Gdy przyszedł, jak się później okazało, ostatni raz - jak zwykle zapytał, czy może liczyć na miejsce w szpitalu, i jak zwykle usłyszałem od swojego zwierzchnika: "Przecież może chodzić"... W mojej aptece były wówczas m.in. krople walerianowe, pudełko aspiryny, małe opatrunki. Przy schorzeniach obozowych to była kpina z leczenia. Ale każdego pacjenta badałem, szczegółowo wypytując o dolegliwości, przy nim wybierałam lekarstwo. Jak oni odżywali w trakcie tej rozmowy! Brali wręczoną pigułkę z przejęciem, odmienieni jednak chyba bardziej tym, że w obozowym piekle przez chwilę dostrzegano w nich człowieka.

Białorusin umarł w drodze do baraku. Wychodząc ode mnie, był na skraju wytrzymałości, dziękował jednak za zbadanie, rozmowę, jakąś tabletkę - jakby wierzył, że ta wizyta mu pomoże. W Gross-Rosen przekonałem się, że lekarz może pomóc nic nie mając, choćby przez to, że w obliczu śmierci nie pozostawia pacjenta samego.

- Czy temu Białorusinowi była dana łaska dobrej śmierci?

- W obozie? To chyba niemożliwe. Nie bez powodu o dobrą śmierć ludzie się modlą: by była bez bólu, łagodna, nie obciążona nadmiernym cierpieniem, bezsennością, rozpaczą rozstania z rodziną. Poszukiwanie lekkiej śmierci to też jeden z powodów, dla których pacjent ucieka się po pomoc lekarza. Ale nie dla skrócenia życia, raczej prosząc o pomoc, by godnie odejść.

- Jak długo można żyć?

- Tyle, ile mamy zapisane w genach. Każdy człowiek, przychodząc na świat, ma zapisaną w genach informację o liczbie możliwych podziałów komórki - tej najmniejszej cząstki każdego organizmu zdolnej do życia. W genach też zawiera się potencjał zdrowia człowieka. I tego nie przekroczymy, chyba że łudzimy się manipulacjami inżynierii genetycznej. Prawnicy wyznaczyli sztuczne cezury początku i końca życia, ale zjawisko życia, nie osobniczego tylko gatunkowego, to nieustanna kontynuacja, przemiana materii i energii, której nie sposób wyznaczyć granic.

- Lekarz musi jednak poddać się czasami biurokracji, by jednoznacznie stwierdzić, że człowiek umiera.

- Kwestia śmierci człowieka jest umowna - to dłuższy lub krótszy czas, w którym ustają poszczególne funkcje życiowe, obumierają komórki. Oczywiście są wskazówki i reguły pomagające stwierdzić, że człowiek przestaje żyć. Jednak ostateczne orzeczenie o śmierci pacjenta wydaje lekarz, ufając temu, czego się nauczył. Musi stwierdzić utratę tętna, zanik akcji serca, oddechu i odruchów. Ale... Jeden widzi tak, drugi inaczej; jeden ma lepsze ucho, drugi gorsze.

- Mogą być aż takie rozbieżności?

- Nie raz zdarzało się, że któryś z lekarzy mówił: "Jeszcze nie, zaczekajmy". Po doświadczeniach z tzw. śmiercią kliniczną przyjęto, że o śmierci człowieka powinno rozstrzygać ustanie pracy mózgu, wyłączające świadomość i samodzielną koordynację procesów życiowych przez organizm. To kolejna umowa prawna, nie biologiczna, ponieważ podtrzymywanie życia, gdy ustała praca jednego lub nawet kilku organów, jest wskazane tylko do pewnych granic. Bo czy w medycynie chodzi o ratowanie życia? Mimo że obecne fascynujące sukcesy nauk medycznych tego przede wszystkim dotyczą, nie to jest ich pierwotnym zadaniem.

- To od czego są lekarze?

