Nie wystarczy głosić

Trafna jest diagnoza, że możemy stać się społeczeństwem postchrześcijańskim. Ale stawiając słuszną diagnozę, Kościół sięga po złą metodę leczenia. Przykład: spór o in vitro.

20.01.2009

Czyta się kilka minut

/fot. Bartosz Borecki / www.sxc.hu /
/fot. Bartosz Borecki / www.sxc.hu /

W społeczeństwie postchrześcijańskim nauczanie Kościoła przestaje być brane za dobrą monetę i prawdę niepodważalną, która nie wymaga ani argumentacji, ani nawet wyjaśnienia. Tego, co głosi chrześcijaństwo, nie przyjmuje się już na - nomen omen - wiarę. Tu nie chodzi wcale o powtarzane do znudzenia proroctwo o pustoszejących świątyniach. Ważniejsze jest pytanie, czy naukę chrześcijańską głosić i praktykować będzie wyłącznie Kościół hierarchiczny i wąska grupa głęboko wierzących, czy też z wartościami mającymi źródło w Ewangelii identyfikować się będzie większość społeczeństwa.

Symptomy

Symptomy tak zdefiniowanego postchrześcijaństwa obserwujemy w Polsce od dłuższego czasu. Tym samym stawiamy pierwsze kroki na drodze, którą wspólnoty katolickie na Zachodzie podążają od dziesięcioleci. Gdy w 1964 r.

ks. Karl Rahner SJ rozpoczynał w Monachium cykl słynnych wykładów zebranych potem w książce "Podstawowy wykład wiary", wychodził z założenia, że przed laty "student teologii był osobą, dla której chrześcijaństwo jako takie było czymś naturalnym i samo przez się zrozumiałym. Problemy teologiczne rozpatrywane były w odniesieniu do uznawanego zasadniczo za oczywiste środowiska chrześcijańskiego. Dzisiaj jednak wielu młodych teologów żyje w sytuacji kryzysu wiary" - tak o motywacji Rahnera pisał w jego biografii o. Dariusz Kowalczyk SJ.

W 1968 r. ks. Joseph Ratzinger opublikował "Wprowadzenie w chrześcijaństwo". Już pierwsze zdanie książki charakteryzuje położenie, w którym przed czterema dekadami znalazł się Kościół na Zachodzie, a które w coraz większym stopniu odnosi się do Polski: "Gdy ktoś usiłuje mówić o wierze chrześcijańskiej do ludzi, którzy z racji bądź swego zawodu, bądź sytuacji społecznej nie są oswojeni ze sposobem myślenia i przemawiania Kościoła, odczuje wkrótce, że odważa się mówić o czymś, co jest im obce i co ich dziwi".

Ciekawe, że i Rahner, i Ratzinger - pierwszy postrzegany jako odkrywca nieznanych teologicznych oceanów, drugi uważany za czołowego strażnika tradycji - podali identyczną receptę na wyrwanie się z impasu, w którym utkwiło chrześcijaństwo. Skoro niemal wszystko, co chrześcijańskie, przestało być oczywiste, należy wrócić do mozolnego tłumaczenia spraw fundamentalnych dla wiary i nauczania Kościoła. Łącząc tytuły przywołanych książek, można powiedzieć, że potrzeba podstawowego wykładu wiary wprowadzającego w chrześcijaństwo - nie tylko dla teologów czy duszpasterzy, nawet nie tylko dla wszystkich utrzymujących więź z Kościołem, ale także dla krążących po jego odległych orbitach. Powinniśmy, by posłużyć się raz jeszcze cytatem z ks. Ratzingera, pokonać trapiącą Kościół niemożność "przełamania szablonów myślenia i przemawiania oraz niemożność ukazania, że sprawy teologii są sprawami ważnymi dla życia ludzkiego". Koniecznością staje się znalezienie nowych form komunikacji i języka bliskich współczesnemu człowiekowi.

Taki właśnie wniosek Kościół w Polsce powinien wyciągnąć z doświadczeń innych Kościołów europejskich. O ile w listach czy kazaniach biskupów, w duszpasterskich analizach i artykułach publicystycznych stosunkowo często stawia się tezę, że Polacy - głównie w miastach i w młodszym pokoleniu - stają się społeczeństwem postchrześcijańskim, o tyle kłopot mamy z wyborem środków zaradczych. Dziwna to sytuacja, gdy diagnoza jest trafna, ale kuracja - zła. Za przykład niech posłuży tocząca się od ponad roku debata o metodzie in vitro. Debata, która dla każdego chrześcijanina powinna mieć znaczenie pierwszorzędne, bo w grę wchodzi ochrona życia.

Diagnoza

Już początek był fatalny. Zagadnienia bioetyczne przez lata nie budziły większego zainteresowania biskupów. Burzę rozpętał dopiero adresowany do parlamentarzystów list Rady Episkopatu ds. Rodziny z grudnia 2007 r.

Pierwsza słabość dokumentu brała się ze wspomnianych zaniedbań. Krytycy podchwycili argument, że po 1989 r. Kościół rzadko poruszał kwestię in vitro, nie żądał prawnego uporządkowania procedury zapłodnienia pozaustrojowego, a zareagował dopiero w chwili, gdy pojawiła się możliwość refundowania tych zabiegów. Złośliwi pytali, czy w takim razie ochrona zarodków jest dla Kościoła sprawą rzeczywiście fundamentalną.

