Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Mimo że co niedziela spowiadamy się Kościołowi z naszych grzesznych myśli, słów, uczynków i zaniedbań, to w momencie, gdy ktoś potwierdzi tę prawdę o nas poza ramami wyznaczonymi przez obrzęd, czujemy się dotknięci do żywego. Jak on śmiał, jaka ona bezczelna, żeby tak prosto z mostu, prosto w oczy, tak mnie opluć, obrzucić błotem, tak mnie znieważyć!
Coś niedobrego stało się z nami, chrześcijanami. Z jednej strony, po trzykroć bijąc się w piersi, że aż dudni, przyjmujemy do wiadomości, że jesteśmy grzesznikami – zarówno my, jak i inni, z papieżem na czele. Z drugiej strony, kiedy komuś powinie się noga, na wieść o tym reagujemy zwykle całkiem nie po chrześcijańsku. Nieewangelicznie.
Na podorędziu mamy „amunicję” w postaci obrazy uczuć religijnych, nauki Kościoła. I nic to, że jeszcze przed chwilą mówiliśmy o tym, że człowiek jest drogą Kościoła; nic nie szkodzi, że już nie raz i nie dwa rozczulaliśmy się nad przypowiescią o synu marnotrawnym. Gdy już ktoś nam podpadnie – częściej z urojonych niż faktycznych powodów doktrynalnych czy moralnych – to rzecz jasna, grzesznika należy ukarać, wyrzucić... Niech nie szpeci naszej świętej wspólnoty, która przecież ma dawać świadectwo miłości, pobożności – a nie gorszyć. Nie można też przebaczać w nieskończoność. Jednym słowem, dla grzesznika między nami miejsca być nie może!
I tak, niepostrzeżenie, zamiast budować Kościół, o którym nie od dzisiaj wiadomo, że jest świętą nierządnicą, lepimy pozłacanego potworka. Świecącego fałszywym blaskiem świętości – jeśli już, to cudzej, nie swojej. Zapominając, że grzesznikami stoi Kościół, a nasz Bóg najpełniejszą prawdę o sobie ukazał w samym środku jądra ciemności, piekła – na szubienicy – pozbawiamy siebie i Kościół tego, co w nim najpiękniejsze. Czyli nadziei na to, że wszystko, naprawdę wszystko (z Szatanem i piekłem włącznie), jest w ręku Boga. A to znaczy, jak mawiała Julianna z Norwich, że „wszystko będzie dobrze”.
Trzeba nam nauczyć się chrześcijańskiego sposobu rozwiązywania konfliktów. Obcy powinien nam być sposób, nazwijmy go, urzędowy, czysto jurydyczny. Przy takim bowiem podejściu do człowieka winowajca traci twarz, staje się bezosobowym przypadkiem, gorszycielem. Bezosobowymi istotami stają się rownież poszkodowani. Łatwo taki proces zauważyć, choćby w języku: „wezwano”, „upomniano”, „ukarano”, „poproszono”, „rozmawiano”.
Zupełnie inaczej jest, gdy samemu się słyszy: „zaprosiłem”, „rozmawiałem”, „przedstawiłem swoje racje”, „wysłuchałem”, „jest mi przykro”, „współczuję sprawcy i ofiarom jego postępowania”. Taka postawa i język otwierają, zwłaszcza pokrzywdzonego, na hojność i wielkoduszność. Czyli – na przebaczenie. Następuje zamiana ról. To poszkodowany zaczyna troszczyć się o tego, który przeciwko niemu zawinił, i może spokojnie zacząć odmawiać „Ojcze nasz”. Zamiast rozprawiać o winie i karze, tworzymy warunki dla pojednania. Tak powinno być zwłaszcza wtedy, gdy mamy władzę, to znaczy jesteśmy powołani do służby. Gdy tak postępujemy, opada z nas fałszywa pozłota ofiary, czy nie mniej fałszywa pozłota najsprawiedliwszego sędziego. Pozłacany cielec staje się Barankiem Bożym.
Wcale niełatwy to cud. Zamiast więc we wszystkim i ponad wszystkim wyszukiwać diabelskich knowań, spróbujmy poszukać Boga aż w piekle. Piekło bez diabła jest możliwe, ale niebo bez Boga? Niemożliwe.