- Od ratowania zdrowia i jego jak najszerszej ochrony. Celem nauk medycznych jest przede wszystkim pomaganie, działalność poznawcza jest wobec niego drugorzędna. Żaden pacjent, jak długo żyję, nie poprosił mnie o wydłużenie życia. Oczekiwano natomiast zmniejszenia cierpienia, czyli, po prostu, pomocy w walce z chorobą. Tak było od początku świata, od czasów, gdy ludzie nie wiedzieli, czym jest choroba, a czym zdrowie, czym życie i śmierć. Szukali jedynie sposobu na gorączkę, bóle głowy, bezsenność, brak apetytu. A fakt, że ich te dolegliwości spotkały, przypisywali gniewom bogów albo ludzkiej niechęci. Nie mieli pojęcia, co się z nimi dzieje - stan, nie nazywany przez nich chorobą czy infekcją, wydawał się uczuciem prawie metafizycznym. Lekarzem była zaś osoba bardziej doświadczona i przede wszystkim - chętna do pomocy, niezależnie od tego, kto o nią prosił.

- Kwestie zdrowia, życia i śmierci są powiązane. Dbamy o zdrowie, by dłużej żyć...

- I to jest słuszne. Jeżeli leczymy po to, by przywrócić pacjentowi stan dobrego samopoczucia (tak w sensie fizycznym, psychicznym, jak społecznym) - wszystko jest w porządku. Problem zaczyna się, gdy zaczynamy leczyć tak, jakbyśmy wierzyli, że można uniknąć śmierci. Unikać trzeba choroby, by nie przyszła za wcześnie, nie pozwalając nam żyć tak długo, jak mamy zapisane w genach.

Tymczasem nawet wskaźniki skuteczności służby zdrowia opierają się na tym, o ile udało nam się obniżyć śmiertelność. A jakie to może mieć znaczenie, jeśli nie obniżyliśmy zapadalności na choroby! Przecież, mimo sukcesów nauk medycznych, coraz więcej osób ma problemy z sercem, zwiększa się zapadalność na nowotwory, co więcej - pojawiają się ogniska chorób, z którymi wydawało się, że już dawno się uporaliśmy, np. gruźlicy. Przy takim porównaniu nietrudno przyznać, że walkę o ludzkie zdrowie przegrywamy. Chwalimy się, ile serc zoperowano, ile przeszczepiono nerek czy wątrób. A ilu pacjentów czeka w ogonkach przed gabinetami lekarskimi albo musi zapisywać się na badania? Jak duży jest budżet opieki zdrowotnej nad ludźmi starszymi w starzejącym się społeczeństwie? Przypuszczam, że dużo mniejszy niż nakłady na badania nauk medycznych. A to właśnie z powodu zbyt niskich nakładów na zaspokojenie potrzeb w podstawowej opiece medycznej opinia o służbie zdrowia jest w społeczeństwie tak zła.

Żyjemy w czasach zbyt szybkiego postępu naukowego i nie możemy nadążyć, także finansowo, z wykorzystaniem tego wszystkiego, co on nam daje. Stąd moje przekonanie, że trzeba finansować przede wszystkim badania naukowe służące zdrowiu, a nie ratowaniu życia za wszelką cenę. Gdy ktoś będzie zdrowy, za wcześnie nie umrze. To takie proste, a nikt tego nie rozumie, także naukowcy, lekarze i rządzący.

- Prawdopodobnie nie pojawiłby się też problem eutanazji. Sednem obecnej dyskusji, wywołanej sprawą sparaliżowanego Janusza Świtaja z Jastrzębia-Zdroju, który poprosił sąd o wstrzymanie uporczywej terapii w przypadku śmierci jednego z opiekujących się nim rodziców, wydają się zaniechania w sferze opieki nad terminalnie i przewlekle chorymi.

- Nie godzę się na dręczenie pacjentów, o których wiadomo, że muszą umrzeć i heroiczne wysiłki lekarzy tylko przedłużą ich cierpienia. Trudno mi jednak uwierzyć, by człowiek mógł prosić o śmierć; wiem natomiast na pewno, że chorzy nie chcą cierpieć, pragną umierać godnie, do końca mogąc liczyć na pomoc, choćby w postaci zainteresowania i przyjaznego wsparcia. Przecież ludzie boją się śmierci, to naturalne i nie można się temu dziwić.

Dziwię się dyskusji o eutanazji, ale przypuszczam, że intryguje ona ludzi przede wszystkim dlatego, że ma posmak sensacji, podobnie jak każda nowinka medyczna, rozpalająca ludzkie emocje i oczekiwania do tego stopnia, że niewielu zwraca uwagę, czy aby jej wykorzystanie nie jest drogie i przez to dla ludzi niedostępne. A rozbudzanie potrzeb i nadziei, którym nie można sprostać, jest czymś głęboko niewłaściwym.

