Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Chronologia zdarzeń wygląda tak. W 2005 r. uchwalono ustawę regulującą zasady, na jakich naukowcy mogą wykorzystywać zwierzęta do badań. Choć przedstawiciele organizacji pozarządowych nie byli nią zachwyceni, nikt nie protestował; ówczesne przepisy uznano za kompromisowe. Pięć lat później powstała unijna dyrektywa. Miała dać zwierzętom dodatkową ochronę, ale – paradoksalnie – przyczyniła się do przesilenia. Bo w ślad za nią rząd przygotował nowelizację polskiego prawa, które dyrektywę albo „rozwadniało” (np. dokument UE dopuszczał powtórny eksperyment na tym samym zwierzęciu w wyjątkowych sytuacjach, a polska ustawa czyniła z tego de facto normę), albo było wręcz sprzeczne z jej duchem (w wydających zgody na doświadczenia komisjach etycznych mogło nie być ani jednego przedstawiciela organizacji broniącej prawa zwierząt).
Przy okazji burzy wokół projektu głos zabrali przedstawiciele dwóch stron. Również na łamach „TP”: obrońcy praw zwierząt przypominali, że nie chodzi im o zamach na naukę, ale wykluczenie niepotrzebnego cierpienia, które pojawia się tam, gdzie postęp staje się wartością bezwarunkową; przedstawiciele świata nauki przekonywali, że zbyt rygorystyczna – i biurokratyczna – kontrola może storpedować wiele koniecznych badań.
Finał tej sprawy to ubiegłotygodniowy kompromis pod patronatem minister nauki Leny Kolarskiej-Bobińskiej, który gwarantuje m.in. udział w komisjach obrońców praw zwierząt, a także zakłada, że zgoda na doświadczenie wydawana będzie większością dwóch trzecich głosów. Czy kompromis będzie skuteczny, dowiemy się jednak dopiero wtedy, gdy komisje zaczną wydawać decyzje wedle nowych przepisów.
Oddala się w każdym razie scenariusz, na który zanosiło się jeszcze dwa miesiące temu, a który później przećwiczony został przez służbę zdrowia i górnictwo – „dyskusji” przy akompaniamencie okrzyków.©℗