Po drugie, Kościół jak każda instytucja funkcjonująca w demokratycznym kraju ma prawo informować władze państwowe o swoim stanowisku, ba - ma prawo apelować do rządzących np. o zniesienie złego prawa. Kłopot w tym, że Rada wysłała list do parlamentarzystów, a społeczeństwo pozostało z niczym. Skoro Kościół nie wyjaśniał, dlaczego sprzeciwia się metodzie in vitro, nic zatem dziwnego, że wielu odniosło wrażenie, jakby usiłował dogadać się z politykami ponad głowami obywateli - zainteresowany wyłącznie regulacjami prawnymi, a nie kształtowaniem ludzkich sumień.

Po trzecie, list napisano językiem, który zamiast tłumaczyć i przekonywać, mógł sprawić wrażenie agresywnego. Było przecież jasne, że dzięki relacjom w prasie i telewizji dokument pozna rzesza odbiorców, również deklarujących się jako katolicy, dla których nauczanie Kościoła o in vitro nie jest ani oczywiste, ani znane. Wielu Polaków nie wie, na czym polega zapłodnienie pozaustrojowe, a co dopiero mówić o zawiłościach etyki. Mnożą się wynikające z niewiedzy pytania, dlaczego Kościół sprzeciwia się rodzeniu dzieci i nie rozumie dramatu tysięcy par; dlaczego chce zamknąć ludziom drogę do szczęścia płynącego z wychowania potomstwa; dlaczego twierdzi, że dzieci tak poczęte są gorszą kategorią człowieka itp.

Zamiast głębszego, wyważonego, ale klarownego wyjaśnienia katolickiego sprzeciwu wobec zapłodnienia pozaustrojowego, wielu pozostało w pamięci wyłącznie stwierdzenie, że zdaniem biskupów in vitro jest "niegodziwością", bo to "wyrafinowana aborcja". Tak rozmija się język kościelnych dokumentów z językiem zrozumiałym dla ogółu. Kto czytał kodeks prawa kanonicznego, wie, co Kościół ma na myśli, gdy określa postępowanie jako niegodziwe. Ale dla człowieka głuchego na prawno-kanoniczne subtelności, wniosek z listu był prosty: dla biskupów pary wychowujące dzieci poczęte metodą in vitro to niegodziwcy.

Recepta

Jako Kościół musimy zrozumieć, że skończyły się czasy, gdy wystarczyło głosić, a nie wyjaśniać. Sam list do parlamentarzystów ani nie poruszy sumień, ani nawet - wbrew intencjom autorów - nie przyczyni się do ustanowienia prawa chroniącego życie od jego poczęcia. Tu trzeba wykonywać mozolną, oddolną pracę - słuchając i rozmawiając z każdym, kto chce rozmawiać. W przeciwnym razie, jak ostrzegał ks. Ratzinger, Kościół niszczyć będzie niemożność ukazania, że jego teologia i nauczanie "są sprawami ważnymi dla życia ludzkiego".

Dopiero po roku w debacie o in vitro pojawił się ze strony Kościoła nowy, czystszy ton. Chodzi o list biskupów odczytany w kościołach w niedawną Niedzielę Św. Rodziny. Napisany zrozumiałym i ciepłym językiem, nie koncentrował się na abstrakcyjnych rozważaniach, ale odnosił do konkretnych życiowych doświadczeń: ciąży, wychowania dzieci czy dramatu samoistnych poronień. Ale czy aż rok czasu musiał upłynąć od listu Rady ds. Rodziny, żeby biskupi zwrócili się bezpośrednio do par, które mają kłopoty z poczęciem dziecka?

Jedno zastrzeżenie: w liście biskupi napisali o rozwodach: "Do pełnego rozwoju dziecko potrzebuje bowiem obojga rodziców i musi widzieć ich wzajemną miłość. Inaczej nie nauczy się być w przyszłości mężem czy żoną i będzie musiało stawić czoło niezawinionym zranieniom swojej osobowości". Słuchały tego też opuszczone przez mężów samotne matki ze swoimi dziećmi. Ale zamiast słów potrzebnego wsparcia usłyszały tylko, że Kościół widzi przed nimi czarną przyszłość. Szkoda. I to nie jest opinia publicysty szukającego dziury w całym. Gdyby nie uwagi osób boleśnie dotkniętych słowami listu, nie zwróciłbym na cytowany fragment uwagi. To dowód, jak wielką delikatność należy zachować przy redagowaniu oficjalnych wypowiedzi Kościoła.

I jeszcze jedno marzenie. Chciałbym przeczytać list biskupów skierowany do rodzin z dziećmi poczętymi metodą in vitro. Napisany z empatią i szacunkiem dla miesięcy i lat, gdy kobieta i mężczyzna starali się o potomstwo, nim zdecydowali się na zapłodnienie pozaustrojowe. Wyrażający uznanie dla ich troski jako rodziców. Wyjaśniający, że Kościół jest gotów pomóc w wychowaniu dzieci, których wcale nie uważa za niższą kategorię ludzi. Ale też wyjaśniający, dlaczego katolicy nie mogą akceptować in vitro. List napisany w nadziei, że wprawdzie większość adresatów naszych argumentów nie przyjmie, ale może dostrzeże w katolikach nie wrogów, a bliźnich.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2009