- Standardy medycyny się podwyższyły; co w tym złego, że każdy z tych kilku tysięcy uratowanych chciał być leczony zgodnie z nimi?

- Nic. Problem w tym, że przeznaczamy spore sumy na leczenie często niesprawdzonymi, a kosztownymi metodami, zapominając, że dla chorego najważniejsza jest dostępna i niezawodna opieka podstawowa. Jakość życia i jego długość poprawił zresztą nie tylko postęp w naukach medycznych, w dużej mierze także zapewnienie powszechnej opieki zdrowotnej, poprawa warunków życia, dostęp do wykształcenia, dzięki któremu ludzie uwierzyli lekarzom, porzucając przesądy. Tego rodzaju "trywialnych" problemów jest zresztą przed nami jeszcze trochę: odpowiednie odżywianie, zdrowy tryb życia, odstawienie używek - tyle że nie znajduje to żadnego zrozumienia.

Co też ważne, nie można zawężać medycyny do parametrów, lekarstw, operacji. Nie leczymy przecież serca, wątroby czy skóry, tylko człowieka, który przede wszystkim powinien mieć poczucie zaopiekowania. Bez tego ogarnia go strach i zwątpienie, zaczyna myśleć, że tak naprawdę przeszkadza innym.

- Czy kiedykolwiek leczył Pan dłużej, niż to było konieczne?

- Zdarzało się. Trudno mi było przeciwstawić swoją niepewność nadziejom pacjenta. W pewnym momencie trzeba było jednak powiedzieć, że to już koniec. Jest tyle słów pełnych empatii i niosących nadzieję, że taka rozmowa nie musiała wyglądać dramatycznie, a chorzy potrafili to docenić. Dlatego mówię, że choć byłem obecny w tylu skrajnych sytuacjach, nie zetknąłem się z żalem ze strony chorych, raczej z wdzięcznością, że się jest.

- Jaki obecnie musi być lekarz?

- Starannie wykształcony, ale niepozbawiony uczuć. Szkoda, że dzisiejsze szkolnictwo medyczne wymaga przede wszystkim opanowania wiedzy z zakresu fizyki, chemii i biologii. Wielu młodych ludzi chce być jedynie, np. lekarzami rodzinnymi czy zająć się zarządzaniem służbą zdrowia (bez tego dostęp do tego, co wypracuje nauka, jest przecież mocno ograniczony). Niektórzy zarzucają mi, że jak niegdyś lekarz był szamanem, tak teraz ja próbuję go sprowadzić do roli felczera. Bynajmniej nie namawiam do zarzucenia dotychczasowych osiągnięć - pierwsze 30 lat kariery lekarskiej poświęciłem sprowadzaniu do Polski nowoczesnych metod badania i diagnostyki w zakresie gastroenterologii - przypominam jedynie, że nawet jeśli lekarz rodzinny nie będzie umiał cewnikować naczyń, operować spektroskopem czy robić endoskopii, nadal może być dobrym lekarzem. Otrzymał przecież sześcioletnie wykształcenie lekarskie, trzeba jeszcze, by mu nie zabrakło empatii ani cierpliwości, by być przy pacjencie i liczyć się z potrzebami społeczeństwa.

- A co Pana Profesora przeraża?

- Że od 40 lat mówię i piszę to samo. Na temat, o którym rozmawiamy, napisałem ponad 60 artykułów. Może i ktoś je przeczytał, ale nie dostrzegam efektów. Media szukają przede wszystkim sensacji, tymczasem mówienie o profilaktyce i zapobieganiu chorobom jest tak nieefektowne. A przecież ludzie nie są tak naiwni, by wierzyć, że kolejna metoda leczenia, odtrąbiona we wszystkich mediach jako sukces, przybliży ich do nieśmiertelności. To my ich okłamujemy.

- Lekarze?

- I media.

Prof. KORNEL GIBIŃSKI (ur. w 1915 w Krakowie) jest wybitnym internistą i gastroenterologiem. Studia medyczne ukończył we wrześniu 1939 r., po wojnie tworzył Akademię Medyczną we Wrocławiu, w 1953 r. założył w Bytomiu III Katedrę i Klinikę Chorób Wewnętrznych Śląskiej Akademii Medycznej. Do 1985 r. kierował Kliniką Gastroenterologii w Katowicach-Ligocie. Napisał ponad czterysta prac naukowych i kilkanaście książek.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2007